Pokazywanie postów oznaczonych etykietą musical. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą musical. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 grudnia 2014

Dorastanie dla dużych i małych


Jeszcze jedna zaległa notka i będzie można zamknąć rok. Otóż podczas listopadowego wypadu do Londynu zsekwencjonowały mi się dwa pozornie niepowiązane ze sobą przedstawienia: Wicked i Lion King. A wszystko odbyło się zupełnie przypadkowo – ja miałam od dawna ochotę zobaczyć na scenie Wicked, które znałam tylko z nagrań i małych fragmentów wideo, bratanica Michała, którą odwiedzaliśmy, marzyła za to o Królu Lwie. I tak to wyszło. Dwa wieczory, dwie zupełnie inne historie… Niezupełnie.
Obydwa przedstawienia poruszają problem dojrzewania, jednak zarówno zaproponowane wnioski, jak i domniemane „grupy docelowe” są chyba inne. Różnica jest w tym, co o dorastaniu mówimy do dorosłych (no może młodych dorosłych), a co do dzieci. Moim zdaniem są to sprawy tak odmienne, że nijak nie dadzą się pogodzić, tak więc albo jedna, albo druga konkluzja i „morał” to duby smalone bądź też cyniczna manipulacja.
Wicked to prequel do znanego (zwłaszcza w świecie anglosaskim) i wielokrotnie przerabianego na musicale Czarnoksiężnika z krainy Oz. Tylko tym razem nie chodzi o Dorotkę i jej przyjaciół, ale o „pokolenie wyżej”, czyli młodość dobrej i złej czarownicy. Panie, jak się okazuje, poznały się w szkole (wymyślonej bardzo na kształt akademii magii z Harry’ego Pottera) i wbrew pozorom, pokonały pierwszą instynktowną antypatię (swoją drogą, ich piosenka „anty-miłosna” to cudeńko jak rzadko) i zostały najlepszymi przyjaciółkami. I to pomimo wszelkich możliwych przeszkód, takich jak zaplątanie się w trójkąt uczuciowy, odmienne poglądy polityczne i wizje przyszłości. Z drugiej strony, czyż wiele z nas nie miało w szkole przyjaciółki, która była naszym przeciwieństwem? „Dobra” Glinda to różowa modnisia, najpopularniejsza dziewczyna w szkole otoczona wianuszkiem fanów, rozpieszczona i nastawiona na sukces, który jej zdaniem po prostu musi sam do niej przyjść. „Zła” Elphaba to kujonka w workowatym swetrze i głupiej czapce, „inna” (zielona na twarzy, co w musicalu fantastycznie połączono z „zielonymi” przekonaniami), nietowarzyska, ale z przekonaniem walcząca o to, co uzna za słuszne. I wbrew pozorom nic nie okazuje się czarno-białe, wcale nie mamy do czynienia z „próżnością ukaraną, a skromnością wywyższoną”. Dorastając panie zbliżają się do siebie, doceniają nawzajem swoje mocne strony, ale pozostają sobą i być może to właśnie przesądza ostatecznie o ich sukcesie. Glinda, zahartowana przez parę „kopniaków” od życia, może wreszcie podjąć się odpowiedzialnych zadań, zostaje de facto prezydentem swojej krainy. Elphaba, pokrzepiona odwzajemnioną miłością i pewna oddania przyjaciółki, uspokaja się, ale jak można przypuszczać nie składa ostatecznie broni i dalej będzie walczyć przeciwko niesprawiedliwości (eksploatacja środowiska naturalnego, korupcja władzy, zastraszanie obywateli). Wychodzi więc na to, że dorastanie nie musi być dopasowywaniem swojej osobowości do zewnętrznych warunków, że warto wykorzystać swoje unikalne zdolności, a przede wszystkim warto walczyć, jeśli ma się o co – bo zawsze jest nadzieja, że coś zmieni się na lepsze. I to jest morał dla dorosłych.
A co dla dzieci? Dzieci (oraz towarzyszące im osoby dorosłe) dostaną Króla Lwa. Czytałam wiele razy, że Lion King to taki „Hamlet dla najmłodszych”. No niby mamy śmierć ojca (czyż nie jest to warunkiem koniecznym zostania jakimkolwiek królem?), zemstę na złym stryju, dojrzewanie do przejęcia odpowiedzialności (uosobionej przez ducha ojca) i pogodzenie się ze swoim przeznaczeniem. Moim zdaniem, jeśli już mamy tu jakieś inspiracje szekspirowskie, to Henrykiem IV (a raczej tym, co w drugiej części tej sztuki napisano o młodym Henryku V). Otóż młode książątko obraca się w „nieodpowiednim towarzystwie”, które ostatecznie musi odstawić na bok, żeby zająć miejsce na tronie. Korona błyskawicznie resetuje mózg w głowie, na którą ją nałożono i wszystko na świecie w cudowny sposób wraca do normalności, czyli de facto do stanu uprzedniego, sprzed zachwiania równowagi i kryzysu. Młodzieńczy bunt to tylko faza, którą trzeba przejść jak ospę wietrzną. A dorastanie to zaakceptowanie tego, co narzuca nam rodzina, tradycja, społeczeństwo. Mało tego – szczeniak (kociak) w końcu podejmie swoje przyrodzone obowiązki chętnie i z zapałem. Nawet towarzyszkę życia „wybierze” sobie dokładnie tę, którą od maleńkości raiła mu rodzina i szybko postara się wraz z nią o następcę. Duch Ojca jest zadowolony… A wszystko to przy jednej z najbardziej zachwycających opraw wizualnych, jakie kiedykolwiek widziałam w teatrze. Wyobraźnia plastyczna twórców Króla Lwa po prostu wbija w fotel – na scenie pojawiają się ni to lalki, ni to maski, ni to aktorzy w rolach zwierząt, duch materializuje się z migoczących światełek i znika. Wicked było estetycznie fajne (choć po 10 latach od premiery odrobinę czuło się, że nie jest to najnowsza technika teatralna) – ale to jest po prostu mistrzostwo świata. W magii sceny roztapia się przesłanie – nie szarp się, nie warto, i tak nic nie zmienisz… Jesteś tym, czym się urodziłeś. Nigdy nie będziesz niczym innym. Rób swoje, a raczej to, co przed tobą robiły poprzednie pokolenia, a wszystko będzie dobrze. Naprawdę tego chcemy uczyć te oszołomione teatralnym przepychem dzieciaki? Tak sobie pomyślałam, że w ostatniej scenie, kiedy król Simba prezentuje poddanym kolejnego nowonarodzonego kociaka, tak naprawdę powinny to być bliźnięta…

środa, 22 stycznia 2014

Stephen Ward: inna Christine, inny Anioł


W ramach prezentu urodzinowego dostałam bilet do teatru na nowy musical Andrew Lloyda Webbera pt. Stephen Ward oparty na wydarzeniach „afery Profumo”. Rzecz miała premierę w grudniu zeszłego roku, ale pewnie nie zagrzeje miejsca na scenie, bo recenzje były takie sobie. A szkoda. Dzieło jest – przyznaję – nierówne, pierwszy akt jest znacznie lepszy od drugiego, ale ogólnie rzecz biorąc nie jest źle. Powiem więcej, jest zupełnie nieźle. I zwracam nadwątlony honor Lorda W. Z jednym zastrzeżeniem – to TO należało wystawić ZAMIAST Love Never Dies.
Afera Profumo nie jest poza Wielką Brytanią zbyt znana. Lata 1960-te, zamieszany w skandal seksualny minister obrony John Profumo podaje się do dymisji po tym, jak udowodniono mu kłamstwo. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że innym kochankiem panny Christine Keeler był radziecki attaché na usługach KGB. Rząd i policja szukają kozła ofiarnego – znajdują go w osobie tytułowego bohatera, cenionego osteopaty z koneksjami w bon mondzie. Stephen Ward zostaje oskarżony na podstawie sfabrykowanych dowodów o czerpanie dochodów z prostytucji i doprowadzony do samobójstwa.
Przede wszystkim Webberowi należy się duże uznanie za odwagę. W czasach, gdy teatry West Endu stawiają na „listy przebojów” (typu Mamma Mia) albo rozrywkę rodzinną, on proponuje musical nie tylko oryginalny (choć z jego melodiami jest trochę tak, że „heard one - heard all”, ale ja je lubię), ale przede wszystkim dla dorosłych. Typu: orgia na scenie albo aktorzy na golasa. Brudna polityka, brudny seks, postacie, których nie sposób polubić (brawa dla aktorów to inna kwestia).
No właśnie – postacie. Otóż mamy tu młodą, początkującą piosenkarkę imieniem Christine, pochodzącą ze wsi i szukającą swojego miejsca w stolicy. Kiedyś - w kabarecie, w którym śpiewa – zaczepia ją przystojny starszy mężczyzna i oferuje jej swoją bezinteresowną przyjaźń i pomoc. Odwiedza nawet jej matkę, którą oczarowuje drogim samochodem i komplementami. Mówi, że nie ma wobec Christine żadnych złych zamiarów, chce być jej „aniołem stróżem” (dosłownie). A potem zabiera ją nad jezioro i śpiewa z nią duet o tym, że raj można znaleźć również na ziemi… Komuś się włącza małe światełko? Jeśli coś takiego robi Webber to można mieć tylko jedno skojarzenie. Tylko że minęło 80 lat – i nie ma już niewinnej Christine i jej mrocznego, opiekuńczego, uwodzicielskiego Anioła. Ten londyński „anioł” to raczej śliski manipulator, typek mamiący panienki stylem życia nieco wyliniałego lowelasa, żeby potem przedstawiać je swoim bogatym i wpływowym znajomym. Dlaczego? Na pewno nie dla zysku. Stephen nie dostaje za sutenerstwo żadnych pieniędzy, wręcz utrzymuje z własnych dochodów Christine i jej psiapsiółę Mandy (Meg Giry?), pozwala im mieszkać w swoim apartamencie, bez żadnych dwuznaczności. Michał miał w przerwie hipotezę, że Stephen Ward jest impotentem – i coś w tym jest.
Ale Christine też tam już nie ma – jej młodsza o cztery pokolenia imienniczka jest dziewczyną do cna zdemoralizowaną, cyniczną, rozwiązłą, a przy tym poważną kandydatką na najgłupszą postać żeńską wszech czasów. Kultura europejska wytworzyła archetyp prostytutki nieszczęśliwej (Maria Magdalena, Fantyna), zmuszanej do tego procederu przez nędzę, zawstydzonej i pokutującej – a z drugiej strony rubasznej i jowialnej zawodowo „wesołej dziewczynki”. Christine pewnie bliżej do tego drugiego modelu – z tym, że jest ona zbyt wulgarna i tępa, żeby emanować beztroskim wdziękiem. To puszczalska nowego, powojennego typu – kopuluje z kim popadnie, czy to radziecki szpieg, czy zgraja „światowców”, z których po opadnięciu spodni zostają tylko zwiędłe, odrażające ciała. Jej „romanse” to alkoholowo-narkotykowo-seksualny ciąg z korowodem ciał bez znaczenia. Tylko ze Stephenem nie spółkuje, więc wydaje jej się, że tylko jego jednego kocha. Oczywiście, do czasu aż napatoczy się kolejny buhaj – tym razem czarny diler, a najlepiej od razu dwóch, więc do orgietek dochodzą jeszcze bijatyki i strzelaniny. No cóż – taka była historia… A przecież życie to nie bajka, ostatnich romantyków wystrzelano w dwóch wojnach światowych. I nie ma już naiwnych debiutantek, ani na wpół strasznych, na wpół wspaniałych aniołów – jest tylko pijana dziwka i eksponat w „gabinecie strachu” muzeum figur woskowych, stojący obok Hitlera (ponoć to właśnie spotkało wkrótce po śmierci Stephena Warda).
Gdyby Lord Webber pociągnął ten pomysł do końca, dostałby ode mnie 4 gwiazdki na 5 (londyńska metoda oceniania przedstawień teatralnych). Niestety, drugi akt niepotrzebnie się dłuży, do końca nie wiadomo, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi, ważne postaci znikają z pola widzenia, a na ich miejsce pojawiają się nie wiadomo skąd i po co kolejne, takie jak wyciągnięta z kulisy pani Profumo, która śpiewa obowiązkowy w drugim akcie „showstopper”, bo naprawdę nie ma nikogo innego, kto miałby jeszcze coś ciekawego do powiedzenia. Jeśli to miał być dramat polityczny na miarę Evity, to nie wyszedł – głównie dlatego, że historia banalnej małżeńskiej zdrady nieciekawego i pozbawionego charyzmy polityka nie ma w sobie potencjału na jakikolwiek ponadczasowy dramat. A Stephen Ward? No cóż, można go na końcu żałować, jak każdego, kto padł ofiarą sądowej nagonki. Grzeszył, ale nie popełnił żadnej zbrodni. Żałosny facecik, żaden tam demon. Ktoś liczył na demony w latach 60-tych? Przecież minęło całe 80 lat – albo jak kto woli 27 od premiery – i wszyscy trochę dorośliśmy, trochę zgorzknieliśmy, prawda? I nie wierzymy już w żadne muzyki nocy… No ale przecież to jest naprawdę zupełnie inna historia i o kimś zupełnie innym… I tak, Milordzie, trzeba było w 2010 roku!

PS. Dla zainteresowanych: co stało się potem. Prawie wszyscy uczestnicy tych wydarzeń już nie żyją. Major Iwanow rozpił się po tym, jak żona rozwiodła się z nim na wieść o skandalu. Zmarł w 1994 roku. John Profumo po wycofaniu się z polityki przez kilkanaście lat czyścił kible (sic!) w ośrodku pomocy społecznej, ale po latach otrzymał Order Imperium Brytyjskiego, a podczas 70-tych urodzin Margaret Thatcher siedział przy stole obok królowej Elżbiety. Zmarł po wylewie w 2006 roku. Czarnoskóry diler Johnny Edgecombe odsiedział pięć lat za napad z bronią w ręku, po wyjściu z więzienia zajął się jazzem. Zmarł na raka w 2010 roku. Obie panie, Christine i Mandy, żyją do dziś. Były obecne na premierze musicalu i pewnie starały się robić dobrą minę do złej gry (świetnych i bardzo urodziwych aktorek zresztą).

środa, 11 kwietnia 2012

Upiór w Manchesterze, czyli Elektra w Opera Populaire

The Phantom of the Opera 2012 UK Tour, które to przedstawienie mieliśmy okazję obejrzeć we wtorek, to taka replika-non-replika, czyli próba odświeżenia Webberowskiego Upiora Opery po 25 latach na scenie. Zastanawialiśmy się, czy będzie to raczej „Her Majesty’s on Wheels” (czyli peregrynująca wersja znana nam z Londynu), czy może przeniesienie do teatru zeszłorocznej (rewelacyjnej!) gali z Royal Albert Hall na srebrny jubileusz. A tu ani jedno, ani drugie (choć reżyser był ten sam co na gali). Wyszło na to, że pokazano nam zupełnie nową opowieść, może nie do końca o kimś innym, ale na pewno o czymś innym, a zwłaszcza innych uczuciach.

