piątek, 23 kwietnia 2021

Ogrodnik podmiejski (18) - Forsycje

Słowami księdza Chmielowskiego: forsycja jaka jest, każdy widzi. A widzi ją często, bo dla łatwości rozmnażania, wytrzymałości oraz obfitości kwitnienia jest powszechnie stosowana, nie tylko w ogrodach prywatnych, ale i w masowych nasadzeniach w terenach zieleni. 

Trudno dziś sobie wyobrazić wiosenne ogrody bez forsycji, ale warto zaznaczyć, że zaczęto je sprowadzać do Europy dopiero około połowy XIX wieku, a odmiany i mieszańce obecnie stosowane w uprawie zaczęły powstawać pod koniec tego stulecia.

Rodzaj Forsythia obejmuje kilkanaście (prawie wyłącznie) azjatyckich gatunków (botaniczną sensacją było odkrycie w roku 1897 w górach Albanii nowego gatunku forsycji, który nazwano oczywiście Forsythia europea), a historia ich odkrycia (w rozumieniu opisania przez europejskich botaników) i sprowadzenia do Europy związana jest z nazwiskami wielkich przyrodników XVIII i XIX wieku. Pierwszym z nich był uczeń Linneusza, absolwent uniwersytetu w Uppsali, Carl Thunberg, który w służbie Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej (na etacie lekarza okrętowego) dotarł w roku 1775 do Japonii. Tam zobaczył i opisał (Flora Japonica, 1784) żółto kwitnący krzew, któremu nadał (mylną) nazwę Syringa suspensa. Dwadzieścia lat później inny uczeń Linneusza, Martin Vahl (wówczas profesor botaniki uniwersytetu kopenhaskiego), studiując dzieło Thunberga doszedł do wniosku, że opisany przez niego krzew nie jest lilakiem (Syringa), tylko należy do oddzielnego rodzaju, któremu nadał nazwę Forsythia dla uczczenia pamięci świeżo zmarłego Williama Forsytha, szkockiego botanika, który pełnił funkcję dyrektora ogrodów przy pałacu Kensington.

Kolejnym „zasłużonym dla forsycji” obcokrajowcem w służbie holenderskiej był niemiecki lekarz Phillipp von Siebold, który przebywał w Japonii w latach 1825-1830. W tym czasie badał i opisywał florę japońską – zawdzięczamy mu pierwszą kolorową ilustrację kwitnącej forsycji zamieszczoną w publikacji pod przewidywalnym tytułem Flora Japonica (1835). Na zupełnym marginesie: podczas swojego pobytu w Japonii von Siebold został ojcem – ale w odróżnieniu od operowego Pinkertona, historia skończyła się bardziej optymistycznie: przed powrotem do Holandii hojnie zaopatrzył matkę swojej córki, a samej córce przesyłał regularnie z Europy książki i łożył na jej edukację. Dziewczyna została pierwszą w Japonii kobietą-lekarzem w stylu zachodnim. Obsługiwała, między innymi, dwór cesarski. Utrzymywała przyjazne relacje z ojcem (który wrócił na krótko do Japonii w latach 60 XIX wieku) i swoim przyrodnim rodzeństwem.

Żywe egzemplarze Forsythia suspensa trafiły do Holandii (ogród botaniczny w Leiden) w latach 30 XIX wieku. Pierwsze kwitnienie forsycji w Anglii zanotowano (szkółki Veitcha) w roku 1857. Do Nowego Świata (Arboretum Arnolda) forsycja zawędrowała w roku 1876. Podstawowym problemem ogrodniczym gatunku Forsythia suspensa jest, jak sama nazwa wskazuje (forsycja zwisła), pokrój rośliny: krzewy mają wiotkie, pokładające się pędy. Ogranicza to nieco ich zastosowanie – brzegi cieków i zbiorników wodnych, skarpy.

