poniedziałek, 19 lutego 2024

Z dala od domu (55): Cilappatikaram czyli Indie od dołu

Po ośmiu (jak ten czas...) latach wróciliśmy do Indii, ale tym razem zaczęliśmy na południu (Tamil Nadu), potem przejechaliśmy do Kerali, a zakończyliśmy Bombajem.



Co w pięciu częściach opisane, a mianowicie:

1. Chennai (i kilka słów wstępu)

2. Kanchipuram, Mahabalipuram, Pondicherry

3. Kumbakonam, Tanjore, Madurai

4. Kerala: Thekkady, Alleppey, Cochin

5. Mumbai (i kilka słów ogólnego podsumowania)

Zdjęcia pod tym linkiem (jedno na zachętę poniżej), a mapka poglądowa tutaj.




sobota, 13 stycznia 2024

Z dala od domu (54): Gdzieś Hiszpania za górami... (Costa Dorada - styczeń 2024)

Kolejny kawałek Hiszpanii, którego krótkie opisanie tutaj, a zdjęcia gwoli ilustracji tam. Tradycyjnie, jedno na zachętę poniżej


Casa Navas (klatka schodowa), Reus

poniedziałek, 18 grudnia 2023

Ogrodnik podmiejski (24): Szalone azalie


(Zdjęcie z Wikipedii)

Obejrzeliśmy dziś trzeci film z serii realizowanej przez Kennetha Branagha, który miał kaprys i fantazję wcielać się w Herculesa Poirot (Duchy w Wenecji - A Haunting in Venice). Nam się Poirot skleił już nieodwołalnie z Davidem Suchetem, który (chyba!) był najbliżej zamysłu autorki - nieco groteskowy ekscentryk, zgodnie z archetypem postrzegania cudzoziemców przez Anglików - co przed Suchetem próbował skutecznie imitować Peter Ustinov. (Zresztą i panna Marple, mimo że angielska z krwi i kości, była trochę komiczna w swoim staropanieństwie). Tutaj Branagh odgrywa nam postać heroiczną, ale jednak targaną hamletowskimi wątpliwościami i (nomen-omen) duchami mrocznej przeszłości. Tego naprawdę nie można grać na serio - choć akurat film jest najlepszy z wszystkich trzech (a może po prostu przywykliśmy już do tego ujęcia postaci).

Film oparty jest na motywach powieści Wigilia Wszystkich Świętych (Hallowe'en Party) - ale przenosi akcję z angielskiej prowincji do Wenecji (na czym zyskuje strona wizualna filmu) i trochę inaczej ustawia figury na szachownicy, niektóre usuwa, a inne dodaje. Najciekawszym dla mnie nowym elementem był wątek botaniczny, który został poniekąd wprowadzony przez realizatorów w charakterze ukłonu wobec Agaty Christie. Otóż pisarka bardzo lubiła mordować swoje ofiary za pomocą trujących roślin. Cis, tojad, lulek czarny, pokrzyk wilcza jagoda - z tego, co sobie przypominam, niektóre wykorzystywane wielokrotnie. Znała się bowiem i na truciznach (w czasie wojny była pomocą aptekarską) i na ogrodnictwie. Tym razem Branagh rozszerza repertuar o trujący miód z azalii pontyjskiej (Rhododendron flavum).

To akurat mnie zainteresowało, bo to jest jedyny gatunek z rodzaju Rhododendron we florze Polski. (Język polski precyzyjnie rozróżnia azalie od różaneczników, łacina i systematyka botaniczna wrzuca wszystko do jednego rodzaju). W dodatku jeszcze występuje ta azalia na jednym jedynym stanowisku naturalnym, pod Leżajskiem, gdzie uczyniono zresztą rezerwat ścisły dla jej ochrony. Wieś w pobliżu tego rezerwatu nazywa się od niedawna Wola Zarczycka, do niedawna Wola Żarczycka. Miejscowi włościanie, wiedzeni jakimś niezrozumiałym uporem pisali petycje do wszystkich możliwych i niemożliwych instancji, żeby im tę nazwę zmienić. Sprawa otarła się nawet o miejscowego posła z PSLu, który (jeszcze w czasach pomiędzy pierwszym a drugim PiSem) zaniósł w tej sprawie interpelację do Sejmu. Minister spraw wewnętrznych powoływał się na opinię ekspertów z zakresu toponimiki i językoznawstwa, że Zarczycka to zmazurzona wersja wymowy prawidłowej (Żarczycka), ale chłopi się upierali, więc w końcu machnął ręką i klepnął zmianę.

Co więcej, to stanowisko jest trochę dziwne, bo oddalone od najbliższych innych stanowisk (Podole, Wołyń, ale także Austria) o co najmniej kilkaset kilometrów. W dodatku nasiona, które zawiązują azalie pontyjskie w Polsce rzadko kiedy kiełkują (kwestia klimatu). Oficjalne stanowisko nauki jest więc takie, że azalia pontyjska jest w Polsce reliktem trzeciorzędowym (na poparcie czego paleobotanicy znajdują dowody, że w czasach przedlodowcowych azalie były bardziej powszechne na terenach obecnej Polski). Są też różne alternatywne próby tłumaczenia obecności tego izolowanego stanowiska, najbardziej spektakularna jest legenda, że Tatarzy obsadzili azaliami kurhan grobowy zmarłego wodza (co jest projekcją współczesnych polskich obyczajów cmentarnych, nawiązującą do tego, że azalie w rezerwacie rosną głównie na niewielkim piaszczystym pagórku; już widzę, jak Tatarzy w przerwach między grabieniem, paleniem, braniem w jasyr i mordowaniem jadą tygodniami po sadzonki azalii, bo zmarły tak je lubił). Inni spekulują, że to owszem, Tatarzy, ale z paszą dla koni, przypadkiem, zawlekli. To już jawna bzdura, o czym poniżej.

Utworzenie rezerwatu było potrzebne, bo chłopi wypalali zarośla azaliowe, argumentując tym, że roślina jest trująca dla pasącej się na pobliskich łąkach zwierzyny gospodarskiej. Argument skądinąd słuszny, swoją drogą dziwne, że Tatarom się udało tak wiele, skoro karmili swoje konie trującymi roślinami. Cała azalia jest trująca, również jej nektar i pyłek (zawiera neurotoksyny) - ale nie dla pszczół. Miód azaliowy był przyczyną zatrucia greckiej armii w Turcji podczas tzw. wyprawy dziesięciu tysięcy, co opisał Ksenofont w swojej “Anabasis” (tytuł polski “Wyprawa Cyrusa”). Małe dawki miodu powodowały objawy podobne do upojenia alkoholowego, większe skutkowały halucynacjami, wymiotami i biegunką. Historia powtórzyła się podczas wojen Rzymu z Mitrydatesem (tak, to ten od opery Mozarta). Wojska perskie prawdopodobnie podrzuciły Rzymianom dzbany z miodem azaliowym (Mitrydates był znany w starożytności ze swojego zainteresowania truciznami), a potem wykorzystały sytuację. Porażka nigdy nie smakowała słodziej.

Celowe zatrucie azalią pontyjską (dla sfingowania własnej śmierci) występuje też w Sherlocku Holmesie (film z Robertem Downeyem Jr), ale to już pomysł scenarzystów, a nie Conan Doyle’a. Pomysł się zresztą spodobał i w pewnym sensie wszedł tylnymi drzwiami do kanonu szerlokizmu, bo został zaimplikowany w tym najnowszym serialu BBC z Cumberbatchem (druga seria, odcinek trzeci).

Od czasu do czasu media donoszą o podtruciach miodem azaliowym (jest nawet nośny termin: Mad Honey Disease), ale nigdzie, poza może czarnomorskim wybrzeżem Turcji, azalia pontyjska nie rośnie w ilościach, które byłyby “miodotwórcze”. Obecnie, choć w uprawie występuje mnóstwo odmian azalii (pochodzących głównie z krzyżówek azalii pontyjskiej z azalią japońską), charakteryzujących się większymi kwiatami o rozszerzonej palecie barw (od ceglastoczerwonej przez różową do kremowej i białej), mimo wszystko warto mieć w ogrodzie gatunek wyjściowy. Choćby z patriotyzmu.

Oprócz rezerwatu pod Leżajskiem (najmniejszego w Polsce, ledwie 10 arów) są też inne, całkowicie antropogeniczne stanowiska azalii pontyjskiej na terenie obecnej Polski. W roku 1928 Jan Krystyn hrabia Ostrowski, właściciel dóbr Ujazd w powiecie tomaszowskim sprowadził z Wołynia sadzonki azalii pontyjskiej i posadził w należącym do siebie lesie “celem upiększenia”. Azalie przetrwały, mają się dobrze, w latach 80 dla ich ochrony powołano rezerwat przyrody (Małecz). Ostrowski (pasjonat ogrodnictwa) posadził azalie kilka lat później także w samym Tomaszowie Mazowieckim (obecnie rezerwat przyrody Niebieskie Źródła). Najprawdopodobniej tej samej proweniencji są azalie posadzone wokół pałacu Raczyńskich w Złotym Potoku pod Częstochową (rezerwat Parkowe). Być więc może, że i to stanowisko pod Leżajskiem jest antropogeniczne, ale na tyle dawne, że nie zachowały się żadne źródła, które mogłyby świadczyć o jego powstaniu czy pochodzeniu, zwłaszcza że odkryte zostało dopiero w roku 1909 przez miejscowego nauczyciela.