Z pierwotnej inscenizacji zostały kostiumy nieodżałowanej Marii Björnson (a i to nie wszystkie). Reszta, czyli dekoracje, choreografia i przede wszystkim reżyseria została zmieniona. Zmian jest na tyle dużo, że wymienienie ich zajęłoby parę stron, więc może podam tylko niektóre. Zmienił się model pozytywki z małpką; zamiast siedzieć na klapie pudełka, małpka wynurza się ze środka przez otwierającą się jak kwiat pokrywę. W scenie Hannibala słonia zastąpił rydwan, zaś wśród tancerek w Il Muto podrygują dwaj fauni. Christine nie ma już swojej własnej garderoby, a jedynie wciąż korzysta ze wspólnej przebieralni z resztą baletu (dziewcząt nie ma tam tylko dlatego, że zostały odwołane na próbę). Wiadome lustro nie jest więc już prywatnym lustrem typu „psyche” (wysokie i dość wąskie), a dużym lustrem do ćwiczeń baletowych (a to się nasz Upiór musiał napatrzeć…); część ruchoma nie przesuwa się niepostrzeżenie, ale po prostu otwiera na zewnątrz jak drzwi. Raoul przychodzi do tejże garderoby przynosząc dla Christine pojedynczą czerwoną różę (od niepamiętnych czasów kojarzoną przecież z Upiorem!). Pochylnie, po których Erik i Christine schodzą do podziemi zastąpiono częścią wielofunkcyjnej, dwupiętrowej, okrągłej dekoracji na środku sceny; na wyższym piętrze mieści się galeryjka z drewnianą balustradą (dość prosta i niewyszukana, jak to na zapleczu teatru), z niższego na znak Upiora wysuwają się kamienne schodki biegnące szeroką serpentyną do poziomu sceny, gdzie wśród sztucznego dymu czeka już gondola z żywym płomieniem na dziobie. To była chyba najładniejsza wizualnie zmiana, to zejście naprawdę robiło wrażenie. Po dopłynięciu do Demeure du Lac cała dekoracja „rozpadała” się na pół, ukazując mieszkanie Upiora. Mieszkanie, trzeba przyznać, bardzo skromne i raczej rozczarowujące: bez rozbitego lustra, lalki w ślubnej sukni, kraty, a nawet fotela. Były organy (bardzo małe, sprawiały wrażenie elektrycznych), łóżko (dekoracyjne, ale dość banalne) oraz dziwna rzeźba wyglądająca jak metalowa dracena, której sensu nie udało mi się wydedukować aż do końca spektaklu. W tle dyndała poszarpana czerwona kurtyna – kolejny często używany element scenografii, w wersji nieposzarpanej wzorowana na tej z Palais Garnier (patrz na górę strony), ale nie do końca, bo w złoty motyw wplecione były postacie ludzkie. Zdecydowanie najgorsze były wiszące w powietrzu świeczki a la Hogwarts, ni z gruszki ni z pietruszki, czort wie po co.

Gabinet dyrektorów to tym razem tonąca w karminach tapet kanciapa, która w całości mieści się „pod schodami” tej dwupiętrowej tuby. Na ścianach parę fajnych plakatów (w tym bardzo stary do Fausta Gounoda), jakieś rysunki kostiumów, staromodny kaloryfer; mebli niewiele, w tym małe biureczko z toczonymi nóżkami. Scena na dachu rozgrywa się w cieniu wielkiej figury nagiego mężczyzny, jak można sądzić Apolla z lirą, takiego jak w Palais (chociaż twórca tego dzieła mógłby pokusić się o jakąś draperię czy choćby listek figowy, żeby nie epatować widzów widokiem genitaliów w samym centrum sceny). Żyrandol był jak żywcem z filmu Schumachera – zdobiony masą kryształków. Nie spadał, ani nawet nie podjeżdżał pod sufit, tylko przy uwerturze ściągnięto z niego (już wiszącego wysoko) zakrywające go płótna. W odpowiednich momentach błyskał żarówkami, ale za resztę musiały wystarczyć drobne efekty pirotechniczne na scenie (nieduże wybuchy, błyski, trzaski). Zupełnie zmieniono inscenizację maskarady. Wszystko odbywa się na jednym poziomie, bez schodów. Zrezygnowano też z „robiących tłum” kukieł, gości jest znacznie mniej, choć są kolorowo ubrani, a ich stroje odbijają się w umieszczonych z trzech stron lustrach. Zawieszono też lustrzany sufit w owalnym kształcie. Cmentarz również był dwuwymiarowy, bez dużego mauzoleum; ot, spory kamienny krzyż z napisem DAAE i rzeźba anioła.

Zamiast rozbierać na czynniki pierwsze scenę po scenie (zainteresowanym służę prywatnie), skupię się na tym, co wydało mi się najdziwniejsze, ale też na swój sposób świeże, czyli na interpretacji. Po pierwsze, muszę od razu zaznaczyć, że nie była to „moja” wersja tej historii, ja opowiedziałabym to całkiem inaczej, ale jako alternatywna wersja to się dało obronić. Chociaż długo nie było jasności, jaką linię interpretacyjną powzięli twórcy przedstawienia, im dalej w las tym większe miałam wrażenie, że pokazano nam opowieść o kompleksie Elektry (taka damska wersja kompleksu Edypa), czyli dziewczęcej fiksacji na osobie ojca, która musi zostać przezwyciężona, żeby kobieta mogła wejść w związek partnerski. Nie tylko Chris wymachiwała - melancholijnie lub buntowniczo - medalionem z podobizną tatusia (nowy, bardzo ważny rekwizyt), ale i Erik jakby coraz bardziej się z tym tatusiem jej kojarzył. Panu Johnowi Owenowi Jonesowi w roli tytułowej bez większego trudu wybaczyłabym opinający się na wydatnym brzuchu kostium (śpiewał pięknie), ale on to po prostu zagrał tak, jakby grał Valjeana, który uświadomił sobie ku własnej zgrozie, że poczuł "kazirodcze" skłonności do Kozetki. Na szczęście w samą porę się opamiętał i uwolnił "córunię" od ciężaru związku, który zaczął zmierzać w zdecydowanie złym kierunku, żeby mogła znaleźć (dość banalne) szczęście z Mariuszem. Owszem, tatuś (nawet i adopcyjny) pocierpiał jakiś czas z powodu złamanego serca, ale za to młodzi mieli szansę na normalne życie.

Parę scen, zwłaszcza w drugim akcie, było bardzo symptomatycznych. Po pierwsze scena na cmentarzu. Zamiast, jak w Londynie, stać na podwyższeniu i kontrolować sytuację z góry, Erik po prostu wszedł od prawej kulisy po skończonej arii Christine i zaczął z nią rozmawiać, co ciekawe akurat wtedy, kiedy postanowiła "wyzwolić się" od wspomnień o ojcu. Ich spotkanie zupełnie nie wyglądało jak pogodzenie się poróżnionych kochanków, ani nawet mistrza i krnąbrnej uczennicy, ale jak wizja ducha tatusia. Zaczęli się nawet z Raoulem mocować (na szczęście darowano sobie pojedynek na broń białą) - mi się to kojarzyło z walką prawowitego adoratora z duchem ojca broniącym mu dostępu do córki. Następna scena: Don Juan. Bardzo zmieniona w stosunku do Londynu, moim zdaniem również inspirowana Schumacherem, bo jak na warunki sceniczne ociekająca seksem. Chris wygina się na stole, błyska nóżką i dekoltem, zaś Erik w rozchełstanej kamizelce widocznej spod peleryny tańczy z nią tango (sic!). Aż do chwili, kiedy Chris ściąga mu kapelusz z woalką (serio, był tu zamiast kaptura), a na scenę wskakuje najpierw dwóch policjantów z wycelowanymi pistoletami, a tuż za nimi Raoul! Erik śpiewa repryzę "All I Ask of You" właściwie w taki sposób, że można to zrozumieć jako błaganie Chris o pomoc w ucieczce spod luf pistoletów. Zdejmuje swój pierścionek i wkłada jej na palec. Ona patrzy na Raoula, potem na Erika, potem znów na Raoula i z miną "Nawet o tym nie myśl!" ściąga Erikowi maskę, a on wykorzystuje chwilę konsternacji, żeby chwycić dziewczynę za rękę i zwiać. Ta jej mina wyrażała takie obrzydzenie (z drugiego rzędu naprawdę było widać), jakby jej nieboszczyk ojciec z jakąś niedwuznaczną propozycją wyjechał. Wcześniej, w pierwszym akcie, przy "Music of the Night" sama była o krok od rzucenia się Erikowi w ramiona (naprawdę!), a on ją odsuwał i odpychał zachowując się jak modelowy nauczyciel raczej niż ktoś zakochany do szaleństwa, kto właśnie sprowadził obiekt swoich uczuć do własnej kawalerki. No i na sam koniec dowód ostateczny - pocałunek. Twórcy tej inscenizacji ośmielili się wywalić moją ukochaną scenę, kiedy Chris rzuca się całować Erika dwa razy, a on wciąż stoi jakby bał się, że pobrudzi jej sukienkę. Tutaj ona całuje go raz, co sprawia, że biedaczek osuwa się na kolana na podłogę. Chris za nim, po czym zamiast znów całować, z większym przekonaniem, tuli mu się do koszuli jak córcia. Jeśli do tej pory do niego nie dotarło, że ubóstwiana kobieta utożsamiła go sobie z tatusiem, to już po czymś takim nie ma wątpliwości. Cokolwiek innego niż wypuszczenie na swobodę i poklepanie po ramieniu Raola jako idealnego zięcia byłoby po prostu kazirodztwem. Rozdzierające, ale sam sobie ten bicz na swój tyłek ukręcił, niepotrzebnie wchodząc coraz bardziej w rolę kochającego ojczulka. Tak więc został płacz, zgrzytanie zębów i Meg Giry, na którą zresztą nasz manchesterski Phantom wpada (metodą "ups, pardąsik!") tuż zanim do Demeure du Lac ściągnie żądny zemsty tłum.

Czego jeszcze nie było? Niestety, paru scen, które w mojej opinii stanowią kawał historii, a może nawet legendy, teatru muzycznego. Płynięcia łódką po jeziorze, z którego wynurzają się kandelabry ze świecami. Tej absolutnie genialnej sceny, gdy podczas „Music of the Night” Chris stoi przodem do widowni, Erik tuż za nią, a ona sięga dłonią za głowę do jego maski. Spektakularnego wejścia Erika na bal maskowy w kostiumie Czerwonej Śmierci (tu niby przyszedł, ale jakoś bez tego „omph”, a i kostium miał prawdę mówiąc średni). Odpowiednio wykorzystanego żyrandola. Strzelania Raoulowi kapiszonami pod nogi na cmentarzu. Płaszcza i maski na fotelu (jak już wspomniałam, nie było w ogóle fotela) – Erik zniknął stojąc tyłem do widowni, został tylko płaszcz (trochę jak w budapeszteńskiej non-replice). Czy więc było warto? No pewnie! Nie dość, że, jak sądzę, zawsze warto, to jeszcze samo przedstawienie (nie porównując go z wersją londyńską) było bardzo wysokiej jakości, ze świetnym zespołem, pierwszorzędnymi aktorami, dopracowane i (znów, nie porównując) piękne plastycznie. Ale najsilniejszym uczuciem, z jakim wychodziłam z Palace Theatre w Manchesterze było dojmujące pragnienie, żeby jeszcze kiedyś wrócić do Her Majesty’s i zobaczyć to tak, jak powinno być grane.

wtorek, 13 marca 2012

Upiór w Berlinie 2

No tak, straszy mnie zaległy berliński Upiór. Już prawie miesiąc minął jak wybraliśmy się na widowisko słowno-muzyczne pt. „Das Phantom der Oper” w słynnym (choć dziś nieco podupadłym) Admiralpalast, a ja ciągle nie wiem, co o tym myśleć. Żeby uciąć wątpliwości – Webber to nie był. Jednak pod względem czysto muzycznym, a także szeroko rozumianego rzemiosła teatralnego (wokal, choreografia, kostiumy itp.) było wyraźnie lepiej niż w Filharmonii. Zabrakło natomiast dobrego pomysłu na treść. Wersja sprawiała wrażenie potpourri z powieści Gacka Leroux , tylko sceny zostały jakoś dziwnie przemieszane, np. sekwencja garderoba - przejście przez lustro prosto... na cmentarz - prawie zaraz potem scena na dachu - po niej dopiero bal, z którego uprowadzona jest Christine. Erik (miło, że miał tu chociaż własne imię) paradował w nieco oklepanej post-Webberowskiej pół-masce, której jednak nikt mu nie zamierzał ściągać aż do finału drugiego aktu (sic!). Ale najgorsze chyba było ogólne wrażenie, że się biedny zaangażował zupełnie nieproszony, zakochując się w kobiecie zajętej i wiernej swojemu narzeczonemu (czyli Raoulowi). I żadna maska nie miała nic do rzeczy - choćby przyszedł król "złotem paździany" i Apollo Belwederski w jednej osobie, to i tak nic by tam nie wskórał. Erik władował się jak ostatni desperat "między wódkę a zakąskę", a panna od początku do końca nie dawała mu złudzeń, że może liczyć na coś więcej niż przyjaźń. Nawet ten ostatni pocałunek z litości był wyjątkowo okrutny - Christine po prostu jak gdyby nigdy nic zdjęła mu tę maskę (pierwszy raz w całym przedstawieniu) i pocałowała, nawet nie mrugnąwszy okiem - jakby się dziwiła, że "to o to chodziło", a Upiór dla takiej błahostki zmarnował sobie życie ukrywając się w piwnicy. Było trochę cytatów z różnych oper (choć w bardzo irytującej aranżacji z dominującą perkusją), trzeba też dać plus za pomijaną zazwyczaj w adaptacjach postać Persa, ale podliczając wszystko razem - pomimo słabości technicznej - wygrywa u mnie wersja filharmoniczna, gdzie przynajmniej próbowano coś reinterpretować. Tutaj była raczej miałka bajeczka o dwojgu zakochanych pięknych i młodych (przynajmniej teoretycznie) ludziach, którzy opierają się pokusie w postaci jakiegoś gotycyzującego frustrata.

Miłym gestem w stronę widzów był fakt, że do programu dodawano płytę CD z utworami ze spektaklu, co stanowi gratkę zwłaszcza przy wersjach mało znanych. Jeśli miałabym się zastanawiać, czy doczekałam się mimo wszystko jakiegoś zaskoczenia, to chyba podałabym tu zakończenie – ale nie było to zaskoczenie pozytywne, a raczej kolejny stopień na drabince chaosu. Otóż: Christine przyjęła oświadczyny Raoula i właśnie żegna się z Operą. Wszyscy jej gratulują, a najbardziej Carlotta, która w końcu pozbyła się konkurentki w sposób satysfakcjonujący wszystkich. Na finał Christine wychodzi do zgromadzonych gości i śpiewa „Libiamo” z „Traviaty” – znów odegrane w myśl panującej tu naczelnej zasady, że odrobina perkusji jeszcze żadnemu z klasyków nie zaszkodziła. W sumie, pomyślałam, niezły komentarz do sytuacji, w której panna złapała bogatego męża. Opadła kurtyna, aktorzy ukłonili się. Publiczność już-już chciała wychodzić, kiedy jeden z aktorów (bodaj grający dyrektora teatru) zapowiedział bis, no to usiedliśmy jeszcze na chwilę. Orkiestra gruchnęła numer pt. „Maskenball”, czyli walc Straussa (znów z „umcykiem”); zespół odśpiewał i odtańczył, co miał do odśpiewania i odtańczenia, chociaż już wtedy zaczęły się dziać rzeczy nieco dziwne, bo w pewnej chwili Erik zaczął wyraźnie żartować sobie z Carlottą. Pomyślałam, że to po prostu aktorzy już wyszli z ról i dobrze się bawią całkiem prywatnie. Ale nie – „dyrektor” wyszedł znów na proscenium i zapowiedział, że „panna Christine Daae” wykona jeszcze jeden utwór – „Habanerę”. Panna Christine Daae, mind you, a nie Frau Deborah Sasson (dama w wieku post-Balzakowskim o głosie i emploi wyraźnie operetkowym, ale niech jej tam będzie). I przy tej „Habanerze” - uwiecznionej zresztą ku przestrodze dla potomnych na wspomnianej płycie – Christine zaczęła niedwuznacznie sobie flirtować zarówno z Raoulem (pan był z pierwszego zawodu tancerzem i wreszcie miał okazję sobie potańczyć), jak i z Erikiem. Czyli wyszło na to, że się nieboraczek Upiór nie tylko chwacko pozbierał z tą swoją odrzuconą miłością, ale wręcz został dobrym kolegą pary „gołąbeczków”, których połączyło dozgonne, bo dziecięce, uczucie… Swoją drogą, uświadomiłam sobie przy okazji, że po moim „narzeczonym” z przedszkola nie pozostało mi w pamięci nawet imię, tylko stara fotografia z jakiegoś nomen omen maskenballu (tych z podstawówki już lepiej pamiętam, ale nie pałam chęcią natychmiastowego odświeżania znajomości). Jak to fajnie, że jednak sztuka kłamie!