Do rozwiązania tego problemu przyczynił się inny słynny „łowca roślin” – szkocki botanik, wysłany w roku 1845 przez brytyjską Kompanię Wschodnioindyjską do Chin w celu wykradzenia nasion lub sadzonek herbaty, Robert Fortune. Misja udała się znakomicie (i dała początek plantacjom herbaty na Cejlonie, w Indiach i innych zakątkach Imperium Brytyjskiego), a przy okazji herbaty Fortune opisał i zebrał wiele innych roślin, w tym i inny gatunek forsycji, który nazwano Forsythia viridissima. Nazwa (forsycja zielona) cokolwiek na wyrost – faktycznie kwiaty nie są czysto żółte jak u poprzedniego gatunku, mają nieco bananowy odcień, ale do zieleni im naprawdę wiele brakuje. Krzew ma jedną zaletę – wzniesiony, sztywny pokrój, ale i kilka wad: kwitnie później i mniej obficie niż forsycja zwisła. Fortune wysłał forsycję zieloną do Anglii, co było kłopotliwym przedsięwzięciem, bo żywe rośliny źle znosiły wielotygodniową podróż morską (pomógł tutaj wynalazek tak zwanych skrzyń Warda, które były miniaturowymi, szczelnymi szklarniami). 

Następny krok uczyniła sama natura. W roku 1878 w ogrodzie botanicznym w Göttingen znaleziono siewki forsycji, które były rezultatem krzyżówek pomiędzy rosnącymi po sąsiedzku Forsythia suspensa i Forsythia viridissima. Mieszańca tego nazwano Forsythia x intermedia i jest on formą wyjściową dla wszystkich obecnie uprawianych w naszych ogrodach forsycji. Łączy w sobie zalety rodziców (wczesne, obfite kwitnienie, ładny pokrój), nie ma ich wad, nadto jeszcze jest bardziej wytrzymały niż każde z nich. Jak już wcześniej zaznaczyłem, rodzaj forsycja zawiera jeszcze kilkanaście innych gatunków, próbowano je ze sobą krzyżować, ale żadna z tych krzyżówek (nie mówiąc już o gatunkach wyjściowych) nie może konkurować co do walorów ozdobnych z forsycją pośrednią.

Instrukcje uprawowe dla forsycji są proste i krótkie, bo jest to krzew niewymagający i bezproblemowy. Radzi sobie na każdej glebie (struktura, zasobność, odczyn), cieszy się ze stanowiska słonecznego (na półcień reaguje mniej spontanicznym kwitnieniem). Dobrze zadomowiona toleruje suszę. Łatwo rozmnaża się z sadzonek, zarówno zielnych, jak i zdrewniałych.

Jedyny problem w uprawie ma charakter antropogeniczny. Często próbuje się prowadzić forsycje w formie ciętego szpaleru czy wręcz formowanego żywopłotu – to są duże krzewy i powinno zostawiać się im sporo miejsca na swobodne rozrastanie się. Forsycje kwitną na dwuletnich i trzyletnich pędach, dlatego cięcie (jeśli już konieczne) należy przeprowadzać na wiosnę po przekwitnięciu – a najlepiej w ogóle nie dotykać forsycji sekatorem.


wtorek, 20 kwietnia 2021

Żuczki hitlerowskie - wpis poprawiony i uzupełniony

Pewien austriacki inżynier nazwiskiem Oskar Scheibel, który w schyłkowych czasach Cesarstwa Austro-Więgierskiego budował linie kolejowe na terenie obecnej Bośni, w wolnych chwilach zajmował się kolekcjonowaniem i oznaczaniem żyjących na Bałkanach chrząszczy, a zwłaszcza tych należących do (bardzo dużej) rodziny biegaczowatych (Carabidae). Póżniej, po Wielkiej Wojnie, osiadł w Zagrzebiu. Wraz z poprawą sytuacji materialnej pogorszyło mu się zdrowie: nie mógł już samodzielnie odławiać okazów w terenie, lecz finansował wyprawy miejscowych „chrząszczarzy”, którzy znosili mu owady do dalszych badań.

Jak już kiedyś wcześniej napisałem, entomologom znacznie częściej niż innym zoologom zdarzają się odkrycia nowych gatunków, tak było i w tym przypadku. Scheibel oznaczył i opisał trzy nowe gatunki chrząszczy. Przywilejem odkrywcy jest nadanie nazwy nowemu taksonowi. Jedna z nich okazała się bardzo kontrowersyjna.

Chodzi o małego (około pół centymetra) biegacza, żyjącego w jaskiniach Słowenii, znalezionego w jednej z nich w pobliżu miasta Celje, a żywiącego się larwami innych owadów. Ponieważ żuczek żyje w ciemności i nie wychodzi z tych swoich jaskiń, w ramach wtórnej adaptacji środowiskowej utracił w trakcie ewolucji (niepotrzebny mu) wzrok.