Tropy są zresztą zagmatwane i mylące. Występowanie azalii pontyjskiej na Wołyniu zostało stwierdzone dopiero pod sam koniec XVIII wieku. I tutaj na scenę wkraczają dwaj gentlemani - jeden z nich jest spolszczonym Brytyjczykiem, drugi zangielszczonym Polakiem. Pierwszy, Denis McClair był botanikiem i projektantem ogrodów, którego do Polski sprowadziła Izabela Czartoryska w roku 1790, zachwyciwszy się jego kreacjami ogrodowymi podczas swojego pobytu w Anglii. McClair miał też inny powód podróży do Polski: podobnie jak Janek Kos szukał ojca. John McClair jako członek irlandzkiej konspiracji (tzw. Whiteboys) uciekł do Prus, a potem do Polski, gdzie służył jako major artylerii. Gdy McClair junior dotarł do Warszawy, okazało się, że senior (ułaskawiony przez Anglików) wrócił pół roku wcześniej do Irlandii. Denis McClair trafił na dwór Stanisława Augusta Poniatowskiego, gdzie stał się Dionizym Miklerem. Projektował i realizował liczne ogrody dla najsławniejszych rodów w Polsce i na Ukrainie. I właśnie na Wołyniu w roku 1795 odnalazł i opisał stanowiska azalii pontyjskiej nad rzeką Słucz (w międzywojniu powiat kostopolski). W roku 1797 przywiózł krzewy azalii z Wołynia do ogrodu Czartoryskich w Puławach, a rok później udał się z sadzonkami do ówczesnej Mekki botanicznego świata - Londynu. (Miał też pojechać z Londynu do Irlandii w końcu spotkać się z ojcem, ale dotarła go tam wiadomość o jego śmierci w kolejnym irlandzkim powstaniu.)

To jest jedna wersja historii odkrycia wołyńskich stanowisk azalii pontyjskiej. Druga wersja (nieco bardziej tajemnicza) związana jest z człowiekiem nazwiskiem Anton P. Howe, przy którym uporczywie podaje się wszędzie, że był Polakiem w służbie angielskiej. Mało to polskie nazwisko, imię jeszcze ujdzie (Antoni), więc wybrałem się na kwerendę internetową, żeby owemu pochodzeniu zaprzeczyć, lubo też je potwierdzić. Znalazłem zaraz rozwinięcie inicjału drugiego imienia - Pantaleon; też jakoś polskość z niego szczególna nie bije, ale przecież pod koniec XVIII wieku różne bywały imiona, więc niczego wykluczyć nie można.

Głównym źródłem informacji o tej tajemniczej postaci jest opracowana i wydana w latach 50 zeszłego stulecia korespondencja sir Josepha Banksa (botanik, podróżnik, uczestnik pierwszej wyprawy Cooka, główny proponent osiedlania kryminalistów w Australii). Nazwisko Howe’a pojawia się tam po raz pierwszy we wrześniu 1785 związku z przygotowaniem wyprawy do wybrzeży Zachodniej Afryki. Sir Joseph Banks zlecił zarządcy ogrodu w Kew znalezienie odpowiedniego kandydata na stanowisko okrętowego „łowcy roślin”. Ówczesny ogrodnik królowej Neapolu (?!) polecił młodego Polaka o nazwisku Au (później na jego własne życzenie nazwisko zmieniono na Howe - spotyka się również wersję Hoveau, a także Hove). Personalia polskiego przyrodnika nie są jednak łatwe do ustalenia. W zachowanej korespondencji mowa jest wręcz o nazwisku trudnym do wymówienia, a w dodatku ortografia nie jest jednorodna. Au (czy Hoveau) jest prawdopodobnie pisownią fonetyczną, to właśnie kłopoty z wymawianiem nazwiska przez Anglików stały się przyczyną jego zmiany. (Skądinąd nazwisko Au wcale nie jest obce w Polsce: niejaki Juliusz Leon Au był pierwszym dyrektorem szkoły rolniczej w podpoznańskim Żabikowie założonej przez Augusta Cieszkowskiego w roku 1870)

Od kandydata wymagano wiedzy ogrodniczej, zdolności obserwacji i znajomości elementów botaniki. W przypadku Hove’a podkreślano także jego pogodny charakter i wiedzę medyczną. Ponieważ wyprawa oprócz celów botanicznych miała również podtekst polityczny (przygotowanie angielskiej kolonizacji na terenie obecnej Ghany i Burkina Faso), Home Office wyraziło obiekcje co do udziału w niej cudzoziemca. Polaka udało się jednak przepchnąć, a wyprawa zakończyła się sukcesem.

Wkrótce po powrocie z Afryki Hove wypływa do Indii z kolejną ekspedycją, tym razem już w charakterze osoby obdarzonej pełnym zaufaniem, bowiem powierzono mu bardzo delikatną misję. Oprócz bowiem pozyskiwania roślin dla ogrodu botanicznego w Kew, miał zapoznać się z uprawą bawełny i pozyskać jej nasiona dla stworzenia plantacji na Karaibach. W tym czasie Indie były zarządzane przez Kompanię Wschodnioindyjską, prywatną korporację niezależną od rządu brytyjskiego, który próbował dyskretnie zdywersyfikować źródła, z których spływały do metropolii surowce. Stąd urzędnicy Kompanii w Indiach, świadomi prawdziwego celu wizyty, próbowali dyskredytować Hove’a, utrudniać mu pobyt i mnożyć przeszkody biurokratyczne w pracy - wszystko oczywiście w białych rękawiczkach, z zachowaniem wszelkich form i pozorów. Pomimo szykan misja Hove’a kończy się pełnym sukcesem, drogą powrotną przyrodnik zahacza o Ceylon, gdzie również prowadzi eksploracje botaniczne, a także o wybrzeża obecnej Namibii skąd przywozi kilkanaście gatunków pelargonii.

W początkach lat 90 XVIII wieku Hove przenosi się do Niemiec, gdzie praktykuje jako lekarz. Zapewne musiał również odwiedzić, czy też wręcz osiedlić się w Polsce, bo następny list do Banksa pisze z… Petersburga (wrzesień 1795), komentując wybuch “polskiej rewolucji”, która przeszkodziła mu w pracach i doprowadziła do zniszczenia jego zbiorów. Niewykluczone, że obecność Hove’a w Rosji miała również drugie, dyplomatyczne dno. Wniosek ten można wysnuć z łatwości, z jaką poruszał się w kręgach zbliżonych do dworu (był, między innymi, przedstawiony carycy Katarzynie II), a i z kordialnych relacji z urzędnikami carskimi.

Kolejny, ostatni list do Banksa nadany został w sierpniu 1796 w Odessie. Zawierał nasiona i opis nieznanego w Anglii gatunku azalii (Rhododendron luteum - azalia pontyjska) wraz z opisami stanowisk, na których występuje i zastosowaniami jej przez miejscową ludność. Oprócz tego Hove informował swojego protektora, że zatrzymał się na dłużej w majątku Potockich w Humaniu, skąd prowadził krótkie wycieczki w różne strony Ukrainy.

Wzmianka o nim pojawia się jeszcze w liście Banksa do przewodniczącego London Horticultural Society, Thomasa Knighta z 1812, w którym informuje o roli Hove’a w sprowadzeniu azalii pontyjskiej z Krymu do Anglii, a także podawał przytoczone wyżej szczegóły biograficzne, podkreślając raz jeszcze, że Hove był Polakiem z pochodzenia i dobrym ogrodnikiem, pracującym wiele lat w (i na rzecz) Kew Gardens.

Później Hove znika w odmętach historii, a wypływa dopiero za sprawą “zapozewu edyktalnego” drukowanego w Gazecie Krakowskiej 25 listopada 1837 (nr 270 tego rocznika), z którego wynika, że ówże zmarł w styczniu 1830 roku w Bath (hrabstwo Somerset), a odpowiedni sąd brytyjski ubezwłasnowolnił wdowę po nim, Joannę Howe jako “lunatyczkę (obłąkanych zmysłów)” i wzywa pozostałych potencjalnych spadkobierców do stawienia się przed obliczem londyńskiego sądu pod groźbą wyłączenia ze spadku. Trudno o lepszy dowód na pochodzenie botanika, skoro angielscy prawnicy zdecydowali się szukać spadkobierców w Polsce i po polsku. Z kolei The Gentleman’s Magazine z października 1841 (volumen 170, strona 442) w dziale Obituary informuje o śmierci owej wdowy (określanej już jako Jane) w podlondyńskim Kensington, w wieku lat 86.