Czyli, reasumując, znów ktoś chciał dobrze, a wyszło jak zwykle. Mam jednak nadzieję, że twórcy kolejnych adaptacji opus magnum Gastona nie poddadzą się. Ja nawet te ich całkiem poronione pomysły lubię, na swój sposób.

wtorek, 10 stycznia 2012

Upiór w Berlinie 1: Nie takie płytkie jezioro

Okazuje się, że całkiem sporo tych Upiorów krąży po Europie i wcale niekoniecznie chodzi o „touring companies” z musicalem Webbera (chociaż widać gołym okiem, jak bardzo każdy z twórców małych, niezależnych produkcji chciałby być Webberem). Ostatnio przyuważyliśmy dwa z tych rzadkich ptaszków w Berlinie, a więc na tyle blisko, żeby się skusić, a przy okazji wypróbować nową autostradę Poznań- Berlin (Genialna! Prawdziwy postęp cywilizacyjny!).

Pierwsza produkcja Das Phantom der Oper korzystała z gościnności Filharmonii Berlińskiej, pomyśleliśmy więc, że miejsce zobowiązuje i gmach po Von Karajanie nie jest wynajmowany byle komu. Trzeba od razu przyznać, że pan Gerber (kompozytor) to nie Webber, ale nie mając zbytnio wyśrubowanych oczekiwań można spędzić całkiem przyjemny wieczór. Miło, że komuś jeszcze (oprócz mnie) chce się w tej historii grzebać.

Jeśli chodzi o stronę czysto wizualną, to niestety nie jest najlepiej. Inscenizacja biedniusia, za dekoracje robią slajdy Palais Garnier puszczane z rzutnika i parę przesuwanych rekwizytów: fortepian, biurko z patefonem, lustro z ukrytym „pojemnikiem” na Upiora. Obsada mizerna liczebnie – bal w Operze wyglądał jak typowa „domówka” na paręnaście osób. Kostiumy nie wiadomo po co przenoszące akcję o jakieś pół wieku w przód, do międzywojnia (były tańsze niż turniury?). Na plus trzeba policzyć żywą orkiestrę (mini) z kompozytorem przy batucie – chociaż Berlińscy Filharmonicy to jednak nie byli.

Muzycznie liczyliśmy na „insiders’ jokes” w typie musicalu Hilla, z cytatami z dziewiętnastowiecznych oper. Do pewnego stopnia tak było, zagrano fragmenciki „Trubadura”, „Fausta”, „Opowieści Hoffmanna”, "Don Giovanniego", a nawet (anachronicznie) „Cyganerii” Pucciniego. Akcja „Upiora” toczyła się wokół przedstawień – nie, nie „Fausta” – ale „Poławiaczy pereł” Bizeta (trzeba się mocno nagimnastykować żeby doszukać się jakiś związków między „Upiorem” a „Poławiaczami”, ale jak się okazało, nie jest to całkiem niemożliwe). Gorzej wyglądała sprawa oryginalnych piosenek – w większości zdecydowanie nie pasujących stylistycznie do czasów, które miały ilustrować, mało wyrafinowanych muzycznie (Michał powiedział, że to typowa muzyka do windy).

Co więc nam się podobało? Treść, zwłaszcza elementy odróżniające tę wersję od innych. I za to można przymknąć oko na nieco żałosne próby dorównywania Webberowi – te manekiny (włącznie z kompletnie niewykorzystaną dramaturgicznie kukłą w sukni ślubnej), tę bieda-gondolę tonącą wraz z połową widowni w oparach sztucznej mgły, ten kapelusik z piórkiem i pelerynkę z kiepskiego aksamitu… Ciekawych zmian było naprawdę sporo. Zamiast dwóch dyrektorów był dyrektor i jego sekretarz (obaj w odpowiednim wieku i z vis comica), Carlotta również paradowała w towarzystwie „asystenta” (sprawiającego raczej wrażenie żigolo). Madame Giry po raz pierwszy sprawiała wrażenie naprawdę młodej i trzpiotowatej (baletnica Meg nie pojawiła się, choć była wspominana jako jej córka). Niektórzy aktorzy mieli zresztą podwójne role – „sekretarz” Carlotty powracał jako inspektor (sądząc po prochowcu, Columbo), Madame Giry jako popijająca z piersiówki kierowniczka baletu (choć balet przedstawiał sobą raczej „kaczy staw” niż „jezioro łabędzie”), technik jako policjant. Pojawiła się także postać nowa, we wcześniejszych wersjach nieobecna, a tu wysunięta na absolutnie pierwszy plan – stróż.

Zdawać by się mogło, że w placówce kulturalnej takiej jak Opera Paryska w XIX wieku (a nawet i w międzywojniu) na widok rodowodowego wicehrabiego pilnujący wejścia dla artystów woźny powinien tylko nisko się ukłonić. Nic mylniejszego. Otóż w tej sztuce to Raoul kłania się „Monsieur Philippowi”, nieudolnie usiłuje go przechytrzyć aby przedostać się do garderoby Christine (co mu się zresztą nie udaje z wyjątkiem jednej z pierwszych scen pierwszego aktu), próbuje z nim dyskutować, a wręcz daje się wyprosić z budynku wykazując iście teutońską rewerencję dla munduru, choćby i należącego do ciecia. Stróż ma w tej historii pierwsze i ostatnie słowo – niestety, ponieważ był to raczej typowy Singspiel, a nie musical, a wszystko odbywało się po niemiecku, większości tych słów musieliśmy się domyślać. Wręcz przyszło mi do głowy, że w myśl konwencji kryminału to stróż powinien okazać się na końcu Upiorem – sterującym z ukrycia wydarzeniami, ale niezauważanym przez nikogo. Jednak nie (choć może szkoda).

Trójka głównych bohaterów była mniej więcej klasyczna – chociaż wolałabym, żeby grający ich aktorzy trochę mniej szarżowali, a „granie kubłami” ograniczyło się do drugiego planu dodającego „comic relief” do dramatycznych wydarzeń stanowiących główną treść opowieści. Christine (zagrana trochę za bardzo w stylu Heidi z alpejskiej wioski), Raoul (fircyk) i Erik (znów bezimienny, jak u Webbera, za to niestety mniej wyrazisty jako postać) stanowią części składowe miłosno-artystycznego trójkąta. Inaczej niż w innych wersjach młoda sopranistka i wicehrabia są tu od początku parą – całują się w jej garderobie, choć Raoul naprawdę sprawia wrażenie pustego narcyza i nawet nie lubi muzyki (zna się za to, jak twierdzi, na… tenisie). Erik „straszy”, to znaczy przemyka się niezauważony po budynku, próbując promować swoją uczennicę za pomocą podrzucania liścików do dyrekcji. Kolejność wydarzeń jest trochę inna niż w Londynie, za to bliższa powieściowemu oryginałowi – Christine trafia do domu nad jeziorem dopiero po upadku żyrandola, scena na dachu ma miejsce po balu, zaś „Tryumf Don Juana” nie zostaje nigdy wystawiony (Upiór porywa śpiewaczkę ze sceny udaremniając jej dalsze katowanie arii Leili z „Poławiaczy”).

Oglądając X-dziesiątą wersję historii, którą znam na pamięć i na wyrywki zawsze szukam zaskoczenia. Czegoś, co pozwoli mi spojrzeć na znane fragmenty z innej perspektywy. Miałam spore nadzieje odnośnie kluczowych dla powieści scen pomiędzy Christine a Erikiem. Newralgiczna dla przebiegu akcji demaskacja mająca miejsce pod koniec pierwszego aktu była niestety niedopracowana reżysersko. Musiałam długo poczekać, żeby zorientować się, czy obudziwszy się w Demeure du Lac Christine aż podskakuje z radości, czy się boi – bo ani z jej śpiewu, ani z gry aktorskiej nie dało się tego wywnioskować (chyba jednak się bała). Nie udało mi się zorientować dlaczego Christine zaczyna w pewnym momencie wykonywać jakąś kołysankę, którą, jak twierdzi, śpiewała jej babcia i dlaczego Erik reaguje na to tak nerwowo (jemu babcia nie śpiewała? Pff…). Bardzo zaskakujący był za to finał pierwszego aktu – zwłaszcza w świetle bezpośrednio poprzedzających wydarzeń, wziętych żywcem z powieści, ale niestety pozbawionych jej natchnionego rozwiązania, że tak naprawdę nie wiadomo co się stało, bo przekaz o tym dociera do czytelnika przez czterech opowiadaczy, z których żaden prawdopodobnie nie mówi prawdy. Otóż, po sporej dawce sarkazmu w wykonaniu Erika i zdegustowania Christine na widok jego gęby (ech, ta Webberowska pół-maska…), kiedy już zgaśnie światło, a panna, zdawać by się mogło, nieodwołalnie zwiała na wyższe piętra Palais Garnier, wyraźnie słychać jej głos: „Wróciłam” i dopiero wtedy opada kurtyna. No, nieźle…

Nie liczyłam specjalnie na to, że „tym razem im się uda”, natomiast sposób rozwiązania całej sytuacji w drugim akcie był dla mnie zadośćuczynieniem (z nawiązką) za wszelkie wcześniejsze niedociągnięcia. Otóż, dlaczego Christine miałaby jednak wybrać głupiego i nieciekawego Raoula? Z powodu jego gładkiej buzi równoważącej rzekomo wspólnotę zainteresowań, celów i oczywiste pokrewieństwo dusz z Erikiem? No bez przesady… Dzieje się jednak coś zupełnie innego – czego dotąd tak mi nikt nie pokazał. Otóż, po balu maskowym Christine i Raoul włażą na dach Opery aby „spokojnie porozmawiać”. Erik przez dłuższy czas najwyraźniej nie zorientował się, że dama jego serca ulotniła się z przyjęcia, bo wciąż szalał na parkiecie (serio…). W końcu jednak widocznie przeliczył obecną na sali dziesiątkę gości i coś mu się przestało zgadzać. Na dachu tymczasem Raoul po raz kolejny deklarował swoje uczucie względem młodej śpiewaczki, jak dotąd lawirującej pomiędzy flirtem i trzymaniem go na dystans. Tak jak w książce, odnalezienie Christine w jednoznacznie kompromitującej sytuacji wyrywa z piersi Erika westchnienie, które uciekinierzy biorą za odgłosy ptaków czy innych nocnych zwierząt. Tym razem jednak Raoul strzela na oślep – twierdząc, że widział na dachu kota (co, nie bójmy się powiedzieć, już samo w sobie fatalnie o nim świadczy). Niestety, skutki bycia nie tylko idiotą, ale idiotą uzbrojonym w broń palną są jeszcze gorsze. Otóż, już w następnej scenie, samotny i załamany zdradą Christine Erik jakoś podejrzanie się słania, a w końcu zupełnie osuwa się na kolana. Najwyraźniej jest ciężko ranny. Jeszcze ostatnim wysiłkiem wynosi ją ze sceny (moim zdaniem ratując przed kompromitacją w roli Leili, ale zapewne zamysł twórców był inny) i zabiera do swojej kryjówki.

Finał jest kameralny, dwuosobowy, bez naprzykrzającego się półhrabka czy grożącego wtargnięciem mściwego tłumu. Christine nie bardzo rozumie co się dzieje, po co znów zaciągnięto ją nad podziemne jezioro. Erik też nie spieszy się jej niczego tłumaczyć, prosi ją natomiast o pocałunek, ewidentnie na pożegnanie. Specjalnie się nie zapierając Christine daje się pocałować w usta, zanim jednak zdąży cokolwiek potem powiedzieć, Erik żegna się z nią i przechodzi przez lustro (czego ona sama zrobić nie potrafi). Za chwilę słychać odgłos upadającego ciała. Gdy do domu nad jeziorem w końcu wbiega Raoul z inspektorem policji, dyrektorem i resztą ekipy, Christine jest już sama. Zapłakana mówi, że Upiór Opery zniknął, co inni przyjmują jako wiadomość o jego śmierci. Raoul może zabrać swoją nagrodę i całować ją do woli. Na koniec jeszcze wspólny numerek o tym, jak piękną rzeczą jest muzyka.

Moim zdaniem finałowy happy end jest kompletnie nie-happy. I jednak, tak jak w „Poławiaczach” ostatecznie chodziło o poświęcenie. Nie dlatego, żeby Erik zrozumiał, że Christine jakoś specjalnie kocha Raoula, ale dlatego, że będąc świadomy, że wicehrabia go śmiertelnie postrzelił, dochodzi do wniosku, że lepiej dziewczynie będzie z zakochanym w niej idiotą niż samej (moim zdaniem błędna konkluzja, ale cóż). Zdobył się wręcz na prawdziwą wielkość i nie powiedział jej do końca dlaczego umiera i z czyjej winy. Raoul, jako skończony półgłówek, zapewne nawet się nie zorientował, że mimochodem zamordował człowieka strzelając bezładnie do wszystkiego, co się rusza.

Za miesiąc kolejne podejście do berlińskich Upiorów. Temu, za całokształt, dałabym trzy gwiazdki (w tym największą za ten finał). Konkurencja jest zatem otwarta i jestem bardzo ciekawa, czy twórcy wersji alternatywnej też mnie czymś tak mile zaskoczą.

sobota, 8 października 2011

Operowy słoń a sprawa polska


Nie aż tak dawno (na marginesie „Evity”) Dorota postawiła pytanie „Czy znalazłby się jakikolwiek epizod polskiej historii, który dałby się sprzedać w formie sztuki z piosenkami granej przez trzydzieści lat przed kolejnymi pokoleniami zachwyconej publiczności?” Nameste zaproponował Gaję i Jacka Kuroniów, Anglicy zaś Korczaka. Przerabianie Holocaustu na teatr muzyczny jest dość ryzykowne i trudno wyobrażalne inscenizacyjnie. „Pasażerka” Weinberga (wystawiona rok temu w Warszawie) zebrała dość mieszane recenzje. Wrodzony patos i umowność sceny operowej źle znosi dosłowność materiału, któremu zabrakło klucza interpretacyjnego innego niż "gruby morał" - o czym, w trochę innych słowach, napisał Dariusz Czaja w Dwutygodniku Strona Kultury.

Ale ja w zasadzie nie o tym chciałem. Warto może pozbierać - nieliczne bardzo - polskie wątki operowe. Libreciści złotego wieku opery często lokowali akcję swoich dzieł w Hiszpanii - bo na tyle blisko, żeby stworzyć pozory realności, ale na tyle daleko, żeby było egzotycznie i aby uzasadnić te głębokie i prawie zwierzęce emocje targające bohaterami „Carmen”, „Trubadura” czy „Mocy Przeznaczenia”. Polska tego szczęścia nie miała. Gdy potrzeba było „większej egzotyki” libreciści sięgali o wiele dalej („Afrykanka” Meyerbeera, „Lakme” Delibesa, „Aida” i „Nabucco” Verdiego)

Trochę o Polsce i Polakach jest w operze rosyjskiej. W „Borysie Godunowie” Musorgskiego jesteśmy źli i lubieżni, za to u Glinki („Iwan Susanin”) tylko bardzo źli (za co zresztą spotyka nas zasłużona kara). Glinka zmienił tytuł na „Życie za cara” po wizycie Mikołaja I na próbie generalnej. Po rewolucji z wiadomych względów wrócono do tytułu oryginalnego. Nie mam pod ręką „Mille et un opéras” Kamińskiego, ale wygląda mi na to, że nawet w czasach najciemniejszego stalinizmu nie odważono się pokazać „Iwana Susanina” w Polsce. W tym samym okresie historii Rosji umocowana jest opera Asafjewa „Minin i Pożarski” (premiera w 1936), której libretto napisał sam Bułhakow. Krytycy zarzucili libreciście nadmierne sympatie propolskie (a w konsekwencji brak patriotyzmu), dlatego na potrzeby transmisji radiowej (1938) dzieło musiało zostać przerobione a Polacy odpowiednio zezwierzęceni. 