Rok był 1937, a żuczek był brunatny. Nie wiadomo, czy Scheibal był entuzjastą ówczesnej „dobrej zmiany”, czy po prostu chciał uhonorować swojego rodaka, dość że zarejestrował nazwę Anophtalmus hitleri. Sam Hitler był wzruszony i przysłał Scheibelowi kurtuazyjny list z podziękowaniami.

Po upadku 12 letniej tysiącletniej nikt nie pomyślał o denazyfikacji żuczka. I w ten sposób niewielka populacja żuczków Hitlera żyje sobie w podziemiu w Słowenii. Sprawa ujrzała jednak światło dzienne (metaforycznie, bo Anophtalmusy są, jako się rzekło, ślepe). Kolekcjonerzy różnych nazistowskich memorabiliów, wszelacy neo- i krytponazisci zaczęli wykupywać egzemplarze żuczka na aukcjach entomologicznych. Co więcej, kłusownicy wybierają się do Słowenii, gdzie wyłapują żuczki Hitlera i sprzedają z dużym zyskiem. Aby chronić Hitlera przed neonazistami rząd Słowenii wprowadził ochronę gatunkową - na razie nadaremno. Swego czasu zaginęła cała kolekcja żuków Hitlera z monachijskiej Zoologische Staatsammlung. Na czarnym rynku można kupić sztukę za 2 tysiące euro, przy czym ceny wciąż zwyżkują. 

Najprościej byłoby zmienić nazwę – ale tu na przeszkodzie stoi ICZN (międzynarodowa komisja nomenklaturowa), która uważa że nazwę nadano zgodnie z regułami taksonomicznymi i nie ma powodu, aby ją zmieniać tylko dlatego, że patron jest démodé. Podobny, precedensowy problem był w roku 1949 z innym owadem (Rochlingia hitleri). Tutaj też wnioskodawcy spotkali się z odmową. Okolicznością łagodzącą jest to, że Rochlingia hitleri juz w momencie odkrycia była gatunkiem wymarłym, znanym jedynie ze skamieniałości. Ślepy hitlerowski żuczek przeżył swojego patrona już o ponad 70 lat. Ile jeszcze wytrzyma z taką nazwą?

PS. Korekta nazwy (czy też jej usunięcie) możliwa jest z przyczyn merytorycznych. W roku 2005 dwaj polscy entomolodzy, prof. Hilszczański i dr Bystrowski odnaleźli nad Biebrzą i opisali chrząszcza z rodziny kózkowatych, którego nazwali Aegomorphus wojtylai (tak, chodzi o świeżo wówczas zmarłego JP2). Kilka lat później entomolog-amator Adam Woźniak, ustalił ponad wszelką wątpliwość, że ów „chrząszcz papieski” jest identyczny ze sto lat wcześniej opisanym gatunkiem Aegomorphus obscurior (rogatek ciemny). Papież się więc nie utrzymał. Na razie w świecie owadów. Cierpliwości.


wtorek, 13 kwietnia 2021

Dziwneono - wpis poprawiony i uzupełniony

Jako (nieczynny już od lat) redaktor polskiej Wikipedii byłem świadkiem wielu wojen edycyjnych, w większości politycznych (jak na przykład legendarna już sprawa Henryka Batuty), ale niekiedy zupełnie oderwanych od kwestii światopoglądowych. Szczególnie zabawne było ustalanie prawdy materialnej w „aferze Misia z okienka” , ale tym razem chciałem wrócić do tematyki entomologicznej. Na początek jeden akapit nieco beletrystyczny sprzed kilkunastu lat.

„Był ciepły wieczór trzydzieści lat temu. Australijski marzec był wyjątkowo duszny. Irena Dworakowska porządkowała zebrane w zeszłym tygodniu okazy owadów. Była rozdrażniona pogodą, ale i tym, że kończyły się jej właśnie przywiezione z Polski papierosy. Za oknem rozległ się donośny, podobny do śmiechu głos. Dworakowska podniosła głowę znad biurka. Na balkonie siedziała kookaburra. Zanosiło się na burzę. Entomolożka zaciągnęła się carmenem. Jeszcze pięć pluskwiaków i przerwa na kawę. Dworakowska westchnęła i zmrużyła oko nad mikroskopem. Jeden z owadów był niepodobny do pozostałych. Dziwne ono - mruknęła do siebie...”