Mamy więc potencjalnych dwóch ojców ogrodniczej kariery azalii pontyjskiej - a to nie koniec tajemnic. Otóż Denis McClair nie pojawia się w żadnych źródłach brytyjskich czy irlandzkich. Księgi parafialne w Fairfield, gdzie miał się urodzić, nie odnotowały nikogo o takim, bądź zbliżonym nazwisku na przestrzeni co najmniej pięćdziesięciu lat wokół domniemanej daty urodzenia. Nie ma jakichkolwiek śladów studiów w Dublinie, ani podróży do Indii Zachodnich. Wszystko, co wiemy o Miklerze sprzed jego przyjazdu do Polski najprawdopodobniej opiera się o informacje, których sam był źródłem. Mistyfikator, posługujący się fałszywym nazwiskiem i nieprawdziwym życiorysem? Ale także - o czym świadczą jego dokonania - utalentowany ogrodnik i architekt krajobrazu. A z drugiej strony Anton P. Hove - całkowicie nieznany w Polsce Polak, o którym nie wiemy nawet, jak się naprawdę nazywał, gdzie i kiedy się urodził i dlaczego oraz w jaki sposób trafił do Anglii.

Mamy więc azalie na Wołyniu, które nie wiadomo kto pierwszy opisał. Ale i Wołyń na mapie występowania azalii pontyjskiej stanowi plamkę oddaloną od dużej plamy obejmującej czarnomorskie wybrzeże Turcji (ów historyczny Pont) oraz Kaukaz. Tak więc nasuwają się również pytania o genezę i tego stanowiska. Oddajmy głos ludowi, który - jak powszechnie wiadomo - “rozumowi bluźni”. Miesięcznik “Orli Lot”, organ Kół Krajoznawczych Młodzieży w jednym ze swoich ostatnich przedwojennych numerów (maj 1939) oddaje swoje łamy korespondentowi z Kostopola, Eugeniuszowi Sew., który donosi, że azalie wśród miejscowych nie cieszyły się względami, a to za sprawą, rzecz jasna, Tatarów:

Dawno - bardzo dawno - lat temu nie pamiętał ile, opowiadał dziadek, że w naszych stronach plądrowali pogańcy. Straszny miał to być naród. Ludzie na wieść o Tatarach porzucali osady, dobytek - a życie chronili po debrach i wertepach, co dalej od szlaku, którym dzicz ciągnęła. Tego razu wypadła im droga tędy. Tymczasem wskutek długotrwałych, wiosennych deszczów Słucz wystąpiła z brzegów. Pogańcy spalili wioskę. Potem rozbili obóz i tak czekali na spadek wody. Wpław rzeki nie mogli odrazu przebyć. Nie wiadomo, jak długo Tatarzy popasali. Dosyć, że na polu, gdzie obozowali, wyrosły dziwne, karłowate krzaki. Do tych pór ich u nas nie było. Mało kto zwracał uwagi na nie, ale jak zakwitły - bardzo silnie woniały i czepiały się uparcie odzienia. Jakoś na prażnik dziewczęta ze sąsiedniej wioski, co to teraz po tamtej stronie, a kiedyś do Polski należała nazbierały tych kwiatów i przybrały ołtarz w cerkiewce. Dopust boży sprawił, że wtedy akurat spłonęła w nocy cerkiewka, a stary batiuszka umarł. . We wsi zwołali schód. Długo dochodzili przyczyny nieszczęścia, aż pokazało się, że córka diakona, niejaka Pałaszka - przybrała ołtarz i carskie wrota tatarskim zielskiem. Tu przyczyna! - oznajmił dziad-prowodyr, najstarszy wiekiem we wsi. Pałaszka winna! Jakże święty ikonostas przybierać plugawym zielem? Wiadomo - od pogańców nie można dobrego się spodziewać... - Nazbierano dużo - bardzo dużo tego ziela, zwalono na kupę i na niej spalono dziewczynę. Dlatego co roku wyrywa się z korzeniami krzaki i pali, by nie było nieszczęścia.

Pan Eugeniusz rozpoznał też praprzyczynę związku Tatarów z azaliami: “Nasionom azalii przypisywali Tatarzy moc czarowną, sprowadzającą nieszczęścia, dlatego przy odwrocie rzucali na nieprzyjaciela ziarna tego dziwnego krzewu.” Korespondencja ujawnia także ludowe nazwy azalii: tatarskie ziele, durne bagno, draposztany (sztany - spodnie po ukraińsku).

O zwalczaniu azalii przez miejscowych pisze również Sławomir Łotysz w swojej najnowszej książce “Pińskie błota. Natura, wiedza i polityka na polskim Polesiu do 1945 roku”.

Im dalej od Wołynia, tym życzliwość dla azalii większa. Warszawski Kurjer Poranny z 11 kwietnia 1939 opatruje co prawda swoje doniesienie nagłówkiem “Egzotyczne kwiecie w lasach Wołynia potrafi zdusić życie ludzkie zapachem”, ale informuje w jego treści, że: “Z najdalszych części Polski napływają pytania i zgłoszenia o wycieczkach młodzieży szkolnej i osób starszych, które chcą zwiedzić lasy posiadające jedyne w Polsce obszary porośnięte dzikimi egzotycznymi azaliami”.

Umocujmy jeszcze wołyńskie azalie w literaturze polskiej. Helena Miszkówna (urodzona w majątku Kurczyce nad brzegami Słuczu) opisała je w powieści “Gehenna” (z roku 1914):

pojechaliśmy do majątków po tatusiu. Cudnie tam jest, takie wielkie bory cieniste, jak puszcze, w nich przedziwne krzewy kolczaste, żółto kwitnące, azalje się nazywają; duże, pojedyńcze i po kilka na gałęzi, kielichy pomarańczowe, lepkie u osady i z białem piórkiem w środku. Wszystkie lasy podszyte są gęsto azalją, zapach silny, piękny, aż odurzający. (tom 1, rozdz. III)

Tam teraz kwitną azalje: żółto-pomarańczowe, strzeliste kielichy lepkie z białem piórkiem w środku, nęcące czarem kształtu, bogactwem barwy i przepychem woni.  Jakiż tam teraz aromat w borze z bujnych krzewów azalji, które wśród podłużnych liści ciemno-szmaragdowych, na wysokich łodygach uzbrojonych w kolce, panują na parterze lasów. Pyszne, królewskie podszycie sosen tytanów, sięgające wysoko, jakby do kolan tych masztowych kolosów. Krzewy azalji, gdy wyrosną bujnie, potrafią skryć w swym gąszczu jeźdźca na małym włochatym koniku chłopskim. (tom 2, rozdz. XXVII)

Trzeba jednak nadmienić, że opisy przyrody nie były mocną stroną pisarki, znacznie lepiej radziła sobie z relacjami międzyludzkimi (tenże sam rozdział XXVII):

Widywała go często przy stołach gry w otoczeniu pięknych kobiet w stylu dawnej Lory, obecnie już nie pysznej kurtyzany, lecz wypędzonej przez męża i rozwiedzionej, zwykłej, upadłej kokoty kasynowej. Po orgjach zmysłowych z francuską heterą, wyzuty z wszelkich etycznych i ludzkich względów pastwił się nad żoną, opluwając ją resztą swych żądz nienasyconych, ohydnych. Anna pozbawiona zupełnie sił, woli własnej i pieniędzy, była jak prosta nędzarka w jego niewoli, żebrząca litości u swego tyrana, już nie dla duszy, ale dla ciała. Sam zdeprawowany doszczętnie ciągnął żonę do ostatecznej ruiny moralnej, chcąc ją wtłoczyć we własne błoto. Pochłonął ją jak hydra, zostawił włókno, zabite duchowo, bez wiary, bez krzty dawnych złud, nadziei, z resztkami fizycznych sił i zarodkiem nieuleczalnej choroby piersiowej. Gdy stała się już dla niego ciężarem bezużytecznym, cieniem ludzkim, gdy w rozpaczy porwała się raz na swe życie, wówczas odwiózł ją z Paryża do Hurlestone-House, chorą prawie beznadziejnie, kopnął ją jak psa zdychającego, zostawiając pod opieką najętej pielęgniarki.

A na sam koniec, wróćmy do naszej azalii. W roku 1865 grupa niemieckich botaników ogłosiła sensacyjną informację o odnalezieniu stanowiska azalii pontyjskiej w pobliżu szczytu Giewontu. Okazało się, że rośliny te posadził tam wcześniej Maksymilian Nowicki, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, badacz fauny i flory tatrzańskiej, pionier ochrony przyrody w Polsce, współtwórca Towarzystwa Tatrzańskiego. Nie ma żadnych późniejszych doniesień dokumentujących istnienie tego stanowiska, a cała sytuacja prowokuje do refleksji - czego to Polak nie zrobi, żeby zaimponować Niemcom.

Rhododendron luteum nie jest naszym jedynym krajowym przedstawicielem tego rodzaju. Powojenne przesunięcie granic włączyło w obręb Polski karkonoską Sowią Dolinę, gdzie rośnie niewielka, lecz ponad wszelką wątpliwość naturalna populacja różanecznika alpejskiego (Rhododendron ferrugineum) - ale to już zupełnie inna historia.







piątek, 24 listopada 2023

Ogrodnik podmiejski (23): O truflach

Trufle musiały rosnąć w Polsce przed wojną, bo poradnik kulinarny Marii Disslowej „Jak gotować?” z 1931 (Wydawnictwo Polskie Rudolfa Wegnera, Poznań) zawiera przepis następujący:


Trufle w konserwie
Oczyszczone trufle wkładać całe do słoja, większe rozkroić na kilka części, zamknąć słój hermetycznie na gumce, po czym gotować, wstawiwszy w garnek z wodą przez 1,5 godziny. Trufle suszone tracą na wartości, ponieważ wietrzeją. Konserwowane w słojach są jak świeże. Można trufle dusić w całości pod pokrywą nie dodając wody, gdy obciągną się, przełożyć do kompotowego słoja, zamknąć szczelnie, gotować jak powiedziano. W ten sposób więcej trufli wejdzie do słoja.