Giacomo Orefice jest kompozytorem opery „Chopin” (1901), która oparta jest na dość swobodnie odnoszącym się do życiorysu libretcie. Problemem większym jest warstwa muzyczna, która pokazuje, że kompozytor miał wielkie kłopoty z orkiestracją utworów Szopena, nie mówiąc już o własnych nutach. Dziś dzieło słusznie zaklasyfikowane jako grafomania muzyczna spokojnie kurzy się na półce kuriozów. Miarą wielkości utworu jest chociażby to, że nikt nie odważył się go reanimować nawet na prowokujący do tego niedawny rok jubileuszowy Szopena. (Patrz komentarz PaulSzaj)

Akcja jednej z wersji „Balu maskowego” Verdiego dzieje się w... Szczecinie. Neapolitańska cenzura nie życzyła sobie oper o królobójstwie (nawet niepolitycznym, przez zdradzonego męża wykonanym), więc najpierw Gustawa III zdegradowano z króla na księcia i przeniesiono ze Sztokholmu do Szczecina, a potem, jak cenzorom było mało, uczyniono z niego gubernatora i przeprawiono za ocean, do Bostonu. Najczęściej stawia się wersję oryginalną, sztokholmską, niekiedy wersję bostońską. O szczecińskiej nikt już nie pamięta.

Inna opera Verdiego „Un giorno di regno ossia il finto Stanislao” dzieje się co prawda w Bretanii, ale jednym z jej bohaterów jest Stanisław Leszczyński, król Polski, tyle że, jak można się doczytać już w tytule, fałszywy. Ustawiony przez prawdziwego na przynętę, gdy ten w przebraniu woźnicy udawał się do Warszawy aby objąć tron (o czym mowa w przypisach do didaskaliów).

Amilcare Ponchelli wziął na warsztat „Konrada Wallenroda” i spłodził „Litwinów” („I Lithuani”). Rzecz święciła wielkie sukcesy w ostatniej ćwierci XIX wieku (nawet poszła w Rosji, pod zmienionym tytułem - „Aldona”), ale w początkach ubiegłego stulecia popadła w zapomnienie. 

Postać temperamentnej Polki, markizy Melibei znajdujemy w „Il viaggio a Reims” Rossiniego. Markiza, wdowa po włoskim generale zabitym w noc poślubną, emablowana jest przez rosyjskiego generała hrabiego di Libenskofa oraz Don Alvara, hiszpańskiego admirała. Miłość polsko - rosyjska nie była nigdy łatwa, ale ostatecznie triumfuje. Geopolityka ma swoje prawa. 

Zupełnie oddzielną półkę zajmuje operetka „Polenblut” napisana przez czeskiego kompozytora Oskara Nedbala do niemieckiego libretta Leo Rosensteina. Dzieło ma wymiar ekonomiczny, akcja dzieje się na terenie zaboru rosyjskiego. Hrabia Bolo Barański nie ma głowy do geszeftów, co kompensuje rozrywkowym charakterem i mocną głową. O względy hrabiego utracjusza rywalizują dwie kobiety. Po licznych perypetiach Barański żeni się z zaradniejszą, która pomaga mu uporządkować sprawy majątkowe i uchronić resztki fortuny (można więc balangować dalej). Rzecz miała premierę we Wiedniu w 1913.

Jako, że rozmawiamy o polskich odniesieniach w twórczości kompozytorów zagranicznych, pominąłem oczywiście krajowych twórców i ich dorobek operowy. O jednym z nich jednak chciałbym wspomnieć, a to o najpłodniejszym. O Apolinarym Szelucie, autorze 69 oper (w tym ani jednej wystawionej scenicznie). Wikipedia litościwie powiada „mimo postępującej choroby umysłowej, nadal komponował, lecz utwory z okresu po roku 1949 nie są już brane przez muzykologów pod uwagę”. Przypomnijmy kilka tytułów: „Gołąbek pokoju” op. 311, opera w 4 aktach (1954), „Gieroj truda” op. 256, opera w 3 aktach (1952), „Monter W-Z” op. 195, opera w 1 akcie (1951), „Nie wojna a pokój wszystkim” op. 272, opera w 5 aktach (1952). Szeluto oprócz oper komponował też inne, mniejsze formy, czasami ze zdumiewająco aktualnymi instrumentacjami („Pieśń o Stalinie” op. 165 na głos i kałasznikow [1950], Symfonia nr 25 „Pokojowa praca na wielkich budowach planu 6-letniego” op. 250 na orkiestrę i organy bezpieczeństwa [1951], „Kongres Pokoju w Wiedniu” op. 275, walc na orkiestrę symfoniczną [1952])

PS. Organy bezpieczeństwa pożyczone od Dąbrowskiej z Dzienników, kałasznikow zaś z arsenału Andsola.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Kto po nas zapłacze?

Korzystając z operowej posuchy wybraliśmy się na berlińskie stagione londyńskiej Evity. Do Deutsche Oper, która poza sezonem stawia jak widać dzieła spoza gatunku operowego. Pierwszy wniosek był taki, że jak się zobaczy parę dobrych musicali w przyzwoitej inscenizacji i wykonaniu (ta piękna dykcja…) to zaczyna się dostrzegać całą mizerię polskiej sceny (scenusi, scenuni…) musicalowej, w której jedni Nędznicy wiosny zdecydowanie nie czynią.

Drugi wniosek, że Andrew Lloyd Webber w swoich najlepszych czasach to był mistrz. Moim zdaniem czasowi opiera się pięć jego dzieł: Jesus Christ Superstar, Cats, Phantom of the Opera, Sunset Boulevard i właśnie Evita. Każde przemyślane, nowatorskie w treści i formie, chwilami nawet rewolucyjne. Czy przed Evitą ktokolwiek odważył się zrobić musical – czyli sztukę śpiewaną dla szerokiej publiczności – na temat polityczny, w dodatku bardzo współczesny? Jeśli o czymś zapominam, to proszę mnie oświecić, ale słowo daję – nie kojarzę. Czemuż on nie mógłby dalej w tym stylu pisać albo przynajmniej zamilknąć i jak Rossini zająć się czymś innym (nawet byłoby czym: parę dni temu widziałam całkiem dobry film dokumentalny, w którym opowiadał o swojej miłości do sztuki wiktoriańskiej).

Wracając do Evity to jest sztuka świetna. Zarazem opowiada losy konkretnej historycznej postaci, jak i stanowi rozważanie na temat paru ciekawych rzeczy: funkcji przywódców państwowych (administrator czy gwiazdor popkultury?), polityki w ogóle (realizacja osobistych ambicji czy chęć zrobienia czegoś dobrego dla ludzi?), kobiet w polityce (paprotka czy niezbędny PR-owiec?). Wszystko to przekonująco zagrane, bynajmniej nie płytkie, dynamiczne, po prostu kawał porządnego teatru.

Evita przedstawiona jest jako coś pomiędzy łakomym władzy i kasy prowincjonalnym kurwipołciem a „ludową świętą” w typie księżnej Diany. Spektakl śledzi jej dyzmianą karierę od nastoletniej puszczalskiej, która marzy o wydostaniu się z zapyziałego miasteczka, do puszczalskiej coraz bardziej eleganckiej, aż wreszcie – po złowieniu samca alfa, czyli dobrze rokującego politka-populisty – do przeobrażenia Marii Magdaleny w Madonnę. Po Juanie Peronie (tutaj wyszedł na takiego ciepłego misia, który bez energicznej kobiety szybko by skapcaniał) Evita rezygnuje ze skoków pomiędzy łóżkami (bo i po co), farbuje się na blond i pozwala szaraczkom darzyć się religijną czcią. W końcu umiera młodo na raka, co bynajmniej nie przeszkadza jej statusowi świętej, wręcz przeciwnie – ostatecznie go potwierdza.

Patrząc na to przypominało mi się parę innych pań. Np. niejaka Jade Goody (znam, bo jedna moja studentka pisała pracę magisterską o jej fenomenie) – taka angielska Jola Rutowicz: wulgarna ignorantka, która wypłynęła na jakimś reality show. Gazety nie zostawiały na niej suchej nitki z powodu głupoty, braku urody, rasistowskich odzywek itp. Aż do czasu, kiedy pani Jade zachorowała na raka – wówczas nastąpił zwrot o 180 stopni i z wulgarnego wycierucha zrobiła się w mgnieniu oka swojska, szczera dziewczyna, wspaniała matka i wzór nowoczesnych cnót. Druga pani to Maria Stuart (głównie w ujęciu operowym) – moim zdaniem główna różnica pomiędzy nią a Evitą polegała na tym, że Evita wspaniałomyślnie pozwalała maluczkim się uwielbiać, a Maria (u Donizettiego) sama lansowała się jako święta męczennica. Przyznaję, że Evity nawet mi się na końcu zrobiło żal. Zwłaszcza poruszająca była scena kiedy, w obliczu śmierci, oboje małżonkowie zauważyli, że ich związek z wyrachowanego, politycznego układu nie wiadomo kiedy zmienił się w miłość.

A na koniec pytanie, które męczyło mnie w przerwie: Kto, u licha, po nas zapłacze, jak ta Argentyna po Evicie? Czy znalazłby się jakikolwiek epizod polskiej historii, który dałby się sprzedać w formie sztuki z piosenkami granej przez trzydzieści lat przed kolejnymi pokoleniami zachwyconej publiczności? Evicie nie można odmówić charyzmy i bardzo międzynarodowego glamouru w stylu hollywoodzko-monarchistycznym. A u nas? Danuta Wałęsowa z chórem dzieciątek? Maria Kaczyńska? Ktokolwiek – malowniczy, kontrowersyjny, ponadczasowy? Taki, żeby nawet cudzoziemcy (jak Webber dla Argentyńczyków) chcieli pisać o nim musicale.

niedziela, 20 lutego 2011

Nędza uszczęśliwiona, czyli Les Miserables w Romie

Ponieważ, być może wbrew obiegowym opiniom, nie jestem osobą mściwą i nie „obrażam się” na zawsze na instytucje kulturalne, choćby nie wiem jak srodze mnie zawiodły, wybraliśmy się wczoraj do teatru Roma na przedstawienie Les Miserables. Wyszliśmy po dwóch i pół godzinach z poczuciem świetnie spędzonego wieczoru oraz gotowi rekomendować ten spektakl po wszystkich jarmarkach (co chyba nie jest konieczne, bo na polską superprodukcję zjeżdża się publiczność autokarami, nawet i z Przasnysza a najcierpliwsi widzowie siedzą na podłodze). Nie było idealnie – nie jestem na tyle naiwna, żeby oczekiwać bezszmerowego wykonania w żywym teatrze – ale, biorąc wszystko pod uwagę, naprawdę bardzo dobrze i można tylko życzyć sobie i Romie, aby utrzymała tak wysoki poziom jak najdłużej.

Zacznijmy od kwestii techniczno-obsadowych. Wystawienie tego, wcale niełatwego, musicalu wypadło ciekawie i można wręcz powiedzieć, że zbliżało się do światowego poziomu, chociaż nie była to replika. Dekoracje były imponujące i w dobrym guście, zmiany scenografii sprawne i szybkie, efekty multimedialne używane z wyczuciem i smakiem. Kostiumy podobnie – oddające ducha epoki, spójne stylowo, wizualnie ładne. Muzyka tego dzieła broni się sama, a wczoraj nawet niespecjalnie miała się przed kim bronić. Orkiestra może nie porywała, ale grała rzetelnie i bez błędów. Zaskakująco dobrze – wobec moich wielkich obaw w tym zakresie – wyszła polska wersja językowa. Daniel Wyszogrodzki (a.k.a. Panadyrektorski Kolega) nie dorównał może wersji z Gdyni sprzed paru lat, ale wstydu nie było. Tylko dwie piosenki spolszczono na tyle kostropato, że kolidowało to z muzyką. Pierwszą z nich jest główny song komisarza Javerta „Stars” – w oryginale pieśń piękna i melodyjna, tutaj nieco nieczytelna z powodu niedostosowania ilości sylab do nut. Druga – i identyczny problem – to „Red and Black”. Ja rozumiem, że jak zespół ma śpiewać słowo „red”, to trudno to przekuć na polskie „czerwień” i tłumacz robił co mógł, ale moment był wyjątkowo, wręcz złośliwie, wyrazisty. No i niestety – mizeria polska bez śladu rymów popełniona z mojej ulubionej piosenki Eponiny „On My Own”. Szkoda, bo ta scena ma wielki potencjał dramatyczny i dobrze wykonana wyciska łzy z oczu wszystkim identyfikującym się z Eponiną dziewojom na widowni (czyli lekko licząc 70%). Ponieważ w czasie, kiedy poznałam ten musical, ja też byłam taką 19letnią Eponiną (za wątpliwą zasługą pewnego kolegi, który obsadził się w roli Mariusza), służę moim juvenilium, jakby Szanowny P. K. zbłądził kiedyś na tę stronę (można brać pro publico bono, tylko proszę podać drobnym drukiem, że to moje):

Sama
Eponina: Czasami błądzę długo w noc, gdy cień nad miasto spływa nisko.
Rozmawiam z nim i widzę go i… wyobrażam sobie wszystko.
Świat kładzie się do snu, a ja samotna jestem tu…

Czuję go, choć znowu jestem sama,
Razem z nim przechadzam się do rana.
Rozmarzona, sprzed oczu tracę drogę,
Lecz dobrze wiem, że on tu jest, więc zgubić się nie mogę.
W blasku gwiazd ulica lśni srebrzyście,
Ciepły wiatr brylanty strąca z liści.
W zachwycie, zdumiona wokół patrzę,
I wszystko, czego teraz chcę, to iść, tak iść na zawsze…

Dobrze wiem, że to jest tylko sen,
Że rozmawiam wciąż ze sobą, a nie z nim.
Lecz choć wiem, że nie dostrzega mnie,
Wciąż wierzę – jeszcze wszystko uda się…

Kocham go, lecz kiedy noc przemija
Znika gdzieś, w powietrzu się rozpływa.
Bez niego, świat wokół mnie szarzeje
I znowu bezlitosny świt odbiera mi nadzieję.
Kocham go, lecz dzień po dniu poznaję,
Tyle lat, nie żyję, lecz udaję,
W tym świecie, co nie dostrzega wcale
Mnie, która nie śmiem wierzyć już, że zmieni się zły los…
Lecz kocham,
Wciąż kocham,
Tak go kocham…
W koleją pustą noc…


Nie, tym razem nie popełniłam całości – tylko tę piosenkę oraz drugą Fantyny.

Wracając do Romy, parę słów o wykonawcach. Panowie jednogłośnie bardzo dobrzy. Można pochwalić i Valjeana (Janusz Kruciński), i Javerta (Jakub Szydłowski – liczyłam wprawdzie, że będzie Łukasz Dziedzic, ale nie byłam rozczarowana), i Thenardiera (Tomasz Steciuk), i Mariusza (Marcin Mroziński), i Enjolrasa (Łukasz Zagrobelny). Pana Mrozińskiego widzieliśmy kiedyś w roli Raoula w Upiorze W Operze - czyli tutejszej wersji Upiora Opery A. L. Webbera - i był wtedy jedynym sprawnym i dobrze obsadzonym śpiewakiem na scenie. Wczoraj miał z kim pracować. Doceniliśmy Łukasza Zagrobelnego w idealnie dobranej do jego możliwości roli, a Valjean był premierowy i faktycznie pierwsza klasa. Z pań nie rozczarowała Malwina Kusior jako Eponina (tym bardziej szkoda tej piosenki). Anna Dzionek jako Madame Thenardier byłaby dobra, gdyby nie „grała kubłami”. Anna Gigiel (Fantyna) wydała nam się raczej słaba, ale tylko do czasu, aż w drugim akcie Kozeta z uroczej (i dobrze śpiewającej) sierotki wyrosła na przeraźliwie piszczącą banshee nazwiskiem Paulina Janczak. Panią tę miałam już ogromną nieprzyjemność słyszeć w jakichś nagraniach w roli Christine w Upiorze i trzeba przyznać, że tych ultradźwięków się nie zapomina. Ale był to jedyny wokalny zgrzyt wieczoru. W dodatku chór, wobec którego nie miałam większych oczekiwań, mile zaskoczył zgranym śpiewem i świetną dykcją (może z wyjątkiem finału pierwszego aktu, ale przymknę oko, bo to bardzo trudny ansambl).