Nie wiem, czy Irena Dworakowska paliła i czy akurat carmeny. W latach 70 ubiegłego stulecia zatrudniona była w warszawskim Muzeum i Instytucie Zoologii Polskiej Akademii Nauk. Nie wiem, czy w tych czasach PAN wysyłał swoich pracowników na delegacje do Australii (myślę, że wątpię), być może po prostu zza biurka opracowywała kolekcje zebrane przez innych entomologów, a zamiast kookaburry zaskrzeczała jej za oknem na Wilczej wrona.

Wiem natomiast, że Dziwneono istnieje. W Australii. Rodzaj pluskwiaków równoskrzydłych (Hemiptera) z rodziny skoczkowatych (Cicadellidae). Dziwneono żyło sobie spokojnie przez trzydzieści lat z okładem. Dopiero w początkach XXI wieku jego istnienie zostało zakwestionowane przez niektórych współpracowników polskiej Wikipedii. Homeryckim niemal wysiłkiem dowiedziono jednak istnienia zarówno "Dziwnegoonego" jak i samej Ireny Dworakowskiej. W instytucie na Wilczej są jeszcze pracownicy, którzy pamiętają panią Irenę. Później wyemigrowała do Kanady, gdzie pracowała na wydziale leśnym University of British Columbia w Vancouver, nadal specjalizując się w skoczkowatych (leafhoppers). Ma dziś 80 lat. Przy okazji wyszło na jaw, że pani Irena jest osobą dowcipną - innemu odkrytemu przez siebie rodzajowi owadów nadała łacińską nazwę rodzajową Kropka (Kropka unipunctata - pięknie brzmi, nieprawdaż?). A jeszcze innemu Yakuza (Yakuza sumatrana). A potem poszła na całość: w 2011 opisała rodzaj, któremu dała nazwę Czarnastopa (Czarnastopa pyza i Czarnastopa niepewna – przypominam, że są to wszystko nazwy łacińskie!); rodzaj Borsukia to też jej kreacja, a także dwa gatunki w rodzaju Seriana: Seriana zmienna i Seriana wdowa.

Oczywiście, naukowcy uważają, że liczba wciąż nieopisanych i nienazwanych gatunków owadów przekracza liczbę taksonów znanych nauce, więc entomologia, zwłaszcza ta tropikalna jest bodaj jedynym (obok paleontologii) działem biologii, gdzie relatywnie łatwo o odkrycia, ale tym niemniej mamy kolejnego całkiem zapomnianego naukowca (naukowczynię?) z Polski, z wdziękiem i humorem polonizującego łacińską systematykę owadów.

PS. Dworakowska jeszcze latach 70 ubiegłego wieku opisała kilka gatunków z rodzaju Cicadellidae, które wyłączyła w odrębny rodzaj. Nazwała go wdzięcznie Imbecillia. A gatunki to, między innymi, Imbecillia cretinica i Imbecillia debilis. Doprawdy nie wiem, czym zasłużyły sobie te cykadki…


sobota, 3 kwietnia 2021

Ogrodnik podmiejski (17) - Dzikie tulipany

Trudno o bardziej popularny wiosenny kwiat niż tulipan; wraz z narcyzem i hiacyntem stanowi wiosenną „cebulową świętą trójcę” ogrodów, doniczek, pojemników i kwiaciarni. Wszyscy słyszeli o XVII wiecznej holenderskiej bańce spekulacyjnej – tulipanomanii, większość z nas wie, że dzikie gatunki tulipanów, przodkowie obecnie uprawianych odmian, pochodzą z obszarów Azji Mniejszej. Nota bene, mody ogrodnicze zatoczyły już pełne koło i po dekadach królowania odmian pełnych, liliokształtnych, papuzich, wielokwiatowych, tych z grup viridiflora, Triumf i mieszańców Darwina, do łask wracają tzw. tulipany botaniczne, czyli owe niskie i drobne gatunki wyjściowe i ich bezpośrednie potomstwo.