Żeby było śmieszniej, powojenne wznowienie (1989, Wydawnictwo Instytutu Związków Zawodowych) nie zawiera tego przepisu (i kilku innych). Widocznie wydawca uznał, że nie należy drażnić związkowców truflami, kawiorem i jesiotrem. A w przedmowie poinstruował czytelnika, że masło należy zastępować margaryną, a cytryny – rzadkość wielką i delicję – kwaskiem cytrynowym.

Po wojnie polscy mykolodzy wypowiadali się dość enigmatycznie – że być może, ale nie wiadomo na pewno. Poza tym Polska przesunęła się nieco na zachód i przynajmniej w latach 50 nie bardzo można było nawet w publikacjach mykologicznych nawiązywać do tego faktu dla objaśniania dlaczego przedtem tak, a teraz niekoniecznie. Szereg gatunków, w tym najbardziej prawdopodobną truflę letnią (Tuber aestivum) zaklasyfikowano jako wymarłe na terenie Polski, inne spotykano sporadycznie. Z uwagi na to, że trufle można było znaleźć jedynie przypadkowo, nie prowadzono bardziej szczegółowych badań.

Wszystko zmieniło się w 2007, kiedy to na wymianę naukową do Instytutu Badawczego Leśnictwa w podwarszawskim Sękocinie przyjechali Włosi, a jeden z nich przywiózł psa specjalnie szkolonego do znajdowania trufli. Ariela (bo tak się piesek - a w zasadzie suczka - wabił) wywieźli rekreacyjnie w plener do lasku, pobiegał może z pół godziny i wykopał półtora kilograma trufli, w tym takie gatunki, które się, słowami Szekspira, największym fizjologom nie śniły. Zaraz też porobili z tych wykopanych trufli szczepionki, którymi potraktowano siewki dębów. Siewki rozwieziono do kilkunastu nadleśnictw i posadzono, a leśniczych zaprzysiężono do konspiracji.

Rzecz się – zdaje się – udała, bo od kilku lat do mediów u schyłku sezonu ogórkowego trafiają doniesienia o odnalezieniu trufli – najczęściej w Małopolsce, Lubelszczyźnie i pograniczu Śląska z województwem łódzkim. W zeszłym roku zgłosiła się do mnie jakaś pani z Chrzanowa (?), w nadziei, że pomogę jej spieniężyć 2.5 kg trufli czarnej. Od czasu do czasu pojawiają się pogłoski, że do południowej Polski na truflowy szaber przyjeżdżają Węgrzy (gdzie truflarstwo jest lepiej rozwinięte, ale wymaga pozwoleń, licencji i opłacania podatku). Trufle nie rosną jednak wszędzie – lubią raczej gleby zasadowe, wapienne (czarnoziemy, rędziny). Najczęściej mikoryzują z dębami, ale też z leszczyną, bukiem i grabem. Bioindykatorem (gatunkiem wskaźnikowym) wskazującym na możliwą obecność trufli w glebie jest storczyk Epipactis helleborine (kruszczyk szerokolistny).

Polska raczej nie stanie się mocarstwem truflowym. Światowy rynek trufli to około 80 ton rocznie (choć na przełomie XIX i XX wieku zbierano i konsumowano około tysiąca ton), głównie pochodzących z Francji i Włoch. Brak u nas tradycji zbierania trufli, brak szkolonych psów (jest jedna, szczególnie predestynowana rasa, lagotto romagnolo, ale w zasadzie każdego psa da się wyszkolić). Dawniej używano też świni, ale to obecnie w odwrocie. Świnie nie odciągnięte w pore od trufli, zjedzą je z apetytem, z psem nie ma tego problemu. Inny jest też mechanizm poszukiwania: u psów to wdrożone tresurą, a u świń afrodyzjak. Trufla pachnie świni zapachem podnieconego knura (androstenol). Poza tym, jak powiedział mi pan truflarz spod Gubbio, psa włożysz do samochodu na siedzenie i pojedziesz, ze świnią nie tak łatwo. I o wiele mniej elegancko.

Dobrze wyszkolony pies potrafi kosztować kilkanaście tysięcy euro. Zwraca się już po trzech kilogramach najdroższej, białej trufli (Tuber magnatum). Często w Polsce myli się trufle z piestrakiem jadalnym i tęgoskórem pospolitym (pierwszy jadalny, drugi lekko trujący). Nieuczciwi włoscy handlarze fałszują przetwory truflowe dodatkiem chińskich „truflopodobnych” grzybów, które mają dwie zalety – łatwo wchłaniają zapachy, a dowiezione do Europy kosztują mniej niż 20 euro za kilogram.

A teraz dwa fragmenty z Dzienników powojennych Marii Dąbrowskiej.

21 VII 1948. Środa wieczór
Bawiła u nas przez dwa dni Hanka Suchecka, a wczoraj zjawiła się (pierwszy raz po wojnie) Julka Iwańska (córka polowego Kaczmarka, opisana przeze mnie w "Najdalszej drodze", w "Zdobyciu serc" i w "Nocach i dniach"). Razem z rodziną Józefa Targowskiego (z Winiar sandomierskich, Czyżewa etc.), dzierżawiącego teraz Gródek pod Wiązowną, przebywa w owym Gródku. Jak się okazuje była to posiadłość prof. Stefana Bryły, rozstrzelanego przez Niemców w jednej z pierwszych egzekucji publicznych. Została po nim... wielka hodowla trufli, która acz zaniedbana już, wciąż wydaje owoce tak, że Julka przywiozła nam całą wielką torbę owych trufli. Pokrajane na plasterki suszą się teraz w piecyku. […]

16 IX 1948. Czwartek 
[] Przy rozmowie o truflach przywiezionych przez Julkę z "Najdalszej drogi" przeczytałam z Ćwierczakiewiczowej przepis na sos truflowy. I nagle skrystalizował się pomysł na opowiadanie. Te trufle w Gródku pod Wiązowną uprawiał namiętnie prof. Stefan Bryła. Został on rozstrzelany w jednej z pierwszych egzekucji ulicznych. Obecnie mieszka w Gródku Józef Targowski, u którego Julka była za gospodynię, gdy byli magnatami ziemskimi, i jest do dziś dnia, kiedy są nędzarzami prawie. Trufli już nikt nie hoduje. Ale się dalej plenią same. 

I teraz fragmenty z Przygód człowieka myślącego tejże Dąbrowskiej:

- Słuchaj, wiesz, co Naścia przywiozła? Trufle! 
- Trufle? Czy u nas są trufle? - zdziwiła się obojętnie Joanna. 
- A właśnie, że są! Są proszę panny Joanci - ogłosiła Naścia z tym osobliwym akcentem i wyrazem tryumfu, który Joanna tak dobrze znała. Naścia o wszystkim zawsze oznajmiała z tryumfem, jakby w ogóle świat i życie były przez nią zrobionym i obwieszczonym odkryciem.

- Popatrz! - krzyczała Ewa, wysypując na stół z woreczka suszone trufle. Były pokrajane w talarki, których brzegi wysychając ładnie się powyginały, jakby je kto nakrochmaliwszy ururkował. Talarki były czarne z białawą obwódką skórki. 
- Patrz, Joaśka - śmiał się Tomyski, bawiąc się tymi krążkami. - Wyglądają jak stroik, pamiętasz, który nasza babcia kładła na szyję. Coś takiego z żabotem. Takie właśnie talarki z czarnego tiulu z białą koroneczką po brzegach.

- Państwo pewno wiedzą, jaka to smaczna przyprawa - zachwalała Naścia. - Ja to jadłam we Francji. Teraz, jak się tak biednie je, to się przyda taka dobra przyprawa. - Wiecie, że ładnie pachną. 
- Bardzo ładnie. I Naścia je tak ślicznie pokrajała. Aż szkoda będzie psuć te krążki. - Ale na co im przyszło. Będą dosmaczać, powiedzmy, pęczak ze słoniną. Wszystko się deklasuje - gadali piąte przez dziesiąte.
- Szkoda, że teraz nie mam czasu - zmartwiła się Naścia, roziskrzonym okiem podziwiając dzieło radości, które sprawiła. - Ale kiedyś naumyślnie przyjadę, żeby panią Ewcię nauczyć, jak to się przyrządza.