Słów kilka o rzeczy samej, czyli o dziele – czyli tak naprawdę o tym, co jest tutaj istotne i co pozostanie, kiedy już zupełnie zapomnimy o szczegółach konkretnej inscenizacji czy wykonania. Wśród miłośników teatru muzycznego od dwudziestu lat z okładem toczy się nierozwiązany spór o palmę pierwszeństwa dla super-arcydzieła gatunku pomiędzy Les Miserables a The Phantom of the Opera. Pewnie nietrudno zgadnąć, że ja należę do tej drugiej opcji, ale dopiero teraz poukładałam sobie w głowie właściwie dlaczego, a nie tylko „ja po prostu kłocham POTO”. Les Miserables zajmują więc zaszczytne, chwalebne i zasłużone drugie miejsce – ale drugie i to się nie zmieni. Za to, że akcja znów dzieje się w moim ukochanym XIX wieku, za solidne podstawy literackie, za wiele świetnych scen i potencjał do naprawdę imponujących wystawień. Za wysokiej próby muzykę, której nie wstydzą się wykonywać również śpiewacy operowi, za humanistyczne przesłanie. Pochwały można by mnożyć. Ale…


Konstrukcja Les Miserables mimo wszystko wzbudza kilka drobnych zastrzeżeń, które wczoraj miałam okazję odczuć dosłownie na własnej skórze. Na przykład to, że akt pierwszy jest w porównaniu z drugim niemożebnie długi – w Romie są twarde fotele, więc przed przerwą koncentrowałam się już niestety głównie na bolącej mnie kości ogonowej (rodzaj wmontowanej osobistej miarki odpowiedniej długości dzieł scenicznych, pamiątka po drobnym wypadku z dzieciństwa). Poza tym, akcja toczy się zbyt szybko, w ciągu dwóch i pół godziny przed oczami widza mknie kilkanaście lat. Skutek tego jest taki, że pojawia się i znika całe mnóstwo bohaterów, którzy – jak na przykład Fantyna – migną, zaśpiewają jedną solówkę i odchodzą, zanim widz zdążył ich naprawdę polubić. Kolejna sprawa to właśnie postacie – większość z nich to chodzące (mimo że niedoceniane przez otoczenie) wzory cnót. Są tak kryształowi, że nie ubrudzi ich ani wyrok więzienia, ani skrajna nędza, ani nieślubne potomstwo czy zawód prostytutki. To wszystko są niezawinione przez nich nieszczęśliwe okoliczności, spod których te modelowe wręcz dusze ludzkie lśnią oślepiającym blaskiem niewidzialnych aureolek. Rozumiem, że przesłaniem powieści oraz musicalu jest zwrócenie uwagi widza bądź czytelnika na prawdę, że nawet ludzie pogardzani, upodleni i żyjący w ubóstwie mogą osiągnąć pełnię człowieczeństwa. To się udało – aż za bardzo. Na przykład Jean Valjean jest tak święty, że aż nieludzki. Jak powiedział kiedyś (o kimś innym) Winston Churchill: „He has all the virtues I dislike and none of the vices I admire.” Brak wad, pokutowanie przez całe życie za jeden błąd (kradzież sreber zacnego biskupa), zresztą wybaczony przez poszkodowanego, poświęcenie kolejnym sprawom z całkowitym pominięciem własnych potrzeb – to jest żywot męczennika codzienności. Kogoś, kogo z przyjemnością chciałoby się mieć jako ojca, przyjaciela, wuja – ale za skarby świata nie poszłoby się z nim na randkę. Wreszcie, to jest sztuka o zwycięstwie Zacnych Mieszczan – takich jak dorosła Kozeta i Mariusz. Niby tacy mili, zaangażowani, oświeceni, idealistyczno-socjalistyczni, ale nie mogę oprzeć się przykremu wrażeniu, że to mariaż bladaczki z mimozą, a najdalej za parę lat ugrzęzną z kretesem w burżuazyjnej stabilizacji. Wyjątkiem i przeciwwagą dla tego zalewu solenności jest groteskowo przerysowany Thenardier z żoną – szuje i kanalie. Zwłaszcza w musicalu, gdyby nie oni, nie byłoby nawet cienia humoru i lżejszego tonu, więc dobrze, że są. Wychodzi na to, że najciekawszą (chociaż wcale nie sympatyczną) postacią jest Javert – jest w nim tragizm na miarę Tytusa Andronikusa, który trzymając się ślepo litery prawa staje się tytułowym nędznikiem (ja bym przetłumaczyła tytuł powieści raczej jako „Nędzarze” lub „Nieszczęśnicy”).

Les Miserables to bardzo wierna i rzetelna adaptacja powieści Hugo na scenę. Twórcy musicalu nie dodali niemal nic od siebie (z konieczności nieco odjęli), zmienili tylko medium. To jest wykonane po mistrzowsku i z wielkim wyczuciem teatralnego rzemiosła. Ale… Zawsze mi się wydawało, że najcenniejsze są adaptacje reinterpretujące; takie, które pozwalają na nowo odczytać dzieło wyjściowe. Kiedy po obejrzeniu POTO sięgnęłam po książkę Gastona Leroux, nie mogłam uwierzyć, że to jest ta sama historia. Postacie i okoliczności się zgadzały – wydźwięk był diametralnie inny, odczytany między wersami i przetworzony na potrzeby naszych czasów i naszej wrażliwości. I tak wyszła sztuka nie o tym, jak mimo niekorzystnych okoliczności pozostać człowiekiem, ale jak, zaczynając nawet gorzej niż bohaterowie Nędzników, wybić się ponad kondycję ludzką. Jak za sprawą sztuki i miłości niedoskonali ludzie zmieniają się w anioły, w bóstwa. Wierzę, że Les Miserables może przygnębionego i znękanego człowieka pokrzepić, podnieść na duchu i moralnie postawić na nogi. Ale nie uniesie go na skrzydłach.

poniedziałek, 27 września 2010

Candide - między operą a musicalem

Sezon operowy zainaugurowaliśmy w ubiegłą sobotę „Kandydem” Leonarda Bernsteina. Do tej pory wiedziałam tylko, że takie dzieło, napisane na podstawie opowiastki Woltera, w ogóle istnieje i byłam bardzo ciekawa czy ktoś, kto w swoim dorobku ma „West Side Story”, czyli kwintesencję musicalu, był w stanie napisać prawdziwą operę. Otóż, po obejrzeniu, stwierdzam, że „Candide” operą nie jest (pomimo umieszczenia w nim jednej quasi-operowej arii Kunegundy), jest za to całkiem udanym musicalem, a może nawet czymś w rodzaju brakującego ogniwa pomiędzy tymi gatunkami hybryd muzyczno-teatralnych. Dla mnie różnica polega głównie na tym, że opera to muzyka z dodanym teatrem, zaś musical – teatr z dodaną muzyką. I tak jak w operze (której bliżej do filharmonii) podstawową rzeczą jest technika i sprawność wokalna, w musicalu (spokrewnionym ze sceną dramatyczną) istotniejszy jest wyraz aktorski i bezbłędne podanie tekstu. Bernstein próbował połączyć oba te gatunki, tworząc coś, z czym poradzą sobie wyłącznie najlepsi – czyli ktoś, kto połączy bezbłędny śpiew z idealną dykcją i aktorstwem.

Sztuczka jest wyjątkowo sympatyczna – opowiada o (kompletnie surrealistycznych) przygodach chłopaka kierującego się w życiu wrodzonym optymizmem i wierzącego, nawet wbrew faktom, że świat jest miejscem przyjaznym, a wszystko dobrze się skończy. W wierze tej utwierdza go nauczyciel-filozof, doktor Pangloss, który w każdej przeciwności losu potrafi dostrzec argumenty na poparcie teorii, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów. W wielu inscenizacjach (np. świetnej, półkoncertowej wersji z Nowego Jorku) to Pangloss jest narratorem. W Poznaniu, ta rola mówiona została powierzona Wolterowi we własnej osobie, granemu – z bezpretensjonalnym wdziękiem – przez profesora filozofii Romana Kubickiego. Brawa za odwagę dla wykonawcy i reżysera (był nim dyrektor Michał Znaniecki)! To była kapitalna zagrywka, żeby rolę filozofa powierzyć prawdziwemu filozofowi, który, jak można przypuszczać, potrafi zarazić własną pasją nie tylko studentów na wykładzie, ale i publiczność Opery. Tym bardziej szkoda, że premiera okazała się frekwencyjną porażką – siedząc na drugim balkonie z przykrością patrzyliśmy na pustawe rzędy foteli na parterze.

Niestety, o ile sam materiał muzyczny i tekstowy ma wielki potencjał mądrości i humoru, o tym drugim, a równie istotnym, aspekcie przedstawienia dane nam było dowiedzieć się dopiero w domu, po obejrzeniu nagrania w wykonaniu „native speakers”. Dykcja premierowej obsady była połączeniem westfalskich (miejsce rozpoczęcia akcji „Kandyda”) kluch z amerykańską (ojczyzna Bernsteina) gumą do żucia. Jeśli zawodowy anglista nie zrozumie prawie nic, ośmielę się sugerować, że przeciętny, znający jako tako angielski, widz nie zrozumie kompletnie nic ze skądinąd skrzących się dowcipem tekstów. Pozostały nam więc czytane przez profesora Kubickiego wyimki z wolterowskiego dzieła (w świetnym tłumaczeniu Boya) oraz wyświetlane nad sceną „titulki” (ewidentnie z jakiegoś poetyckiego, całkiem niezłego, tłumaczenia tej operetty). Gęgolenie śpiewaków mogło tylko utwierdzić słuchaczy w błędnym przekonaniu, że język angielski jest całkowicie nieśpiewny.

Dziełko, przez swoją uwspółcześniającą inscenizację, nabrało smaczków aktualnych i politycznych. Mieszkańcy Lizbony na gwałt poszukujący winnego trzęsienia ziemi – no bo kogoś trzeba przecież za katastrofę stracić – jako żywo kojarzyli się z obecną sytuacją w Polsce oraz z inną niedawną katastrofą. Krytyka religijnego zacietrzewienia i prywatnych, a sekretnych, perwersji kleru, również pozostała aktualna od czasów Woltera. I wszystko byłoby w porządku – nawet pomimo niedostatecznej dykcji – gdyby nie zakończenie. W „Kandydzie” (tak Woltera, jak i Bernsteina) morał jest mniej więcej taki, że chociaż świat jest niedoskonały a ludzie podatni na błędy, życie może być całkiem znośne, jeśli tylko znajdzie się kogoś, z kim chce się je podzielić. Po wielu perypetiach i pomyłkach, Kandyd i Kunegunda odnajdują się i postanawiają żyć skromnie i spokojnie, „uprawiając swój ogródek”. Pobrzmiewa w tym idea powrotu do natury, obiecującej mały raj na ludzką skalę, pochwała złotego środka, poszukiwanie w życiu jakiejś struktury i sensu. Czy nie tym właśnie jest sztuka i filozofia? Niestety, pan dyrektor Znaniecki najwyraźniej uważa się za większego filozofa niż Wolter, więc przerobi jego – jak sądzić można – płytkie i banalne zakończenie w coś naprawdę poruszającego i przemawiającego do dzisiejszego widza. W wersji nowojorskiej (i paru innych, aż sprawdziliśmy, nie wierząc własnym oczom, tuż po powrocie z Opery) po ładnym i podnoszącym na duchu finale o uprawianiu ogródka, filozof Pangloss rzuca dowcipnie i zaczepnie: „Any questions?” – niczym profesor po wykładzie. Dla mnie znaczyło to przede wszystkim: „a nie mówiłem?”, „wyszło na moje” - przyznanie racji Wolterowi, że „świat nie jest taki zły, świat nie jest wcale mdły, niech no tylko zakwitną jabłonie…” „Alas, poor Yorick…” – świat najwyraźniej musi, po prostu musi być zły, a nowożeńców, tuż po odejściu od ołtarza, koniecznie musi przejechać tramwaj, albo przynajmniej pozbawić życia spadająca na głowę tknięta apopleksją kaczka. No bo tak – bo gorycz, mrok i rechot reżysera-demiurga, bo happy endy są przecież takie przyziemne, a filozofia dowodzi jedynie tego, że „sens nie ma sensu”. W poznańskiej Operze syfilityk Pangloss rzuciwszy swoje pytanie oddaje strzał, który sprawia, że wszystkie postacie z wyjątkiem Kandyda jak jeden mąż (i niedoszła żona Kunegunda) rzucają się samobójczo na tory – akcja tej inscenizacji (nawet całkiem niegłupio) działa się na zmieniających się stacjach metra, śledząc podróże tytułowego bohatera. Ostatnia scena przedstawia więc pobojowisko i zwały trupów ze stojącym pośród tej apokalipsy przerażonym i zrozpaczonym Kandydem. A masz, nieboraczku, za swój optymizm!

Tępienie szczęśliwych zakończeń w myśl specyficznie pojmowanej „głębi” stało się w ostatnich latach jakąś nagminną manierą, moim zdaniem millenarystyczną w swoim rodowodzie. Wirus roku 2000 jakoś nas nie pozabijał, więc pozabijajmy się sami, bo przecież koniec świata musi nieuchronnie nadejść. Na końcu każdej (nawet dotychczas optymistycznej) historii musi więc paść trup, a jedyne odkupienie możliwe jest co najwyżej poprzez uświęcającą ciążę uprzednio grzesznej kobiety (niedawno mieliśmy z tym do czynienia w polskim kinie w „Rewersie” i „Różyczce” i dobrze, że pan Znaniecki przynajmniej tej kliszy nam oszczędził). Tym niemniej reżyserskie emo-pozy w stylu „moja głębia mnie przygnębia” są bez porównania bardziej banalne i płytkie niż oryginalny wolterowski happy end. Rozumiem, kiedy tragiczny finał wynika z treści i dobitnie podkreśla sens przekazu dzieła (dlatego ja na przykład wierzę w samobójstwo pohańbionej Turandot), ale dosmucanie dla samej zasady, bo to modne, a poza tym wcześniej czy później wszyscy i tak pomrzemy, to jakaś paranoja.

piątek, 30 lipca 2010

Madame Butterfly po stu latach

Będąc ostatnio w Toronto – o czym być może innym razem – mieliśmy okazję zobaczyć na scenie tamtejszej Opery gościnny spektakl teatru z Pittsburga „Miss Saigon”. Musical, w warstwie treściowej wzorowany na „Madame Butterfly” Pucciniego, wywołujący u mnie podobne wrażenia, jak jego operowy pierwowzór – uważam, że jest to sentymentalne do bólu, ale i tak ronię łzy za każdym razem. Jeśli przez blisko sto lat dzielące „Madame” od „Miss” coś się zmieniło, to najbardziej to, że tym razem mamy do czynienia nie tyle z potępieniem rasizmu, w myśl którego amerykański oficer Pinkerton sadystycznie wyrywa nóżkę po nóżce motylkowi-gejszy, zakochanej w nim z całą determinacją piętnastoletniej córki samuraja i lojalnej aż po grób, co jest opowieścią par excellence tragiczną, gdzie nikt nie jest winny, jednocześnie nie będąc kryształowym. W odróżnieniu od Pinkertona, Chris (jego dwudziestowieczny odpowiednik – żołnierz amerykański podczas wojny w Wietnamie) nie jest pozbawionym uczuć samcem traktującym podstawioną mu dziewicę jak prostytutkę, ale porządnym chłopakiem, który i prostytutkę potraktuje jak dziewicę. Kim (nowoczesna Cio-Cio San) popychają do kupczenia własnym ciałem okoliczności uwiecznione na najbardziej wstrząsających zdjęciach z wietnamskiej wojny. A co najważniejsze, tym razem kochanków z obskurnej tancbudy trafia – wraz z dźwiękami saksofonu – promień prawdziwej miłości, z rodzaju tych, co to po trzydziestu latach zamieniają burdelowe okoliczności poznania w romantyczną opowieść dla wnuków. „Ślub” więc jest obustronnie szczery, mimo że po dwóch tygodniach wyrwanej z działań wojennych sielanki Kim i Chris zostają rozdzieleni przez komunistów, bitewny chaos i inne plagi. Akcja urywa się na trzy lata, podczas których Kim (całkiem jak Butterfly) wygląda na wschodnią stronę i czeka aż powróci jej wybawca. Wybawcy tymczasem nie ma – jest za to ex-alfons z baru (pseudo: Inżynier), który z czasem został przyjacielem i dba o nią jak o własną siostrę (ten lawirujący na falach historii cwaniak, którego życiową ambicją jest wyjazd do USA, ma jednak w dossier stręczenie własnej matki…), jest ex-narzeczony z rodzinnej wsi, obecnie awansowany na komunistycznego komisarza, ale wciąż zakochany, no i (znów jak u Pucciniego) jest dziecię-niespodzianka, którego samo istnienie podtrzymuje nadzieję Kim na powrót Chrisa. Chris tymczasem – spędziwszy rok na bezskutecznych poszukiwaniach zaginionej ukochanej – ułożył sobie życie z kimś innym. Jego nowa żona Ellen nie ma pojęcia o jego przeszłości. Dla dwudziestoletniej Kim absolutnym priorytetem jest wysłanie synka do Stanów, gdzie jak sądzi miałby większe szanse na godne życie. Póki co, zastrzeliwszy z pozostawionego jej przez Chrisa pistoletu dawnego adoratora (przerażony faktem, że Kim urodziła mieszańca wrogowi narodu, próbuje zabić dziecko), Wietnamka ucieka wraz z „Inżynierem” do Bangkoku, gdzie z braku innych perspektyw kontynuuje pracę w domu publicznym.