Mało kto jednak wie, że jeden z gatunków, Tulipa silvestris (tulipan – nomen omen – dziki, choć przymiotnik silvestris oznacza leśny) jest elementem flory Polski (czy ogólnie, Europy Środkowej). Jak mówią policjanci, „w posądzeniu” są i Rzymianie (którzy mieli przenieść te tulipany na północ od Alp – choć dowodów brak), jak i Maurowie, których literatura opiewa piękno uprawianych w ogrodach Andaluzji basal-al-maqdunis (co by znaczyło po polsku ‘cebul macedońskich’ – jakkolwiek nie przybliża nas to do identyfikacji botanicznej, ale również nie wyklucza, że był to Tulipa silvestris). Niemieccy botanicy ustalili jako prawdopodobne, że antropogeniczna migracja tulipana dzikiego z Włoch na tereny obecnych Niemiec nastąpiła na fali renesansowego zainteresowania przyrodą, w połowie XVI wieku, a przypuszczalnym źródłem był ogród botaniczny w Bolonii. Dlaczego? Ano, dlatego, że zachował się spis gatunków tego herbarium, który obejmował właśnie te tulipany. Typowa niemiecka precyzja, której skutkiem jest zaliczenie Tulipa silvestris do grupy tzw. kenofitów (czyli gatunków zadomowionych we florze w ostatnich czasach, przy czym datą graniczną jest tutaj odkrycie Ameryki, które zapoczątkowało masową migrację flory pomiędzy kontynentami).

Obserwacje na temat rozprzestrzenienia Tulipa silvestris na terenach obecnej Polski prowadzi od kilkunastu lat profesor Stanisław Czachorowski z Olsztyna, którego ustalenia postaram się poniżej streścić. Zaczęło się od lektury książki Edwarda Martuszerwskiego Coś z życia, które minęło (Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1986), w której autor wspomina o notatkach kucharza von Dönhoffów pracującego w pałacu w Drogoszach pod Kętrzynem, w których wspomniany jest „sok z leśnych tulipanów” (Waldtulpen). Natchnęło to profesora do kwerendy w poszukiwaniu polskich populacji Tulipa silvestris, która przyniosła dość ciekawe efekty. Znaleziono leśne tulipany na Śląsku, Ziemi Lubuskiej, a także na Mazurach i Żuławach. Lokalnie zadomowiony, ale nieinwazyjny. Rośnie w lasach, na łąkach, w zaroślach (w Niemczech upodobał sobie winnice), często też na terenach dawnych cmentarzy. Wygląda na to, że są to populacje „zbiegłe” z uprawy ogrodowej, poniemieckie (a może i – Żuławy! – pomennonickie).

Innym, wciąż otwartym pytaniem, wymagającym zapewne rekonstrukcyjnego eksperymentu (przepis zachował się w całości*) jest czy ów sok był deserem czy lekarstwem (a może wręcz trucizną?) – niektóre gatunki tulipanów zawierają trujące alkaloidy, ale z drugiej strony Holendrzy podczas głodu lat 1944-45 zjedli z apetytem znaczną część swoich plantacji. Bardzo alternatywne wobec nauki i medycyny zakątki polskiego internetu reklamują „maść z żółtego tulipana” przeciwko „nowotworom i innych chorobom”. (Ciekawe skądinąd, że największa proponentka tej „terapii” zmarła przed sześćdziesiątką).

Pasją (lub, w łagodnej formie, zainteresowaniem) najłatwiej zakazić się można przez kontakt z pasjonatem. Czytając dociekania profesora Czachorowskiego zapragnąłem mieć u siebie Tulipa silvestris – ale rzecz niestety nie sprowadza się do prostego „chcieć to móc”. Najpierw sprowadziłem sobie nasiona – wykiełkowało, ale dość opornie (nasiona tulipanów wymagają chłodnej stratyfikacji, czyli przełamania okresu spoczynku: praktycznie rzecz ujmując, wysiane na jesień kiełkują dopiero następnej wiosny). Siewki kwitną po 5-7 latach od wysiewu. Tutaj drugoroczna młodzież własnej produkcji.



Aby szybciej cieszyć się kwitnieniem (jak na zdjęciu poniżej) poszukam cebulek – i nie mam na myśli metody szabrowniczej, tylko zakup w wyspecjalizowanej szkółce. Specjalizują się najczęściej Anglicy (bo i masowo naturalizują te tulipany w swoich parkach i ogrodach), co niestety przysparza obecnie dodatkowych kłopotów z powodu brexitu (wiele tamtejszych firm zrezygnowało z obarczonych dodatkowymi papierami wysyłek poza Wyspy).

(źródło ilustracji: gardenia.net)
--

[*] - zerwij leśne tulipany skoro tylko się pojawią zalej je wrzątkiem, odstaw na 36 godzin, po czym wyciśnij z nich sok. Weź trzy kwaterki miodu, gotuj tak długo, aż się wyklaruje, odszumuj. Wlej do tak przygotowanego miodu cztery lub pięć kwaterek soku, dobrze zagotuj, ostudź.