- Dlaczego Naścia nie ma czasu? Jeszcze dziś na kolację byśmy przyrządzili. A potem Naścia by u mnie przenocowała. 
- Nie, gdzie ja bym tam mogła nocować. Za godzinę mam pociąg na Miłosnę. A ta pani, gdzie teraz jestem… 
- Zaczekajcie - przerwała Ewa. - Ja mam przecież książkę kucharską. Jeszcze po matce Stefana. Zaraz, zaraz... tylko gdzie ja podziałam tę moją Ćwierciakiewiczową. […]

Ewa wróciła impetycznie z grubym tomem książki kucharskiej. - Znalazłam, ale z trudem. Bronka wyrzuciła biedną Ćwierciakiewiczową z szuflady kredensu. Bo też mało mamy z niej teraz pociechy. Nie parała się przepisami na żurek, owsiankę, zupę fasolową i galaretę ze skórki od słoniny. A to teraz, wie, Naścia, nasze najwystawniejsze dania. 
- Daj, pokaż, ja znajdę - zapalił się Tomyski. 
 - Nie, czekajcie, słuchajcie. Zaraz! Najpierw ogólnie o sosach... Podniósłszy do góry palec, Ewa przeczytała z namaszczeniem: - "Mylnym jest mniemanie, jakoby sosy mogły w dobrej kuchni zajmować miejsce poślednie." 
- To jest, proszę pani Ewci, racja. Dobry sos... 
- Żeby to wszystkie mylne mniemania dały się tak przekonywająco jednym zdaniem prostować! - śmiał się Tomyski. - Jedź dalej! 
- Zaraz... "Sos pieczarkowy"... pieczarkowy... Nie widzę trufli... Może nie w sosach. Owszem! Jest! Jest! "Sos truflowy". Ale! Ale! I tu jest wstęp filozoficzny. "Nie każdy - czytała Ewa - zna sos truflowy, a tym mniej robić go umie..." 
- Słusznie! Ale pani Anastazja umie! - Józek, nie przeszkadzaj! 
- "Na cztery osoby wziąć łyżkę masła, zagotować, wsypać łyżkę palonej rumianej mąki, rozprowadzić tęgim bulionem..." 
- Tęgim bulionem! "Ach gdzie, ach gdzie, ach gdzieście się podziały, młodości mojej sny..." - zaśpiewał Tomyski. - Pani Naściu, czy pani pamięta jeszcze, jak wyglądał "tęgi bulion"? Taki, co to go się krajało... 
- A właśnie, że pamiętam... 
- Dajcież przeczytać, uspokójcież się. Przecież to jest chwila wtajemniczenia! 
- "...tęgim bulionem i wlać łyżkę smaku z konserwowanych albo suszonych trufli, lub jeśli są świeże..." 
- Nie ma! - 
- "... to ugotować trzy sztuki w winie czerwonym..." 
- Miewamy tylko alasz! 
- Milcz, zbóju! 
- "...w winie czerwonym, a następnie wlać to wino w sos. Dla złagodzenia ostrego smaku ugotować jedną prawdziwą francuską śliwkę czarną na miękko, rozetrzeć ją łyżką wraz ze skórką na maść, dolewając sosu, wymieszać razem i przefasować przez sito. Owa śliwka podnosi wybornie smak sosu". - Amen! Co za cudna literatura. I cóż, pani Anastazjo?... 
- Dajcie spokój z tą uroczystą Anastazją! Od księdza przy chrzcie nikt jej tak nie nazywał! 
- Już daję spokój. Cóż pani na to, pani Naściu?

Ewa i Józef pękali po prostu ze śmiechem, Joanna wyszła z ogarniającego ją stanu zamglenia i też śmiała się rozbawiona. 
Golikowa patrzyła na nich i uśmiechała się niepewnie. - To jest dobry przepis - rzekła wreszcie z powagą. - Ale już jak ja byłam we Francji, to się tak nie pieścili z tymi truflami. We Francji dobrze jedzą, leciutko tak, a smacznie. Tylko że już od tamtej wojny to już ludzie tak o każdą szczegółę nie dbają przy gotowaniu, jak dawnymi czasy. 
- No, dbają o inne rzeczy. O to, żeby wszyscy mieli co jeść - zauważyła Joanna. 
- Żeby wszyscy, ale byle jak. Ale żeby każdy miał co zjeść dobrze, a ładnie, to tego nie poradzą. I mało komu już o to idzie, żeby tak jadł. Chapią i spokój - osądziła Naścia.  
- Ale to rzeczywiście ciekawe, skąd pani Naścia te trufle wynalazła? - zastanowił się Józef. - Gdzie one u nas rosną? 
- Jak to, nie pamiętasz? - przypomniała mu Ewa. - W lasach pod Otwockiem było ich pełno. Tylko nie wiedzieliśmy, że to prawdziwe trufle, bo w atlasie z grzybami były trochę inne. I one nie każdego roku się pokazują. 
- Ja państwu coś powiem - Naścia mierzyła ich życzliwym, ale krytycznym spojrzeniem. - Tam, gdzie ja teraz jestem, to one się zawsze pokazują. Jak ciepła zima, to do grudnia można je zbierać. I one są prawdziwe, chociaż nie takie czarne po wierzchu jak francuskie. Bo mąż tej pani, co ja u niej teraz jestem, to on się na tym znał, a on okropnie lubił te trufle. I tak dbał, żeby się zawsze rodziły. Nawet próbował je mieć na inspekcie w ogrodzie. On się już na tym znał. Był profesorem i wiedział, co potrzeba, żeby się te grzyby truflowe pokazywały. Ten mąż tej pani Pawęciny. 
- Tej pani jak? - spytała Joanna. Zrobiło jej się słabo. 
- Pawęciny. Pawęta się nazywał, Henryk. Ten jej mąż. Jego szkopy rozwaliły niedawno. W grudniu przede święty. Był na czerwonym ogłoszeniu. Był, był.

I teraz wracamy w czasy trochę bardziej współczesne, do tej włoskiej wizyty i suczki Ariel. Ktoś w Instytucie musiał na świeżo czytać Dąbrowską, bo zapakował Włochów ze psem do samochodu i pojechali do Otwocka. W urzędzie gminy ustalili, gdzie dokładnie mieszkał Bryła i tamże się udali. Obecni mieszkańcy nieco się zdziwili, gdy do ich drzwi zapukali jacyś mundurowi w towarzystwie obcokrajowców i psa - ale dali sobie wszystko wytłumaczyć i pozwolili Arielowi na swobodne wykopki. Okazuje się, że po siedemdziesięciu latach trufle sobie nadal tam rosły jak gdyby nigdy nic.

Grzyby pod względem sposobu odżywania się podzielić można na trzy grupy pasożytnicze, symbiotyczne i saprofityczne. Umiemy uprawiać te saprofityczne, z których najbardziej popularnym jest pieczarka, bo sprawa tutaj jest prosta: wystarczy dostarczyć materii organicznej we właściwych proporcjach i stworzyć właściwe warunki środowiska. W przypadku grzybów symbiotycznych (borowiki, kurki i wszystko inne, co się zbiera w lesie, w tym trufle), uprawa w takim klasycznym rozumieniu (posiejesz, a potem zbierzesz) nie jest możliwa. Grzyb potrzebuje drzewa (sosny, dębu, świerku, itp.), bo nie wszystko sobie potrafi zsyntetyzować, w zamian za to strzępki grzybni pełnią rolę włośników i pomagają drzewu pobierać składniki mineralne z podłoża. Dlatego właśnie stosuje się szczepionki mikoryzowe (najczęściej w uprawie wrzosowatych i iglaków) - chodzi o wspomaganie rozwoju roślin. 

W drugą stronę to tak prosto nie działa: można oczywiście zaszczepić specjalnie wyhodowaną grzybnią (przykładowych) prawdziwków ziemię wokół (przykładowego) dębu, ale wcale to nie daje gwarancji, że wyrosną nam tam zaraz borowiki, bo przecież wszystko zależy od warunków środowiska (temperatura, wilgotność, pH, zawartość próchnicy i wiele innych, istotnych, a nierozpoznanych czynników). Mam u siebie w ogrodzie pięć brzózek. Przez dwadzieścia lat rozkładałem tam kapelusze kozaków, hymenoforem w dół, w nadziei, że z wysiewających się zarodników wyrosną moje własne kozaki. Myślicie, że doczekałem się choć jednego? Rosną, owszem, ale muchomory i czernidlaki, które znalazły się tam “same z siebie”. 

Obecność grzybni w podłożu wcale nie gwarantuje, że powstaną owocniki - w przypadku pieczarki nauczyliśmy się (manipulując temperaturą, wilgotnością, i poziomem dwutlenku węgla w powietrzu) prowokować wyrastanie grzybów z dokładnością niemal co do godziny, w uprawie innych grzybów (boczniaki, shiitake) wiemy mniej, a w przypadku trufli nie wiemy prawie nic. Starożytni autorzy wierzyli, że trufle wyrastają w miejscach, w które uderzają pioruny. W czasach nowożytnych (ale przed odkryciem zjawiska mikoryzy) hipotetyzowano, że skoro za powstawanie galasów na liściach dębów odpowiedzialne są owady (galasówki), to może i wytwarzanie trufli można objaśniać w ten sposób. (Owszem, na owocnikach trufli żerują liczne owady, ale nie inicjują ich powstawania.)