I w tym miejscu drogi kochanków ponownie się krzyżują – i znów za sprawą przyjaciela Chrisa, Johna (odpowiednik Sharplessa), który w pierwszym akcie wyciągnął go do burdelu a teraz, najwyraźniej pokutując za dawną niemoralność, zbiera po całej Azji owoce łóżkowych potyczek dzielnych G.I.s. Chris, dowiedziawszy się, że ma syna, bynajmniej nie okazuje zachwytu, a perspektywa zabrania nieznanego mu dziecka do Ameryki wcale mu się nie uśmiecha. Owszem, przyznaje, naprawdę kochał Kim, ale to było dawno i na wojnie, a na wojnie jak na wojnie. Teraz ma nową żonę (póki co bez dzieciątka, ale Ellen nie kryje się z takimi planami) i nie zamierza od niej odchodzić, chociaż dawnej przyjaciółki jest mu szczerze żal. Ellen ewentualnie, choć bez entuzjazmu, wzięłaby dziecko, ale bez ciągnącej się za nim azjatyckiej girlaski zakochanej do szaleństwa w jej mężu. Postanawiają załatwić sprawę po amerykańsku, czyli poprzez przekaz walutowy. Doprowadzona do rozpaczy Kim aranżuje spotkanie z dawnym ukochanym, po czym strzela do siebie z jego własnego pistoletu. Umierając w ramionach skruszonego Chrisa, Kim wzdycha „Jak to możliwe, że doszliśmy tak daleko przez jedną noc…”.

Melodie są bardzo ładne, ekipę aktorską trafiliśmy przednią, strona inscenizacyjna bez zarzutu – nie jestem tylko pewna, czy ten osławiony helikopter, który miał „lądować” na scenie, został nam dostarczony w wersji oryginalnej, czy jednak nieco uproszczonej dla potrzeb tournee, ale przecież nie o helikopter tam chodzi. Jeśli chodzi o libretto – moim zdaniem pokonali Pucciniego (czego nie mówię lekko, bo to mój ulubiony kompozytor). Pomysł, że Butterfly/Kim zabija się po to, żeby ODDAĆ dziecko – a awans z tajskiego lupanaru do siedziby amerykańskiej middle-class jest zaiste nie do pogardzenia – a nie po to, że Pinkerton/Chris chce je jej zabrać (a czemuż miałby chcieć, do licha?) jest po prostu genialny. Tak jak Gounod poprawił Szekspira, dając Romeowi i Julii ostatni duet przed śmiercią (w oryginale się minęli ze zgonami), tak Schonberg i Boublil poprawili największy operowy wyciskacz łez wszech czasów. I to, że winni są wszyscy, czyli nikt, czyli tak naprawdę wojna, sprowadza opowieść na wskroś współczesną do poziomu antycznej tragedii.

I jeszcze jedno przyszło mi do głowy, kiedy szukałam po kieszeniach chusteczki. Nie tak dawno byliśmy w Londynie na najnowszym musicalu Andrew Lloyda (Lorda) Webbera „Love Never Dies” (którego kiepskie libretto całkiem popsuło mi miłe wrażenia z melodii, wokalu i inscenizacji, jak już kiedyś pisałam). Dotarło do mnie, do jakiego stopnia „LND” jest popłuczyną nie – jak podaje się oficjalnie – po „The Phantom of the Opera”, ale właśnie po „Miss Saigon”. Począwszy od centralnego trójkąta złożonego z rozdzielonych przed laty kochanków i małżonka jednego z nich (w tym wypadku bohaterki), aż do melodii solo na saksofonie w amerykańskim barze. Jest i dziecko-niespodzianka, i finał ze śmiercią pani w ramionach pana, ronieniem łez i pożegnaniem na zawsze. To dlaczego na „Miss S”, gdy Kim i Chris śpiewali o wspólnej nocy i dokąd ich to doprowadziło, ja robiłam z rzęs wycieraczkę, a podobne wspominki w „LND” w wykonaniu Christine i Erika (których, co nie raz pisałam, uwielbiam do nieprawdopodobieństwa we wszystkich ich wydaniach) powodowały u mnie narastającą wściekłość na librecistów? Bo w Sajgonie była, nawet w burdelu, prawdziwa miłość, prawdziwe emocje i prawdziwa walka z siłami historii, którą oboje bohaterowie tragicznie, acz chlubnie, przegrali – na Coney Island była zdzira zdradzająca arystokratycznego narzeczonego w przeddzień ślubu (to ja już wolę „szczerą prostytutkę) i drań, który porzucił ją pod byle pretekstem przed wschodem słońca. Bo amerykańsko-wietnamskie dziecko znienacka wzbudziło (niestety, lecz prawdopodobnie) obawy, opór i odrzucenie we wszystkich, z wyjątkiem własnej matki (i „Inżyniera”, dla którego chłopczyk jest potencjalnym „paszportem” do Stanów), podczas gdy być może największy gotycki bohater zachodniej cywilizacji w analogicznych okolicznościach (może nawet gorszych, bo tu naprawdę ma chodzić o „jednorazówkę”) demonstruje niewyjaśnioną niczym radość jakby wygrał w Totka nową gębę (na szczęście tego mu twórcy tego nieudanego sequela oszczędzili). Bo „wiecznej miłości” się nie porzuca – co innego, jeśli na przeszkodzie stanie przeznaczenie, a za kolejny mąż nie idzie się nazajutrz, założywszy czyste majtki. Niby te same motywy, niby równie ładne dźwięki, niby wokalno-aktorskie talenty na naprawdę światowym poziomie, ale „prawie robi wielką różnicę”. A Lord Andy, jak już chce zżynać (a dalibóg, ma dość własnych zdolności, że nie musiałby), to niech już pozostanie przy kopiowaniu własnych melodii.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Love Never Dies, Londyn: „visi d’arte, visi d’amore…”

Veni, vidi... czymże jest jeden mały wulkan o niemożliwej do wymówienia nazwie wobec pragnienia zobaczenia na własne oczy czegoś, co w zamierzeniach twórców miało być kontynuacją najpiękniejszej sztuki jaką widziałam w życiu? Było w londyńskim teatrze Adelphi wiele rzeczy: ci sami (a przynajmniej nazywający się tak samo) bohaterowie, a do pewnego stopnia nawet aktorzy, szczodrze cytowane melodie (rzec by można, cały program „Jaka to Melodia?” z fragmentów musicali Webbera), podobny układ formalny przedstawienia (prolog rozgrywający się w przyszłości, podobny układ scen zbiorowych itp.), ale kontynuacji tam nie było. Mała, najbardziej oczywista, próbka: oryginalny „The Phantom of the Opera” (POTO) rozgrywał się w roku 1881-82, teraz mamy rok 1907, więc… minęło równo dziesięć lat, a zatem… główny bohater jest młodszy niż poprzednio. To jest teatr, tu wszystko można, prawda? Ale samo wprowadzenie akcji w ten sposób sugeruje bez dwóch zdań, że znajdujemy się w śnie kierującym się swoją własną logiką. W śnie, w którym, jak w krzywym zwierciadle, pojawiają się wykrzywione odbicia znanych z oryginału postaci, by zaraz okazać się kimś innym; w którym szarmancki wcześniej Raoul de Chagny jest hazardzistą i pijakiem, kupczy talentem wokalnym żony Christine oraz twierdzi, że nosi maskę (sic!); tancerka baletu Opery Paryskiej Meg Giry zostaje prostytutką-striptizerką, za milczącą zgodą i zachętą swojej własnej matki, dawniej wymagającej i surowej nauczycielki tańca. Opery już tam nie ma, jest park rozrywki na Coney Island, zatrudniający podkasane kankanistki i „wybryki natury”. Upiora też nie ma – to mała Meg staje się prawdziwym „Upiorem Lunaparku”; osobą, którą obsesyjna miłość doprowadzi w końcu do zbrodni. Jakie Opery takie Upiory. Ten, który wcześniej jednoosobowo trzymał w ryzach całe przedstawienie w londyńskim Her Majesty’s Theatre, nie zasługuje już nawet na to miano; teraz nazywa się Mr Y – podobno miało z tego wychodzić „mystery”, ale każdy, kto choć trochę zna angielski nie przeczyta tego w inny sposób niż „Mister WHY” (aż się chce westchnąć „Oh God, why…? / Perche, perche, Signor…?”, a nie można było dać chociażby „Mr E” jak Erik?).

Cały ten dziwny sen odbywa się w takt naprawdę ładnej muzyki – nie tak porywającej, jak w „POTO”, ale na przyzwoitym poziomie kogoś, kogo wciąż uważam za największego żyjącego kompozytora musicali. Powiedzmy, że jest porównywalna z „Sunset Boulevard”, z którego zresztą Webber robi sporo autocytatów. Aktorzy dają z siebie wszystko. Niestety, na naszym przedstawieniu nieobecny był dochodzący do siebie po operacji wyrostka Ramin Karimloo (którego znam z nagrania płytowego „LND”, a dwa lata temu zrobił na mnie świetne wrażenie w „POTO”), ale zastępujący go Tam Mutu, pomimo wyraźnie mniejszej charyzmy scenicznej, był całkiem dobry. Pochwalić można właściwie wszystkich, najbardziej może Summer Strallen w roli Meg i Sierrę Boggess jako Christine. Inscenizacja ładna – znów nie tak porywająca jak „POTO” z olśniewającymi dekoracjami i kostiumami nieodżałowanej Marii Bjornson – z dużymi wpływami Art Nouveau i robiącymi wrażenie (choć ostatecznie trochę nadużywanymi) projekcjami multimedialnymi. Reżyseria dźwięku i świateł perfekcyjna, orkiestra zachwycająca. Bardzo łatwo dać sobie zawrócić w głowie przyjemną muzyką i oprawą wizualną. Ale… Jak napisał jeden z prasowych recenzentów (którzy byli odnośnie nowego dzieła dość podzieleni, ale w większości przyjęli je raczej chłodno), każda sztuka jest tak dobra lub zła jak opowiedziana przez nią historia. A ta historia jest – piszę to z bólem serca – ZŁA. Nie po prostu niemądra, nie pełna niekonsekwencji – ale zła i wypaczająca znaczenie oryginału niemalże do stopnia szyderstwa.

Od lat mi się marzyło, żeby ich historię opisał Puccini. Jestem pewna, że on potrafiłby oddać te wszystkie zawiłości (niestety niedocenianej w jego czasach) powieści Gastona Leroux; stworzyć obraz człowieka, który żyje sztuką i miłością, któremu ta sztuka wystarcza za wszystko inne, w granicznej sytuacji wręcz ratując życie. Artysty, który ma za nic społeczne stereotypy, który odrzuca banał i przyziemność pospólstwa, które wcześniej odrzuciło jego, bo nie byli w stanie zobaczyć nic więcej niż najpłytszy pozór, symbolizowany przez pozbawioną urody twarz. Tragedię dążenia do doskonałości w niedoskonałym ciele; potrzebę wzniesienia się ponad własne ograniczenia i strach, w być może jedyną dostępną człowiekowi transcendencję. A przy tym miłość, jedną z najpiękniejszych jakie zna kultura, miłość przez lustro. Związek dwojga bohaterów będących na jakimś głębokim poziomie nierozerwalną jednością, w sposób bardzo podobny do opisanego przez Emily Bronte w „Wichrowych Wzgórzach”. Tajemnicę identyczności przeciwieństw, związku duszy z bóstwem, artysty z natchnieniem, wzajemne i obopólne olśnienie na granicy mistycyzmu. Zawsze mi się wydawało, że tak wielka odwaga, tak straceńcze rzucenie wyzwania całemu światu oferującemu stereotypową małą stabilizację, zasługuje – przynajmniej w sztuce, jeśli nie w życiu – na zwycięstwo. Dlatego nigdy nie wierzyłam, żeby Christine (będąca też przecież artystką) odrzuciła szansę życia choć przez chwilę w glorii sztuki i miłości (choćby na przekór całemu światu) za obietnicę pieniędzy i arystokratycznego tytułu. Byłam pewna, że nawet wyrzucona z Domu nad Jeziorem, niby „dla swojego dobra”, wróci i nie da się więcej wygonić, bo od samej siebie (chociaż to być może straszne) nie ma ucieczki. W jakiś sposób oni oboje – a zwłaszcza Erik – byli naraz i Cavaradossim, i Scarpią, a nawet i Toscą.

Webber – wraz z resztą autorów „LND”: Frederickiem Forsythem (autor jednej z najgorszych literackich kontynuacji powieści Leroux, pt. „Upiór Manhattanu”), Benem Eltonem (libretto) i Glennem Slaterem (teksty piosenek) – czyni ten powrót motorem wydarzeń swojego sequelu, ale przedstawia go tak, jak zrobiłby to ktoś, kto obojga głównych bohaterów nienawidzi z całego serca i życzy im losu gorszego od śmierci (obstawiałabym tu Raoula de Chagny). Otóż, za jednym zamachem pozbawiono ich i sztuki, i miłości, zamiast tego wskazując im wyraźnie cele, które zdaniem typowych filistrów są w życiu najważniejsze: trzaskanie kasy i robienie dzieci. Sztuki w „LND” nie ma, zastąpiły ją sztuczki. Zamiast Opery występuje podrzędna tancbuda albo cyrk seksu i potworów. Mr Y od „dziesięciu lat” (czyli od 1882 do 1907) komponuje kiepskie kuplety pod publiczkę, wyśpiewywane przez skrzeczące nosowo amerykańskie girlsy. Nawet w wolnych chwilach - kiedy spodziewać by się można, że szuka ujścia dla swego wybitnego talentu - konstruuje groteskowe automaty: czterorękiego goryla grającego na organach (przedtem sam grał tak, że Bach by się nie powstydził), żyrandol złożony z mechanicznych głów Meduzy, stolik poruszany przez kościotrupa, czy lalkę do złudzenia przypominającą utraconą Christine (na szczęście zastosowanie owej zabawki pozostawiono na scenie w sferze domysłów). Wszystko to ma nawet pewien szalony wizualny urok, ale wysoką sztuką zdecydowanie nie jest. Gdzie się podział geniusz, przy którym Michał Anioł i Mozart stawaliby jak równi z równym? Nie ma artysty-buntownika, jest co najwyżej ekscentryczny milioner pochłonięty zarabianiem pieniędzy, żerujący na najniższych instynktach publiczności prymitywnej, niewykształconej i pozbawionej gustu. Christine wraca zaśpiewać na inauguracyjnym koncercie w lunaparku – ona, która powinna śpiewać w najwspanialszych operach dla koronowanych głów. Wraca jako żona-i-matka, z pasożytującym na niej Raoulem-utracjuszem i dziesięcioletnim (TAK, dziesięcioletnim!!!) Gustavem. Złamana, pozbawiona ambicji, z pokorą znosząca swój marny los.

