sobota, 30 stycznia 2010

Heil, Rienzi!

Historia Nicola Lorenziego, papieskiego notariusza z XIV wieku, nie jest dziś zbyt dobrze znana, a fakt, że całkiem nie wyrzucono jej do lamusa zawdzięcza dwóm artystom. Pierwszym był Edward Bulwer-Lytton (autor znanych „Ostatnich dni Pompejów”), który w 1835 roku wydał powieść „Rienzi, ostatni trybun”. Ta z kolei zainspirowała młodego Richarda Wagnera do przerobienia jej na operę.

Jest to dzieło muzyczno-teatralne o tyle niezwykłe, że oprócz tytułowego Rienziego, pozbawione znaczących bohaterów. Owszem, pałęta się po scenie niejaka Irena, siostra trybuna, oraz Adriano – laluś grany przez dziewczynę – jej narzeczony, który dostał nawet z łaski od kompozytora jedną arię do zaśpiewania sopranem. Głównym bohaterem jest jednak Rienzi na tle tłumu, który najpierw wyniósł go do władzy, by potem bezceremonialnie obalić i zakatrupić (razem z Ireną i jej Adrianem).

Można powiedzieć, że dziewiętnasty wiek, pośród wielu swoich lepszych i gorszych wynalazków, wynalazł tłum. Miejska tłuszcza, coraz bardziej roszczeniowa, coraz bardziej okrutna, choć wcale nie bardziej zdolna do samodzielnego myślenia niż kiedykolwiek wcześniej w historii. Rienzi uważa się za człowieka z ludu, a może od początku tym ludem skrycie pogardza i pragnie wykorzystać go do swoich celów. W ten sposób populistyczny polityk staje się protoplastą jednocześnie wszelkich populistów, jak i tyranów – aż po swojego największego admiratora, Adolfa Hitlera.

Można oczywiście – i tak, we własnym mniemaniu czynili i Wagner i Hitler – widzieć w Rienzim niezrozumianego bohatera, nadczłowieka, który stara się coś zrobić dla ludzi, a tylko ludzie jak zwykle okazują się niewdzięczni. Można popadać w patriotyczny sentymentalizm w pre-rafaelickim stylu. Bliższe prawdy – zdaniem twórców berlińskiej inscenizacji – byłoby jednak potraktowanie go jako oportunisty kierującego się tymi samymi motywami, co reszta, czyli żądzą władzy i klanową wendettą. Krwawo-łzawa historia o braciszku przywodzi na myśl Włodzimierza Lenina, któremu car – na swoje nieszczęście i z pewnością nawet o tym nie wiedząc – też zamordował brata-konspiratora. Irena traktowana jest jak Ewa Braun i jej podobne – „paprotka” dla „ocieplenia wizerunku”. Podczas przepięknej uwertury Rienzi-Hitler-Mussolini rozkoszuje się swoją władzą niby Charlie Chaplin w „Dyktatorze”. Samotny i nadludzki na górskim szczycie – jak Hitler w Orlim Gnieździe – fika koziołki na olbrzymim biurku. W swoich wizjach unosi się ponad ziemię i przygląda jej się z perspektywy Boga.

Kariera Rienziego jest tak banalna, że nie sposób było tego nie przewidzieć, a jednak - jak wiadomo z historii - powtórzyła się w samym tylko XIX i XX wieku wiele razy, za każdym razem ciągnąc za sobą krwawą smugę niewinnych ofiar. Pochody, przemówienia, filmy propagandowe stopniowo ustępują przed obrazami wewnątrzpartyjnych czystek, wojny i rozpadu państwa. Dyktator zmuszony jest schronić się pod ziemię, ale i tak na końcu zabija go rozjuszony tłum – zarazem jego twórca i ofiara. Tym razem (inaczej niż w oryginale) z życiem uszedł Adriano, ale kto wie na jak długo, gdyż nowi tyrani już czekają na swoją kolej.

Hitler tak kochał tę sztukę, że zażyczył sobie rękopisu partytury na pięćdziesiąte urodziny. Dokument zaginął, prawdopodobnie spłonął wraz z właścicielem w ruinach berlińskiego bunkra. I wszystko to bardzo piękne, mądre, ponadczasowe i polityczne - tylko wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby tylko sto lat temu ludzie trochę częściej chodzili do opery, być może oszczędziliby sobie przynajmniej trochę z potworności światowych wojen i totalitaryzmu.