Więc i te "drzewka truflowe”, choć ich system korzeniowy zaszczepiony grzybnią, nie dają jednak gwarancji tego, że (czy i kiedy) wyrosną nam wokół nich trufle. Jeśli trafimy na właściwe stanowisko, czemu nie - ale i tak to przedsięwzięcie dla cierpliwych: trzeba będzie kilka-kilkanaście lat czekać. Już w “Gazecie Rolniczej” z 14 lipca 1875 znalazłem omówienie artykułów z prasy francuskiej dotyczących zakładania “truflarni”:
Dawniej uprawa sztuczna trufli nie zdawała się nawet możliwą, obecnie zagadka pod tym względem została rozwiązaną, tak iż we Francyi jak już wspomnieliśmy przemysł ten w wysokim stopniu okazuje się rozwinięty. Poprzednie usiłowania w rozmnażaniu trufli przez porzucanie cząstek tychże na grunt okazały się zawodne, przeto jako powodujące straty dla właściciela poświęcającemu się temu przemysłowi zostały zupełnie zarzucone. Następne doświadczenia wskazały zupełnie inną drogę; sposób dość prosty, bo ograniczający się na wysiewie w gruncie odpowiednim żołędzi i wyhodowaniu 12 do 20 letniego zagaju dębowego, pod którym już ciągle trufle rozwijać się mają. […] Sztuczne rozmnażanie trufli, tego najsmakowitszego zapewnie z pomiędzy wszystkich gatunków grzybów i zarazem tajemniczego rodu skrytopłciowca jest jedną z najwięcej zajmujących nowych zdobyczy nauki i rolnictwa.

Na początku XX wieku udało się wyizolować grzybnię trufli, a w latach 70 wprowadzono ją do zaszczepiania (inokulacji) siewek drzew, co zwiększało prawdopodobieństwo owocowania trufli po latach. We Francji przyjmuje się, że hektar plantacji (“ogrodu truflowego”) powinien dać kilkadziesiąt kilogramów trufli rocznie. Do nasadzeń stosuje się dęby, buki, ale też lipę czy zwłaszcza leszczynę. Gleby powinny być bogate w wapień, chętnie południowe stoki, unikać stanowisk podmokłych. No i uzbroić się w cierpliwość. Pewnym wskaźnikiem pojawienia się owocników jest obecność pod drzewami kręgów jakby wypalonej ziemi (franc. brulè, wł. pianello) - grzybnia wchodząca w fazę generatywną likwiduję konkurencję.

Znalazłem dość fachową stronę francuskiej szkółki sprzedającej sadzonki drzew zaszczepione truflą oraz innymi grzybami - https://www.robinpepinieres.com/en/ - ale jest i polska firma próbująca wprowadzić modę na "ogrody truflowe” - https://polskietrufle.pl/ (chwalą się, że mają w zespole psa Gretę).

(Zdjęcie przekroju owocnika Tuber melanosporum z Wikipedii)



czwartek, 9 listopada 2023

Z dala od domu (53): Śladami Tezeusza wokół Zatoki Sarońskiej

Uciekając od polskiego nagrobkowania vel grobbingu wróciliśmy na chwilę do Grecji, co opisane tutaj, a zilustrowane tam

Tradycyjnie jedno zdjęcie na zachętę poniżej.





czwartek, 7 września 2023

Z dala od domu (52): Dundee, sierpień 2023

Tym razem solo, konferencyjnie.

Zdjecia tutaj, a królowa Wiktoria na zachętę poniżej.





sobota, 19 sierpnia 2023

Z dala od domu (51): Miasto wielokrotnie zbombardowane

Niezbyt oczywisty wybór na długi sierpniowy weekend - ale ciekawie, co opisane tutaj.

Zdjęcia pod tym linkiem - a tradycyjnie jedno na zachętę poniżej.

A tutaj jeszcze mapka, żeby sobie dodatkowo zwizualizować.




poniedziałek, 17 lipca 2023

Z dala od domu (50): Białe noce - Sztokholm w lipcu

Dłuższego weekendu opisanie tutaj.

A zdjęcia tu. Jedno na zachętę poniżej: Drottningholm - letni (a w zasadzie zimowy) pałac królewski nad jeziorem Melar.



wtorek, 11 lipca 2023

Ogrodnik podmiejski (22): Figa (ględźba biblijno-botaniczna)

Bardzo rzadkie są przykłady, że główny bohater Nowego Testamentu „wyszedł z nerw” i zareagował impulsywnie. Ale jednak są. Mt 21:18-19 (Wracając rano do miasta, uczuł głód. A widząc drzewo figowe przy drodze, podszedł ku niemu, lecz nic na nim nie znalazł oprócz liści. I rzekł do niego: «Niechże już nigdy nie rodzi się z ciebie owoc!» I drzewo figowe natychmiast uschło). Przyczynę objaśnia racjonalnie drugi Ewangelista (Mk 11:13): A widząc z daleka drzewo figowe, okryte liśćmi, podszedł ku niemu zobaczyć, czy nie znajdzie czegoś na nim. Lecz przyszedłszy bliżej, nie znalazł nic prócz liści, gdyż nie był to czas na figi. A trzeci (Łk 13:6-9) informuje, że w kwestii owocowania fig nasz bohater zachowywał przy innej okazji zupełnie stoickie podejście: I opowiedział im następującą przypowieść: «Pewien człowiek miał drzewo figowe zasadzone w swojej winnicy; przyszedł i szukał na nim owoców, ale nie znalazł. Rzekł więc do ogrodnika: „Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym drzewie figowym, a nie znajduję. Wytnij je: po co jeszcze ziemię wyjaławia?” Lecz on mu odpowiedział: „Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw; ja okopię je i obłożę nawozem; może wyda owoc. A jeśli nie, w przyszłości możesz je wyciąć”». (Wszystkie cytaty biblijne – o ile nie zaznaczono inaczej – pochodzą z Biblii Tysiąclecia).

Wiele tysiącleci zajęło ludzkości zrozumienie skąd się biorą dzieci (choć intuicje najczęściej były prawidłowe), rozwiązanie zagadki owocowania fig nastręczało o wiele więcej kłopotów. Głównym z nich jest ten, że kwiaty figowca jadalnego (Ficus carica) są nie dość, że niepozorne, to tworzą się wewnątrz takiej mięsistej struktury w kształcie worka (sykonium), która botanicznie jest przekształconą (rozrośniętą i wywiniętą do wewnątrz) osią kwiatostanu. Aby przysporzyć dodatkowych komplikacji figowiec występuje w wersji chłopiec i dziewczynka. Przy czym chłopcy nie są takimi stuprocentowymi facetami, ale nie będziemy tutaj szerzyć dżenderu (choć jest to dość istotne, ale o tym później).

Normalne rośliny mają łatwo – pyłek z kwiatu męskiego na kwiat żeński przenosi się za pomocą wiatru albo jakiegoś zwierzątka (najczęściej ze skrzydełkami). Rośliny eksponują kwiaty i zachęcają zapylaczy – nektarem, kolorem, zapachem, albo wszystkim naraz. Figowce mają kwiaty zamknięte (niemal dosłownie) w bunkrach, więc ich strategia musi być bardziej wyrafinowana i uwzględniać precyzyjną współpracę z pewnymi niewielkimi błonkówkami z rodziny Agaonidae (zwanymi dalej bleskotkami). I zacznijmy naszą opowieść od zapłodnionej samicy bleskotki, która w celu złożenia jajeczek wewnątrz sykonium wgryza się (od dołu, bo tam jest jakiś nie do końca zarośnięty otwór) do sykonium. Rzecz jest mozolna i wcale niełatwa, najczęściej samice tracą w jej trakcie skrzydła, niekiedy i czułki, a także odnóża (ale jak powszechnie wiadomo, kobiety lubią się poświęcać dla potomstwa) – ale w końcu przedostają się do wnętrza i składają jaja.

Bleskotka nie wie, czy wlazła do figi męskiej (niedogmatycznie męskiej, przypominam), czy też żeńskiej – są one dla nich nieodróżnialne. Chwilowo załóżmy, że jest to figa męska. Samica wykonawszy obowiązek wobec gatunku umiera, a ze złożonych jaj rozwijają się młode bleskotki. Pierwsze wylęgają się samce – one mają dość uproszczoną budowę, bo nie mają ani skrzydeł, ani oczu. Mają natomiast dobrze rozwinięty aparat gębowy oraz ten położony na drugim końcu bezskrzydłego tułowia. W oczekiwaniu na wyląg samic wygryzają otwór w sykonium, a jak już samice się wylęgną, to odbywa się orgia. Zapłodnione samice wylatują poprzez otwory wykonane przez samce, a samce, cóż, obumierają wewnątrz sykonium. Ale przynajmniej mają miłe wspomnienia.