Spotkanie po latach z panem Y rozwiewa resztki złudzeń. Okazuje się – w tej sztuce bardzo wiele rzeczy „okazuje się” wyłącznie na podstawie relacji różnych postaci, a mało tych nieprawdopodobnych wydarzeń jest pokazanych na scenie – że w noc przed swoim ślubem z Raoulem (sic!), Christine odszukała (jakoś) Upiora i oddała mu się w egipskich ciemnościach (ten fakt jest tak często podkreślany, że urasta do głównego powodu tego dziwnego rendez-vous). O świcie – i to jest zdecydowanie największe horrendum tego spektaklu – Erik porzucił ją na pastwę losu (gdyż zrobiło mu się wstyd jak wygląda), przez dziesięć lat nie zainteresowawszy się nawet jej losem (co oczywiście nie przeszkadzało mu użalać się nad sobą). W dodatku – gdyby ktoś na widowni jeszcze się nie domyślił – pozostawił po sobie pamiątkę w postaci ciąży (przynajmniej tak twierdzi Christine, a skąd może wiedzieć, skoro następnego dnia wyszła za mąż za pana de Chagny, tego nie wyjaśniono). Tak więc intymny związek, która mógł być nieomal apoteozą, glorią i tryumfem miłości nieprawdopodobnej, okazał się w tej kontynuacji przypadkową obłapką pod krzakiem, zakończoną niechlubną ucieczką i obowiązkowym zapłodnieniem. Nie potrafię nawet wyrazić jakim obrzydzeniem napawa mnie to rozwiązanie (tym bardziej, że gorąco popieram konsumpcję związku Aniołów Muzyki w stosownych ku temu okolicznościach i oprawie); chyba tylko rzucenie pieniędzy a’ la „Traviata” byłoby bardziej poniżającą rzeczą dla dziewiętnastowiecznej (!) dziewicy (!), która właśnie zdecydowała się stracić cnotę z kimś, kogo całe racjonalnie myślące społeczeństwo jej odradzało. Gdyby nie ten „okropny” Raoul, byłaby duża szansa na powtórkę tragicznego losu Fantyny z „Nędzników” Hugo (którą Webber powinien znać choćby z musicalu „Les Miserables”). W innej musicalowej wersji „Upiora” (autorstwa duetu Kopit i Yeston) nie kto inny, jak mamusia Erika o mało co nie topi się w Sekwanie będąc (1.) porzuconą i (2.) w ciąży. Zniosłabym ten cały nowojorski cyrk, zniosłabym zakochaną w panu Y na zabój niezauważaną Meg Giry (chociaż moim zdaniem ona najbardziej zazdrościła Christine miłości, i mniejsza już o to do kogo), zniosłabym goryla-organistę – tego nie zniosę.

Na tym niestety nie koniec (nawet nie środek), steku stereotypów i klisz, jakich pełne jest libretto „LND”. Tak naprawdę, to – pomimo szumnego, a trywialnego, tytułu – miłość umiera w tym spektaklu przez cały czas. O miłości Christine do Raoula i vice versa nawet nie ma co wspominać – najwyraźniej małżeństwo jest tutaj tylko pustym kontraktem, którego warunków nikt nie ma zamiaru honorować. Miłość Christine i Erika (pardon: Pana Y) przedstawiona jest jako żywy trup, wywołany na chwilę z przeszłości i przez moment chyboczący się na granicy między życiem i śmiercią, zanim nie wyjaśni się (a to zagadka!) kwestia ojcostwa dziecka. Potem, przez końcówkę pierwszego aktu i cały drugi – żadnej miłości, innej niż do dziecka, już nie ma. Są zabawki dla dziecka, jest walka o dziecko, jest niepokój o dziecko, jest nawet próba utopienia tego nieszczęsnego dziecka przez oszalałą z rozpaczy Meg Giry. Jak powiedziała – a raczej wywrzeszczała niczym Kościelnicha w „Jenufie”! – nieoceniona Madame Giry: ileż rzeczy byłoby inaczej „if that bastard had never been born!” Czasami warto dać sobie dorobić gębę naczelnego czarnego charakteru, żeby móc szczerze wykrzyczeć to, o czym wszyscy myślą po cichu!

Nie chciałabym wdawać się tu w dywagacje, dlaczego Webber sprokurował tę obłędną fantazję zemsty na Upiorze. Czy to tylko rozgoryczenie i zawiść kogoś, kto, sam dysponując wielkim talentem muzycznym, strawił całe lata na działania czysto komercyjne, sztampowe, odcinanie kuponów od dawnej sławy? Czy frustracja kogoś, kto pozwolił odejść miłości swojego życia (jak twierdzą o Sarze Brightman) i ruszył w korowód ślubów, rozwodów i prokreacji? Skoro Panu Autorowi się nie udało żyć sztuką i miłością, to i bohater, z którym się utożsamiał, nie będzie miał lepiej. Stereotyp goni stereotyp. Po dziecku-jednorazówce spłodzonym po ciemku z ukochanym nie następują żadne kolejne ciąże, pomimo dziesięciu lat dzielenia łoża z niechcianym mężem. Dzieciak – moim zdaniem przesunięto akcję aż o „10” lat wyłącznie dlatego, żeby nie „uszczęśliwiać” Upiora przedszkolakiem – „oczywiście” przejawia wszelkie talenty genialnego tatusia, a to zdolności muzyczne i zamiłowanie do straszydeł. Jedna z najciekawszych piosenek „LND”, kontrowersyjna i rockowa „Beauty Underneath”, stanowi hymn na cześć uwodzicielskiej mocy wyobraźni przekraczającej wszelkie granice – coś takiego miałoby rację bytu między parą wzajemnie inspirujących się bohaterów-artystów, ale nie, tutaj Pan Y śpiewa to do dziecka! Już jego reakcja na rewelację o potomku jest tak nieproporcjonalnie radosna, że aż skręca wnętrzności. Litości; każdy – tylko nie on! Nie wyobrażam sobie w całej kulturze bohatera, który miałby mniej powodów cieszyć się, że został ojcem – a Mr Y tonem zwycięzcy oznajmia, że „wszystko, co ma, będzie należeć do jego syna” (przepraszam, chodzi o ten kabaret ze striptizem?).

Odkąd urodził się Gustave, Christine spełniła swoje zadanie i wszyscy czekają tylko na to, w jaki sposób twórcy „LND” się jej pozbędą. Te małe, złowieszcze fragmenciki: obietnica, że po koncercie spędzi trochę czasu sam na sam z synem, sama „aria” z tekstem „life may be fleeting, love lives on!” Pewnie miał być „Hymn świętego Pawła do Miłości” - wyszło jak zwykle w tej sztuce… Cały ten nieszczęsny występ, rozgrywający się jako jeszcze jeden „pojedynek” pomiędzy Erikiem a Raoulem, o którym Christine, jak zwykle, nie ma zielonego pojęcia – jeśli zaśpiewa, mąż usunie się z drogi (co też czyni, nie pożegnawszy się nawet z dzieckiem, które przez „10” lat uważało go za ojca). Czy ktoś miał jakieś wątpliwości, że Christine zaśpiewa, zwłaszcza, że tuż przed tym „zakładem” w barze solennie obiecała to panu Y w ramach przeprosin za niestosowne zachowanie Gustava, który na widok twarzy gospodarza zaniósł się piskiem? W końcu następuje finał na nabrzeżu, gdzie Meg próbuje zepchnąć dziecko do wody, a ostatecznie strzela do Christine z pistoletu i rani ją śmiertelnie. Jak na kogoś, kto ostatnich kilkanaście lat spędził kochając ją i tęskniąc do szaleństwa, pan Y reaguje na zgon śpiewaczki bardzo spokojnie. Owszem, całuje ją na wieczne pożegnanie i roni symboliczną łezkę, ale z boku już niecierpliwie przebiera nogami następca. Zastanawiam się, czy Christine zginęła dlatego, że twórcy nie odważyli się pokazać tryumfu cudzołóstwa (formalnie wciąż jest żoną pana wicehrabiego), czy może po prostu po wydaniu na świat dziecka jedyne, na co zasłużyła to łabędzia pieśń i kula w brzuch. Dzieciak melodramatycznym gestem zdejmuje maskę ex-Upiora i patrzy na jego twarz bez strachu, a publiczność ma się tym wzruszać i uznać to za zapowiedź nowej nadziei i przyszłego szczęścia tatusia i synka. Być może, gdyby nie narzucony obowiązek w postaci dziecka, pan Y rzuciłby się do morza i skończył jak Tosca (z drugiej strony, nie sądzę, żeby nie umiał pływać…)?

Podsumowując – muzyka była bardzo ładna i nawet (co bardzo dobrze) dało się usłyszeć, że ktoś pracuje nad tekstami (na płycie były na żenująco niskim poziomie literackim). Wizualnie też do przyjęcia. Aktorzy bardzo dobrzy – oni w tej awanturze naprawdę są najmniej winni. Lord Webber spełnił jak sądzę swoją małą fantazję zemsty, obnażając przy okazji oblicze zgorzkniałego twórcy, który rozmienił talent na drobne i ugrzązł w banalnej codzienności (skąd u diabła pomysł, żeby nawet z „POTO” robić „rozrywkę rodzinną”?!). Mam nadzieję, że mu to wystarczy i teraz da im już spokój. Że będą kolejne wersje, reinterpretacje i kontynuacje – nie wątpię ani na moment i już się na nie cieszę. Mitu nie można zabić, a z każdego złego snu można się w końcu obudzić.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Upiór w Budapeszcie

Po londyńskiej „wersji podstawowej” oraz warszawskiej non-replice, zaliczyliśmy wczoraj spektakl „Upiora Opery” w Budapeszcie. Kolejna „wersja niezależna”, pochodząca z 2003 roku, a więc przynajmniej tyle dobrego, że nieskażona pomysłami z filmu Schumachera, tak jak ułomne dziecię teatru Roma. Oczywiście, w porównaniu z Londynem biedniej, mniej składnie itp., ale zapewne jak na warunki środkowoeuropejskie i tak bardzo bogato. Skoro w poprzednich przypadkach dałam swoje opinie w punktach, będę się tego trzymać i tym razem, z drobnymi modyfikacjami.

1. Orkiestra
Przed rozpoczęciem przedstawienia zajrzeliśmy do wyjątkowo głębokiego kanału Madach Szinhaz, gdzie poszczególne sekcje instrumentalne umieszczono w oddzielnych szklanych „akwariach”. Może to dlatego brzmiały od Sasa do Lasa, zwłaszcza w drugim akcie. Dyrygent nie był w stanie utrzymać równych temp, zapewne starał się „iść w wyraz”, ale chwilami to wręcz przeszkadzało w odbiorze. Jednakowoż, zwłaszcza w porównaniu z niedoróbkami warszawskimi, na pochwałę zasługuje strona techniczna nagłośnienia, która nie przeszkadzała, a uciążliwości spowodowane śpiewaniem przez wykonawców do mikroportów były minimalne.

2. Scenografia i mechanika
Zdumiewająco ładnie. Szybkie, płynne zmiany dekoracji, może nie tak zachwycające jak w Her Majesty’s Theatre (gdzie na potrzeby „Phantoma” przebudowano całą mechanikę sceny), ale prawie nie ma się do czego przyczepić. Jedna znacząca zmiana w stosunku do wersji londyńskiej: to jest Palais Garnier. Konsekwentnie, od sceny aukcji, gdzie żyrandol wjeżdża w wielkiej skrzyni z napisem „Lustre du Palais Garnier”, przez bardzo dobre malowane tła z widokami paryskiej widowni, paryskiej kurtyny, czy wreszcie zbudowanego fragmentu paryskiego dachu z kopułą i figurą Apolla. Po pierwsze, wreszcie wiadomo skąd realizatorzy z Romy ściągnęli „swój” pomysł z przeniesieniem akcji w oryginalne powieściowe miejsce (w musicalu Webbera zawsze była to fikcyjna „Opera Populaire”) – najwyraźniej ktoś wybrał się na wycieczkę do „bratanków”. Po drugie, tak poważna ingerencja musi coś znaczyć. Oczywiście, nie byłam w stanie usłyszeć w węgierskim tłumaczeniu co zrobiono z fragmentami, kiedy libretto podkreśla, że to nie jest Opera Paryska, natomiast trudno mi było oprzeć się wrażeniu, że zabieg ten miał za zadanie podkreślenie, że skoro dają „prawdziwy” Palais Garnier, to – zdaniem autorów tej adaptacji – ich wersja też ma się jawić jako bardziej „prawdziwa”.

3. Kostiumy
Biedniejsze niż w Londynie, ale bijące Romskie nieszczęście na głowę. Przede wszystkim konsekwencja – belle epoque tylko w prologu (dziejącym się najwyraźniej gdzieś na przełomie wieków), wcześniej wszyscy w strojach z późnych lat 1870tych do wczesnych 1880-tych, tak jak to powinno być. Widać, że starano się zachować ducha londyńskiego przedstawienia, wiele kostiumów (np. do „Hannibala”) bardzo przypomina wersję wyjściową musicalu. Kolorowa maskarada, a nie jak u Schumachera (i u kopistów z Romy) czarno-biało-złote dziwactwo.

4. Choreografia
Taniec nie jest chyba mocną stroną zespołu Madach Szinhaz, bo konsekwentnie przez całe przedstawienie realizowano wizję, że w tym „Palais Garnier” wszystkie baletniczki to niedouczone niezguły, co chwila mylące krok i tańczące nierówno. Ponieważ przynajmniej były ładne i miały miłe dla oka kiecki, sprawiało to w sumie niezłe wrażenie uroczej gapowatości, ale mimo wszystko żal jak się pomyśli o idealnie „wycykanym” balecie z Londynu. Zdumiewa duże „utanecznienie” roli Christine, która popada w pląsy w różnych dziwnych miejscach, na przykład w samym środku „Think of me”, a i na balu maskowym nadzwyczaj wiele tańczy.

5. Śpiew
Nieźle, słowo daję nieźle. Niestety, ponieważ teatry musicalowe (co chyba jest jakąś cholerną regułą) nie dają obsadówek, trudno zorientować się, kto z potrójnej obsady wszystkich ról akurat wczoraj występował. Christine (Linda Kiraly?) przez całe przedstawienie błyszczała jasnym światłem lekkiego, sprawnego sopranu. Raoul (nie mam pojęcia który z 4 możliwych)raczej dowyglądał niż dośpiewał, a trzeba przyznać, że był bardzo przystojny, ale wstydu sobie nie przyniósł, szczególnie w duetach i ansamblach. Brawa dla czysto i bezbłędnie śpiewającej Carlotty (Erzebet Pelle) – na szczęście w Madach Szinhaz nie uważa się widzów za idiotów i nie zmusza się śpiewaczki w tej partii do fałszowania aż uszy bolą. Partnerował jej równie dobry Piangi (Istvan Rozsoz), mocno wiekowy śpiewak, ale dał sobie radę. Obaj dyrektorzy byli szczerze zabawni i dysponowali świetną dykcją, Madame Giry wyszła może nawet bardziej demonicznie niż zazwyczaj (moim zdaniem ciut na wyrost, ale niech im będzie), a jej córka Meg trochę bezbarwnie. Na koniec o tym, który powinien był cały ten spektakl niemal jednoosobowo trzymać w kupie – i niestety nie trzymał. Sandor Sasvari w roli Upiora czuł się najwyraźniej ulubieńcem teatru (czemu dał wyraz wdzięcząc się na końcu do braw), ale doprawdy trudno mi zrozumieć, z czego był tak bardzo zadowolony. Nie sztuka dostać do śpiewania rolę, o którą zabijają się chyba wszyscy aktorzy musicalowi, sztuka z nią sobie jeszcze poradzić. Na temat interpretacji (będącej zapewne sprawką reżysera) jeszcze wspomnę, ale i samym głosem ten Anioł Muzyki broni się wyłącznie przy założeniu oceanu dobrej woli ze strony widzów. W śpiewaniu brakuje mu precyzji – złapaliśmy go na jednej dużej „skusze” i kilku mniejszych – za często „poprawia” sobie wyraz sceniczny krzycząc (co przy użyciu mikroporytu naprawdę nie jest konieczne). Prezencję aktora trzeba by w ogóle pominąć milczeniem – to było typowe granie „przeciw warunkom”, bo jak ktoś, kto jest niski i raczej przysadzisty ma zagrać wysokiego i chudego bohatera? Coś takiego potrafią wyczarować tylko najlepsi, a pan Sasvari raczej do najlepszych nie należy.