No i teraz jeśli samica bleskotki trafi znów do męskiego sykonium, to historia powtarza się dokładnie tak, jak było to opisane powyżej. Natomiast jeśli trafi na dziewczynkę, to kończy się dość dramatycznie – zapyla kwiaty żeńskie przyniesionym pyłkiem, ale zarówno ze złożonych jaj nic się nie wylęga, jak i sama samica umiera uwięziona wewnątrz sykonium. Szkoda żeby marnowało się białko – figowiec wydziela enzym (ficynę), który rozkłada trupki bleskotek i zużywa pozyskane aminokwasy (w ten sposób figowiec można również zaliczyć do roślin owadożernych). Teraz przychodzi ten moment, żeby wyjaśnić, czemu bleskotki rozwijają się w sykoniach męskich, a w żeńskich wcale nie. Otóż sykonia żeńskie zawierają kwiaty żeńskie o długich szyjkach – tam rozwijać się mogą tylko nasiona fig. Sykonia męskie, oprócz kwiatów męskich zawierają również kwiaty żeńskie o krótkich szyjkach – tam pięknie rozwijają się larwy bleskotek (a na wszelki wypadek te kwiaty są sterylne, czyli płonne).

Klimat Bliskiego Wschodu jest taki, jaki jest i panie bleskotki mają mocno pod górkę. Żeby im trochę ułatwić robotę rolnicy z czasów biblijnych zawieszali gałązki z męskimi sykoniami (kapryfigi – czyli kozie figi) na drzewach żeńskich. Ale i tak rzecz była mocno zawodna. Tyle, że postęp postępuje, napiera i gniecie; kto wejdzie pod koła ten uciec nie zdoła. I tutaj, na skrzyżowaniu nauki i mitologii chrześcijańskiej, powstały figi partenokarpiczne, czyli takie, które nie potrzebują owadziego wspomagania i wiążą nasiona w sposób niepokalany, bez jakiegokolwiek seksu (czy to swojego, czy bleskotek). Co rozwiązuje problem regularności i obfitości owocowania, a przy okazji ułatwia życie ortodoksyjnym weganom, którzy burzyli się i szemrali przeciwko staromodnym figom. Teraz już nic nie zakłóca czystości doktryny vege.

Figi zaś w Starym Testamencie występują od samego początku (Rdz 3:7) A wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy; spletli więc gałązki figowe i zrobili sobie przepaski. Zaraz, zaraz: gałązki? To ci wszyscy malarze przez tak liczne wieki malowali LISTKI figowe na genitaliach Adama i Ewy przez pomyłkę? Nie, to raczej tłumacze Biblii Tysiąclecia puścili trochę wodze fantazji. U Jakuba Wujka jest I otworzyły się oczy obojga. A gdy poznali, że byli nagimi, pozszywali liście figowe i poczynili sobie zasłony. A w Biblii Brzeskiej podobnie: Zatym się oczy obiema otworzyły i poznali, że byli nagiemi i spletli liście figowe, a poczynili sobie szorce. (Po szorce musiałem pójść do Glogera i Doroszewskiego, ale warto było).

Anglosasi mają spory szacunek dla tzw. proroków mniejszych. W Księdze Micheasza jest taka ładna fraza (Mi 4:3-4) Naród przeciwko narodowi nie podniesie miecza, nie będą się więcej zaprawiać do wojny, lecz każdy będzie siadywał pod swą winoroślą i pod swym drzewem figowym. Czego wszystkim naszym PT Komentatorom i Czytelnikom życzymy nie tylko tego lata. Nota bene, nasze drzewo figowe (wyhodowane z nasionka z figi przywiezionej z któregoś wyjazdu) ma formę przemarzającego co zimę do gruntu krzewu – ale co wiosnę bujnie odbija i cieszy zielenią liści, co załączone zdjęcie ilustruje. Jednak o owocowaniu nie ma mowy.


środa, 19 kwietnia 2023

Z dala od domu (48): Turecka Grecja, grecka Turcja

 Część I (Pireus- Efez - Klaros)

Część II (Didyma - Milet - Magnezja - Nysa - Afrodyzja)

Część III (Hierapolis Pamukkale - Laodikea - Sardes - Pergamon - Alexandria Troas)

Część IV (Troja - Smitheon - Assos - Klazomenai - Teos - Eretria)


Zdjęć tysiąc z okładem, a jedno na zachętę poniżej.



piątek, 17 marca 2023

Z dala od domu (47): Zanim zakwitną wiśnie

 Azjatyckiego wyjazdu detaliczne opisanie w częściach dwóch.

Pierwsza tutaj.

A druga tam.

A zdjęcia jeszcze gdzie indziej.





środa, 15 marca 2023

niedziela, 26 lutego 2023

Z dala od domu (45): Sycylia na trzecią nóżkę

 

Chodzi oczywiście o trzecią nogę Trinakrii, symbolu wyspy, nawiązującego do jej wpisującego się w trójkąt kształtu (z greckiego τρία άκρα - trzy końce). W zeszłym roku ominęliśmy z braku czasu Palermo, a zachodnich krańców Sycylii (Trapani, Marsala) nie widzieliśmy nawet przy naszej pierwszej podróży na wyspę (na przełomie 2008/2009). A więc - na trzecią nóżkę! - nadszedł czas przypomnieć sobie uroki stolicy, a przy okazji zobaczyć coś nowego.

Część I - Zachód

Część II - Środek

Część III - Palermo 

Zdjęcia




poniedziałek, 23 stycznia 2023

"Moc przeznaczenia" (TW-ON, 22 stycznia 2023)

Mam wciąż w oczach i uszach wielokrotnie oglądane poznańskie przedstawienie „Mocy przeznaczenia” z 1992 roku w ascetycznej, lecz wysmakowanej inscenizacji Skolmowskiego (z czasów, kiedy jeszcze był Robertem, a nie Roberto) – obsada premierowa z Kujawińską, Drabowiczem i Kałudowem (my załapaliśmy się na wznowienie w naszym stuleciu z Kubiak) – ale nie wchodziłem w niedzielny wieczór do TW-ON z jakimikolwiek uprzedzeniami; wręcz przeciwnie, z życzliwą ciekawością. Tradycyjnie zasiedliśmy w sektorze dla niedosłyszących i niedowidzących (rzędy 1-4), bo z doświadczenia wiemy, że im dalej tym trudniej z percepcją. 

Ktoś (Piotr Kamiński?) kiedyś zdekonstruował warsztat reżyserski Trelińskiego, pisząc że jest to reżyser, który nie potrafiąc sobie poradzić z postaciami, które są w libretcie, chętnie wprowadza na scenę te, których tam nie ma: tutaj mieliśmy (oprócz tradycyjnych króliczków i chowania chóru) snującego się tu i ówdzie ducha ojca, czyli Tomasza Koniecznego w roli potrójnej. Ja dodam od siebie, że Treliński przypomina mi takiego chłopca, który ma kilka swoich ulubionych klocków lego i z uporem godnym lepszej sprawy próbuje montować je do każdej konstrukcji, bez względu na to, czy one tam pasują, czy też nie. Nadużywanie obrotówki nie jest niczym nowym – proszę przypomnieć sobie choćby „Turandot”. Skoro już ta karuzela musi się nieustannie kręcić, to przecież puszka smaru nie obciążyłaby nadmiernie budżetu?

Oryginalne libretto nie jest może arcydziełem logiki, ale przecież widz operowy wchodzi na widownie przygotowany, z aktywowanym suspension of disbelief, i nie oczekuje, że wszystko będzie mu się zgadzać ze wszystkim na poziomie precyzji oferowanej przez filmy dokumentalne. Tym bardziej drażnią mnie próby unowocześniania i „reinterpretacji” inscenizacji, czasem w imię pysznej lecz czczej ambicji przyciągnięcia młodzieży do opery, a przeważnie w ramach (napędzanej rozbuchanym ego) „polemiki” czy „dyskusji” z twórcą. Verdi nie przewidział postindustrialnych dystopii? Tym gorzej dla niego, bo Treliński tak.

No i ta krucha logika po „ulepszeniach” Trelińskiego kruszy się jeszcze bardziej. Drugi akt zamiast w oberży dzieje się w klubie nocnym (tylko nie wiadomo, dlaczego trafiają do niego pielgrzymi), zamiast dużej sceny zbiorowej mamy sekwencję jakichś mało powiązanych ze sobą scenek, Leonora (zamiast chować się w tłumie, którego nie ma) niemalże tuli się do brata, który uporczywie jej nie rozpoznaje, rozpytując Trabucca, kimże ona jest. A potem Leonora rozbija się przypadkiem (?) samochodem w pobliżu klasztoru, do którego i tak miała trafić. Tu staje mi w oczach świeżo obejrzana brawurowa ekranizacja powieści Agaty Christie „Why Didn’t They Ask Evans” (w której bohaterka celowo roztrzaskuje automobil o bramę rezydencji, do której planowała przeniknąć). Ów klasztor przenosi się zresztą automagicznie w akcie czwartym na zrujnowaną stację metra (o której Leonora śpiewa, że jest to poświęcona ziemia). Potencjalnie śmiertelnie ranny Don Alvaro, rześko wstaje i odśpiewuje na stojąco duet z Don Carlo. Potem porusza się o kuli, jednak gdy wyjmuje nóż do pojedynku, cudownie zdrowieje. I tak dalej…

Podsumowując, skoro Trelińskiemu ciążą ograniczenia operowe i ucieka w projekcje wideo oraz kręcenie sceną i nieustannie próbuje opowiadać jakieś własne historie – może warto wrócić za kamerę? Bo wychodziłem z przykrym uczuciem, że szkoda śpiewaków i orkiestry na taką inscenizację.