6. Inscenizacja, interpretacja i reżyseria
A tak się dobrze zaczęło… Elegancko przedstawiona aukcja, wytworny Raoul z siwą peruką, żyrandol wjeżdżający nie jak zwykle ponad widownię teatru, ale w głąb sceny, gdzie odtworzono salę Palais Garnier. Dziwna, i dość dyskusyjna, zmiana w pozytywce. Znajomej małpki ani widu, zamiast niej pojawiła się skrzynka w kształcie… Palais Garnier, z kręcącą się figurką Apolla na dachu, kiedy puszczano mechanizm w ruch. Dziwne, ale do kupienia (chociaż pozbawia dalszy tok przedstawienia pewnej ilości smaczków, jak np. małpka „ożywająca” w maskaradzie). Ale dobra, doceniam, mnie się skojarzyło z inauguracyjnym przedstawieniem „Fausta” Gounoda w nowojorskiej Metropolitan Opera, gdzie szkatuła w której Mefisto podrzucił Małgorzacie klejnoty miała właśnie kształt Palais Garnier. Mamy więc wyraźny powrót to powieści Gastona Leroux. I wszystko pięknie, tyle że do tak szumnych zapewnień trzeba po prostu dorosnąć.

„Hannibal”
Ładnie, jak w Londynie, choć wyraźnie biedniej. Bez zbytnich szarż w wykonaniu duetu Carlotta/Piangi. Stary dyrektor rzeczywiście mocno zaawansowany wiekiem, można łatwo uwierzyć, że odchodzi na emeryturę. Słoń mniejszy niż w Londynie – i oczywiście mniejszy niż w Romie – ale czy to naprawdę o tego słonia tam chodzi? To był miś (znaczy: słoń) na miarę budapeszteńskich potrzeb i możliwości. No i najważniejsze – pierwsze pojawienie się Christine. Aż się chce śpiewać! To była BLONDYNKA, ten kolor włosów tak zwą-ą-ą-ą…. No nareszcie, ktoś zauważył, że to była Szwedka! Koniec z kasztanowymi loczkami Sary Brightman (tutaj loczki zostały, ale były jednoznacznie w kolorze skandynawski blond). Zastanawiam się tylko, czy była to świadoma zmiana na stałe, czy jednak przypadek, bo w programie (cienkim, biedniusim i co najgorsze, po węgiersku) były zdjęcia innych wykonawczyń Christine z ciemnymi włosami.

„Think of me”
Jak już wspomniałam, bardzo roztańczona ta piosenka, w sumie nie wiadomo dlaczego. Czyżby dawnej chórzystko-baletnicy same nogi chodziły jak śpiewa? Wokalnie bomba, nawet koloratura wyszła bezbłędnie. Scena z Meg w porządku pomimo nie do końca satysfakcjonującej Meg, a potem Madame Giry przynosi Christine do garderoby list od Raoula. I tu pojawiło się moje pierwsze ciche westchnienie: Czy jest na sali reżyser? Zwykle debiutantka była już w swojej garderobie przebrana z kostiumu w szlafroczek. Tutaj zamienia suknię na peniuar dopiero po otrzymaniu wiadomości, że zaraz odwiedzi ją znajomy z dzieciństwa. Czy ta sugestia, żeby śpiewaczka przyjmowała mężczyznę w swojej garderobie sama i w dezabilu miała być na serio?

„Lustra, anioły, upiory i muzyka nocy polarnej”
Ten facet (reżyser) nazywa się Tamas Szirtes i powinien mieć dożywotni zakaz zbliżania się do jakiegokolwiek teatru w funkcji innej niż widza. Nie mam pojęcia, jak Webber czy ktokolwiek zaangażowany w pierwotny obraz tego musicalu mógł wyrazić zgodę na tak drastyczne, wypaczające cały sens zmiany, narażające Bogu ducha winną publiczność na ciężki wstrząs i trwałe szkody moralne. No dobra, już mi lżej… Teraz po kolei.

Z lustrem wyszło nawet nie najgorzej, chociaż moja pierwsza reakcja na widok tytułowego bohatera tej sztuki (oprócz, przyznaję ze wstydem, „a kogoś bardziej wyględnego nie mieli?”) było nieprzyjemne zdziwienie z powodu koślawej, przydługiej peruki a la późny Liszt. Ale ja bym mu tę perukę, te dodatkowe 20 kilogramów i brakujące 20 centymetrów puściła płazem, gdyby nie to co i w jaki sposób on dalej grał. Ja rozumiem, że „aktor jest do grania jak…” mawiał Kazimierz Dejmek, więc mogę tylko panu Sandorowi głęboko współczuć.

Drobny „continuity error” w postaci pojawiającej się znikąd niebieskiej peleryny, której Christine w garderobie nie ma, a w korytarzu za lustrem już ma, niemal umknął mojej uwadze wobec zmian reżyserskich. Po pierwsze – i przyznam, że wcale nie najgorsze – Erik ją do tej swojej piwnicy najzwyczajniej zaniósł na rękach, dając tym dowód nie tylko namiętności, ale i krzepy. Pierwszy raz dało też o sobie znać jego ciężkie ADHD – biegał po tym podziemiu z latarnią i zaglądał za każdą kolumnę nie wiadomo po co. Miałam jeszcze złudzenia, że to tylko taki mały kubełeczek reżyserskiej nadgorliwości, ale niestety. To, co się później dzieje, trudno wręcz opisać słowami. Państwo przypływają do Demeure du Lac do wtóru tytułowego duetu, Christine śpiewa te swoje wysokie dźwięki, a Erik… Nie, mnie to nie przejdzie przez klawiaturę. Powiem tak: mój mąż z wielkim taktem i delikatnością określił jego zachowanie mianem „trenowania lambady”. On ją po prostu obmacuje i się ociera.

I gdybyż to był koniec tych horrorów. Następuje „Music of the Night”, która sama w sobie jest jednym z najpiękniejszych songów musicalowych jakie kiedykolwiek napisano (ściąganym z Pucciniego, więc efekt murowany). Wszędzie – w Londynie, nawet do pewnego stopnia w Romie – oni po prostu stoją, Erik za plecami Christine, urzeczeni, zawieszeni w jakiejś prywatnej nieskończoności, dla nich dwojga czas na chwilę zawiesza swoje prawa. Można (i moim zdaniem warto) się spierać, czy on jej mimo wszystko nawet nie dotknął (Londyn), czy może jednak tak (Warszawa) ale tak naprawdę to są niuanse. W Budapeszcie z tego nie zostało nic. Wypalona ziemia po przejściu reżysera z miotaczem ognia. Christine leży na deskach sceny, po czym „unosi się” w powietrze, wciąż płasko, podczas gdy Erik przeprowadza na niej seans hipnozy. Nie mam słów na opisanie zmiany czegoś, co było kwintesencją miłości, rozpaczy, tęsknoty, być może jedną z najpotężniejszych tego typu scen w historii teatru, w coś, co urasta do sceny gwałtu, cóż z tego, że przez uszy. Nie zostało nic oprócz wulgarnej lubieżności, oszustwa, przemocy. A na koniec, jak kropka nad i pojawia się to drugie, stłuczone lustro, w którym w innych wersjach stoi figura Christine ubrana w suknię ślubną. Tutaj nie jest stłuczone, a figury są dwie – Christine i Upiora. Poruszają się mechanicznie i zaczynają się całować. Nie chcę nawet myśleć, co dalej, na szczęście scena kończy się wraz z omdleniem biednej Chris.

Reżyser nie daruje nam jednak aż do końca sekwencji w podziemiach. Normalnie Christine budziła się następnego dnia radosna i rozmarzona, zakradała się do pracującego przy klawiaturze Erika i znienacka ściągała jego maskę. Tutaj budzi się przerażona, rozgląda z lękiem dookoła, a widząc chodzącego po mieszkaniu (w podejrzanie dobrym humorze i szlafroku) gospodarza, pada na łóżko i udaje, że dalej śpi. On nachyla się do niej, a ona wtedy caps za maskę. To nie jest „Kim jesteś, anielska istoto?” ale raczej „Co to za zboczeniec?” Gdyby nie wszystko, co nastąpiło wcześniej, byłoby mi go nawet szkoda. Odskoczył jak oparzony i schował się za jakiś mebel – zupełnie nie jak w oryginale, kiedy z tego przerażenia rzucił się w stronę zaskoczonej Christine. Ona nawet niespecjalnie się boi, stoi skamieniała jak posąg, z wyrazem rozczarowania i obrzydzenia, a kiedy on wreszcie wychynie zza tego stojaka na nuty poda mu tę maskę. Oczywiście, jak ręką odjął – hop siup i już można wracać na górę odzyskawszy uprzedni kontenans.

Dyrektorzy i reszta
Po takim horrendum człowiek przestaje już zwracać uwagę na cokolwiek. Na Josepha Bouqueta, który snuje się po scenie ze stryczkiem na szyi, jakby szukał miejsca w którym najwygodniej mu będzie się powiesić, nawet na drugie gadające lustro, umieszczone w gabinecie dyrektorskim nad kominkiem i komentujące podrzucone do zarządu listy. Niedawno budowano u nas kominek – nad paleniskiem znajduje się czopuch, więc z przyczyn technicznych wiszące akurat w tym miejscu lustro z całą pewnością nie zagada. Ale to naprawdę pikuś. Duży ansambl w gabinecie wyszedł dobrze, może nie tak idealnie jak w Londynie, ale nie było wstydu jak w Romie. Bardzo ładne przedstawienie „Il Muto” – mieszanka „Wesela Figara” z „Kawalerem Srebrnej Róży”, zabawnie i bez tych wulgarnych rechotów z klasycznej opery, które są na porządku dziennym w Warszawie. I tylko duszony Boquet charczy jak zarzynana świnia, jakby nie dość już było kalumnii na głowę Upiora.

All I ask of you
Do duetu z Raoulem na dachu Christine wychodzi w spodenkach Serafina, z narzuconą na męski strój niebieską peleryną. To nawet dość ciekawy pomysł, podkreślający obecną w „Upiorze” od samego początku pewną androginię postaci. Przed chwilą Serafino/dziewczyna był/a napastowany/a przez roznamiętnioną Hrabinę, teraz Christine/chłopiec całuje się na dachu Opery z wielbicielem. Dziwne, ale do wybronienia. Upiór podsłuchuje spod figury Apolla, a gdy młodzi schodzą z dachu przez zapadnię… zaczyna szlochać. No ja rozumiem, że może mu się w takich okolicznościach głos załamać, ale żeby tak chlipać. To tak strasznie nie w stylu Erika, że aż trudno uwierzyć. Michał skomentował: „Nie dość, że lubieżnik, to mazgaj”, a ja naprawdę nie wiedziałam co powiedzieć i przez całą przerwę chodziłam przetrącona.

Drugi akt zaczął się zbliżoną do oryginału maskaradą, z wyjątkiem dyrektorów przebranych w jakiś nie wiadomo skąd wzięte kostiumy sów. Christine w stroju „Snieguroczki” czyli Śnieżynki jak z ruskich bajek. No polodowcowa to ona zawsze była… Druga scena zbiorowa w gabinecie dyrektorskim – wyłączając gadające lustro – poprawna, podobnie jak próba „Don Juana”.

Na cmentarzu oszczędzono nam na szczęście pojedynku a la Schumacher (i Roma), ale trudno wytłumaczyć fakt, że Erik biega jak kot z pęcherzem po całym terenie. Tego nie da się wykonać jednoosobowo, więc mam poważne podejrzenia, że ich było dwóch (a ja wolałabym tego drugiego). Niby strzela tymi kapiszonami w Raoula, ale chyba ktoś (czyli reżyser) nie zrozumiał po co.

Point od no return
Don Juan” zdumiewająco „klasyczny”, w operowym stylu pseudogotyckich dekoracji. Nie rozumiem dlaczego Pasarino (czyli Leporello) ma kostium kata, ale może wolę w to nie wnikać. Aminta/Christine w różowej kiecuni, z początku boi się i chowa po kątach, w swojej części duetu niespodziewanie wchodzi na stół i zaczyna striptiz. Ja widziałam w tym tylko jakieś ponure szyderstwo, tym bardziej, że Don Juan/Erik zdejmuje ją z tego stołu, pada przed nią na kolana i wręcza pierścionek. Inna interpretacja, niż że Christine chodzi o zemstę, raczej nie ma tu racji bytu. Po ponownej demaskacji (no kiepsko wyglądał, ale w Londynie wygląda znacznie gorzej, a efekt całości jest diametralnie różny) Upiór porywa śpiewaczkę ze sceny. Rusza za nimi pościg. Kolejny „continuity error” – Meg biegnie do podziemi w czerwonej sukience, dociera tam jednak z białym baletowym stroju. Kiedy ona zdążyła się przebrać?

Down once more
Erik targa tę biedną dziewczyninę do swojego mieszkania jak jakiś ogr. Miałam taką nadzieję, że wraz z maską pozbędzie się też tej durnej peruki, ale niestety, powiewające włosy a la Liszt najwyraźniej były jego własne. W lustrzanym pudle znów stoją dwie figury trzymające się tym razem za łapki, ale widz, tak jak Christine, chyba zdążył już zobojętnieć. Nie ma welonu, nie ma sukni ślubnej, jest różowa sukienulka Aminty. Raoul wpada (jakoś tak z boku), stoi z tym stryczkiem na szyi, ale o żadnym faktycznym wyborze nie ma tu nawet mowy. Z czego tu wybierać? Pomiędzy miłym, przystojnym, zakochanym chłopakiem a ogrem-erotomanem? Scena ostatniego pocałunku Erika i Christine jest po prostu kuriozalna. Słysząc jej deklarację, Upiór robi minę „O really?” tak nieprawdopodobnie surrealistyczną w tych okolicznościach, że aż się śmiać chce, a następnie tryumfalnie chwyta ją w objęcia i miętosi. Rany Boskie! Przecież w Londynie on jej nawet nie dotknął! On trzymał ręce jak najdalej od jej nieskalanej białej sukienki, podczas gdy to ona prawie dusiła go w uścisku. Na końcu jeszcze, gdy przyszła oddać pierścionek, powiedział jej, że ją kocha (tyle to i po węgiersku idzie zrozumieć). No tak, inaczej by chyba pomyślała, że cały czas chodziło mu tylko o seks. A potem – nie ma fotela! – Upiór ubiera się w jakiś dziwaczny płaszcz ze stojącym kołnierzem a la hrabia Dracula i odwraca się od widowni. Wbiega Meg, ale oczywiście on już zdążył zniknąć. Tancerka znajduje (przewidywalnie) maskę i (szokująco!) czerwoną różę. Dla kogo ta róża i co ma oznaczać? Dla następnej kandydatki na „ukochaną”? Nie wyszło ze śpiewaczką, to może z baletnicą się uda? Mnie, siedzącej w drugim rzędzie, przeszło zimno po kręgosłupie.

I taki jest koniec bajki – zbezczeszczonej, zwulgaryzowanej, sprowadzonej do najniższych instynktów i wyzutej ze wszystkiego, co czyni tę historię fascynującą i niezapomnianą. Aż chce się wyć i pytać „Dlaczego?” Po czymś takim zrozumiem każdego, kto zapyta „no co te laski w nim widzą?”, każdego, kto przyzna wicehrabiemu de Chagny zwycięstwo po tysiąc razy i we wszystkich konkurencjach. Jest mi tak strasznie szkoda każdego, kto – naiwnie wierząc, że zobaczy „prawdziwą rzecz” – narazi się na te obraźliwe popłuczyny pod oryginalną muzykę. To jest po prostu inne przedstawienie, autorstwa kogoś, kto oryginału nie zrozumiał za grosz. Po co więc się za to brał? Ku przestrodze naiwnym panienkom? Dla pieniędzy, bez jakiegokolwiek względu na kwestie artystyczne? Na końcu, wraz z innymi wykonawcami, ukłonił się i ten drugi Upiór. Dalej myślę, że wolałabym tego drugiego.