(jako clickbait zdjęcie Krzysztofa Bielińskiego z oficjalnej strony opery)

sobota, 24 grudnia 2022

Ogrodnik podmiejski (21): Odcinek świąteczny czyli Christmas Special - Gwiazdkowa róża

 


Zakwitła nam właśnie w ogrodzie zimowym "marszenilka" (co dokumentuje powyższe zdjęcie), czyli róża odmiany "Marechal Niel". Marszałek Adolphe Niel walczył w wojnie krymskiej, za udział w bitwie o kurhan Małachow otrzymał order Legii Honorowej. później brał udział w wojnie francusko-austriackiej, walcząc pod Magentą i Solferino. W jesieni życia zajął się polityką, przez kilka lat był - między innymi - ministrem wojny. Nie dożył klęski armii cesarstwa w wojnie francusko-pruskiej, zmarł w roku 1869 na stole operacyjnym (nieudana operacja usuwania kamieni nerkowych).

Pochodzenie odmiany jest nie do końca ustalone, ładna legenda głosi, że generał Niel ofiarował cesarzowej Eugenii (żonie Napoleona III) żółtą różę, która wyrosła z bezimiennej szczepki podarowanej mu we Włoszech.
- Jak się nazywa ta róża? – spytała cesarzowa.
- Nie ma jeszcze imienia – odparł wojskowy.
- W takim razie niech się nazywa „Marszałek Niel”.
- Ależ, pani, nie jestem marszałkiem!
- Teraz już jesteś! 

Tyle legenda. Ale róże te zrobiły prawdziwą karierę nie we Francji, ale na polskich kresach wschodnich, bo wzmianki o nich spotyka się co i rusz w literaturze. Zofia Kossak-Szczucka (“Pożoga”, KSW, Warszawa 1996, s. 14) tak wspomina park przy pałacu w Nowosielicy na Wołyniu (jej mąż był ostatnim dzierżawcą tego majątku):

Dość daleko za pałacem, na końcu ciemnej, żywicą pachnącej i zwartej alei świerkowej, stała pochylona ze starości oranżeria, pełna staroświeckich cytryn, kamelii i innych, niegdyś modnych roślin, o sztywnym, dziwacznym listowiu. Osobliwością jej była niezmiernie sędziwa i sękata palma, o której mówiono, że jest jeszcze jedną z tych, które niegdyś pożyczała hetmanowa Rzewuska dla ustrojenia pałacyku w Hrehorówce na przyjazd Aleksandra I. Prawdziwą jednak ozdobą starej oranżerii nie było to tragiczne w swym zmarnieniu drzewo, ale przepyszna róża „Marechal Niel” na głównej ścianie rozpięta, o pniu grubości ludzkiego ramienia, cały strop obejmująca zieloną, gęstą kopułą. Nikt nie umiał oznaczyć jej wieku, ale zapewne musiała ona pamiętać lata bardzo odległe i dawne. Pomimo to corocznie kwitła obficie, począwszy od pierwszych dni kwietnia do ostatnich czerwca. W przeciwieństwie do pnia jędrnego i krzepkich konarów, kwiaty miała wiotkie, bezsilne łodygi i mocną woń, właściwą kwiatom konającym. Nawet kolor ich nie był żółtawy, ale zielono-biały. Miały w sobie wdzięk i piękność rzeczy, które giną. Nieraz wówczas, patrząc na kwitnącą starą różę, mówiliśmy sobie, że umrze niedługo, nie przypuszczając, że razem z nią zginie wszystko, co rosło i kwitnęło.

Ksawery Pruszyński, syn ostatniego właściciela Wolicy Kierekiszynej na Wołyniu tak wspomina ("Na czarnym szlaku", w: „Kraj lat dziecinnych”, wydawnictwo Puls, Londyn 1987):

Był to majątek bez tradycji, kupiony dla mego właśnie ojca. W środku parku niszczała wielka, niedokończona rezydencja pałacowa, której budowę rozpoczęli poprzedni właściciele Czaccy, a rodzina Pruszyńskich mieszkała w wielkim, niskim, starym dworze. Latem wszystko wokół rosło bardzo bujnie, z niezwykłą żywotnością, a zimą wszystko zasypywał śnieg. Pod oknem mojej matki, niskim oknem, chwiał się tylko melancholijnie dziwny stwór w miejscu, gdzie latem kwitły róże „Marechal Niel”.

Róże "Marechal Niel" są nieomal głównym botanicznym bohaterem "Trędowatej" Heleny Mniszkówny. W pierwszym tomie ordynat Waldemar Michorowski wręcza żołte róże Stefci, podczas jej pierwszej wizyty w jego zamku w Głębowiczach na Wołyniu. Później między innymi te róże wysyła do domu jej rodziców w Ruczajewie tuż przed ślubem ze Stefcią. Oto opis kwiatów od Waldemara stojących w salonie w Ruczajewie (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 155): 

Wówczas przemówili monarchowie tej poddańczej rzeszy, pachnącej i rozgwarzonej, w pierwszym rzędzie pyszne królowe-róże, nęcące barwami i bogactwem kształtów, więc wspaniała „Marechal Niel” w złotożółtych aksamitach, wdzięczna „La France” w różowych jedwabiach i wytwornisia „Tebried” w ślicznych tunikach barwy herbacianej. Była tam i „Pani Druzgi” w śnieżnobiałej sukni, „Księżna Liberty” w karmazynach i strojna w aksamitne purpury królowa-piękność z haremu sułtana Maroko.

W cieplarni w Głębowiczach (Ibidem, s. 157):

Sam ordynat wybierał najpiękniejsze z jakimś radosnym i szczęśliwym uśmiechem w oczach. Nad różami „Marechal Niel, które najlepiej lubił, pochylił się i szepnął miękko: - Idźcie służyć Stefci.” 

Po raz trzeci Waldemar obdarował Stefcię tymi różami już po jej śmierci. Posłużyły do dekoracji jej trumny.

No i są marszanilki również u Musierowcz (“Kalamburka”, Akapit Press, Łódź 2001, s. 278):

Kasztan pośrodku podwórza bielił się w ciemnościach, a z okien padały na roziskrzony śnieg żółte plamy, nakrapiane gęstymi płatkami. Pod oknem państwa Makowskich, jak gromadka zmawiajacych się krasnoludków, przycupnęły chochoły, otulające krzewy róż. Ta Makowska to romantyczna pani – wiosną siała przed oficynką słoneczniki, „żeby się śmiały”, i pachnący groszek, który uwielbiała i o którym wciąż mówiła wiersze. Latem całe okno miała spowite tymi liliowymi i białymi kwiatkami, a żółte róże Marechal Niel opierały jedwabiste główki o parapet…

Znalazłem te róże także u Kiplinga (“Księga dżungli” opowiadanie "Riki-Tiki-Tavi”):

Po śniadaniu Riki udał się do ogrodu, w celu zbadania rzeczy ciekawych. Był on obszerny, w połowie zaniedbany, pełen krzewów róż Maréchal Niel, wielkich i rozrosłych. Pozatem rosły tam gojawy i drzewa migdałowe, kępy bambusów i całe łany wysokiej, gęstej trawy

Początkowo się zastanawiałem czy to Kipling umieścił w ogrodzie w Indiach tę różę, czy też tłumacz – Franciszek Mirandola (1923) – podstępnie wprowadził ulubioną różę swojej epoki do polskiego przekładu. Ale jest i w późniejszym przekładzie Józefa Birkenmajera, a co najważniejsze w oryginale u Kiplinga (It was a large garden, only half cultivated, with bushes as big as summer-houses of Marshal Niel roses).

O tej odmianie wspomina również Oskar Wilde ("The Importance Of Being Earnest", w scenie, w której Algernon dyskutuje z Cecily wybór kwiatu do butonierki - niestety w polskiej ścieżce dźwiękowej filmu z 2002 "Marechal Niel" zamieniony jest bezsensownie na... nagietek).

Iwona Domańska-Kubiak we wstępie do swojej monografii "Zakątek pamięci. Życie w XIX-wiecznych dworkach kresowych” (Iskry, 2004) tak pisze: 

Zmiany ustrojowe, jakie zaszły po drugiej wojnie światowej, sprawiły, że zniknąć musiał na zawsze styl życia majętnych ziemian nie do odtworzenia w innym czasie i miejscu. Patriarchalny dom z zapracowanym ojcem, dziadem wspominającym młodzieńcze wojowanie, kobietami drepczącymi cały dzień po domu. Razem z owym stylem życia poznikały drobne szczegóły tego świata, przedmioty codziennego użytku jak szkandela czy lampa naftowa, a nawet niektóre gatunki kwiatów jak róża Mareshal Niels.

No więc żaden ze mnie nostalgik kresowy, ani majętny ziemianin, ani tam bardziej ordynat Michorowski - ale jednak “marszenilkę” od zapomnienia uratowałem!

I tym optymistycznym akcentem kończymy, życząc czytelnikom abyśmy uratowali jak najwięcej miłych wspomnień przemijających lat, a ostatni tydzień roku okazał się lekkostrawny i beztroski.

Michał Babilas (z Dorotą w tle)