niedziela, 26 lutego 2012

Psy 2




Vittore Carpaccio, dla wielu będący tym, który udzielił swojego imienia przystawce z surowego mięsa (tak przynajmniej chce Arrigo Cipriani), malował w Wenecji na przełomie XV i XVI wieku (pisaliśmy już o nim przy okazji św. Urszuli). Jednym z jego dzieł jest obraz wiszący w Museo Correr, a znany obecnie jako “Two Venetian Ladies”. Tytuł jest dość dyskusyjny, wielu historyków sztuki dopatruje się na obrazie znudzonych kurtyzan - pionierem tej szkoły był (mający kłopoty z własną seksualnością) John Ruskin a ostatnim, późnym prorokiem jest Waldemar Łysiak (dla którego - zdaje się - każda kobieta jest kurwą; oprócz żony, ale i ta też kurwa). Apologeci na poparcie tej interpretacji dopatrują się agregacji różnych artefaktów, a to że paw, a to że papuga, że szopeny (buty na koturnowym obcasie), a to że piesek mordkę ma znudzoną, a to że jego pani też wiele mądrzej z oczu nie patrzy. Obecnie, a odkrycia pomogła dokonać gałązka z kwiatem lilii, rozdzielona pomiędzy dwa obrazy, uważa się, że jest to fragment większej całości. I teraz już wiadomo, o co chodzi: mężczyźni popłynęli na lagunę, polować na kormorany (czy z kormoranami, to nie jest jasne) a panie zostały na tarasie. I tylko piesek patrzy się z wyrzutem na Ruskina czy innego Łysiaka: “Kurtyzany? Weź się człowieku ogarnij!”.

Jest też francuski malarz, Louis Le Nain (i jego dwóch braci, precyzyjne atrybucje są trudne, bo podpisywali się tylko nazwiskiem), który znany jest z przedstawień francuskich wieśniaków. Obrazy Le Nainów są o tyle ciekawe, że kontrastują z widzeniem chłopów przez, na przykład, współczesnego im Breugla. Chłopi flamandzcy to rubaszni morlokowie, z karykaturalnymi nosami, brzuchami i mordami, podglądani przez malarza w trakcie jakichś mrówczych zajęć. U Le Nainów pozują ze spokojną zamyśloną godnością, niczym bohaterowie wierszy Tadeusza Nowaka. I zawsze ktoś na czymś gra i zawsze zamyślony piesek, wschłuchany w dźwięki fletu.

Jako się rzekło poprzednio, Landseera nie poważam, choć uznaję wielkość. Chodzi o przedmiotowe traktowanie piesków. Piesek ma być częścią jakiejś opowieści, bohaterem drugiego (albo i pierwszego planu), jakąś kotwicą, która pozwala mi zapamiętać obraz i przypomnieć go sobie po latach. Nie lubię piesków - durnych modeli, malowanych tylko dlatego, że (w myśl starej prawdy teatralnej) zwierzęta i dzieci zbierają największe brawa. Zrobię jednak mały wyjątek. Chodzi o dwóch akademickich animalistów - Charlesa Burtona Barbera i Britona Rivière.

Pierwszy z nich znany jest głownie jako malarz dokumentujący okrucieństwo małych dziewczynek, które zmuszają niewinne zwierzęta do uczestnictwa w obrządkach religijnych. Przy takich wyczynach blednie karmienie psa miodem, ubieranie psa w czepek czy też przymuszanie do słuchania rzępolenia. Piesek się potem zrewanżował na miarę swoich skromnych możliwości budząc dziewczynkę bladym świtem. Ale i tak nadaremnie, bo pada i nici ze spaceru (więc pozostają nam jakieś dziwne zabawy albo tańce). Gdy dziewczynki niegrzeczne, idą do kąta. Wtedy wiadomo, piesek jedyny towarzysz i pocieszyciel. Czasami kara trwa tak długo, że piesek zdąży nieźle wyrosnąć.

Briton Rivière pokazywał, oprócz znanych motywów z małymi dziewczynkami, również i to, że pieski przydają się większym nieco chłopcom, zwłaszcza gdy trafią do więzienia. Swoją drogą, obraz rzuca ciekawe światło na obyczaje w brytyjskich więzieniach u schyłku XIX wieku.

Później już psami zajęła się X Muza i stały się bohaterami masowej wyobraźni (Szarik, Reksio, Lassie, Scooby Doo, Pluto, pies Cywil - choć ze 101 dalmatyńczyków to najbardziej i tak pamiętamy Cruellę). A trzy najlepsze pieski Banksy’ego to Burek obszczymurek, kubistyczny Azor i otrzepujący się z wody / farby Rex.

środa, 15 lutego 2012

Salmagundi

Długie przeloty, oprócz licznych wad, mają też zalety. Otóż poniekąd zmuszają do oglądania filmów, czytania książek i spania. Śpi się po to, żeby nie jeść, ogląda się to, co Lufthansa wybrała pasażerowi do oglądania, za to w lekturach ma się całkowicie własny wybór. Ciągle jeszcze nie wiem, czy bardziej potrzebuję kundla czy srajpada (i dlatego nie mam ani jednego ani drugiego), tym bardziej istotna jest kwestia wyboru książek w podróż. Najczęściej bierzemy więc w drogę albo absolutne pewniaki, albo rzeczy już nadgryzione i smakujące zachęcająco (trzecią, dominującą kategorią są lektury zawodowe Doroty).

Zanim o książkach, będzie o filmach. Na początek męcząco steampunkowi "Muszkieterowie", cała historia gdzieś grzęźnie wśród tych latających żaglowców, a morał jedyny taki, że Orlando Bloom też potrafi się ładnie starzeć. Potem "Cowboys and Aliens", którego wystawiam do rywalizacji w kategorii najgłupszy film ever. Kiedyś widziałem jakieś dzieło z lat 70, w której zombiaki zawładnęły letnim obozem młodzieżowym gdzieś na amerykańskiej prowincji i mieszkańcy okolicznego miasteczka musieli w pocie czoła wymordować dziatwę, żeby cholerstwo się dalej nie plęgło, co pokazano niespiesznie, z dużym pietyzmem dla detalu, w stylu i za pomocą środków technicznych swoistych dla niskobudżetowych produkcji z lat 70. No, ale tym razem mamy budżet wysoki i trzydzieści lat później, Harissona Forda supportującego Daniela Craiga i ścigacze Obcych prujące niebo jak w "Gwiezdnych Wojnach". Tak, jak obiecuje już tytuł, rzecz jest o najeździe kosmitów na Dziki Zachód. Pokonanie najeźdźców możliwe jest dzięki solidarnej współpracy złych i dobrych rewolwerowców, archetypowych Indian oraz emisariuszki z jeszcze innej planety. Finałowa scena bitwy wciska w fotel: Indianie dzidami i tomahawkami, kowboje strzelbami, Obcy promieniami śmierci, zielona (jakżeby inaczej!) glutoplazma Obcych miesza się w powietrzu z fragmentami mózgów Ziemian, a na końcu jeszcze emisariuszka wysadza kolubrynę. Tadaaam! Potem już tylko możliwa była kreskówka ("Puss in boots"). A potem jeszcze próbowałem obejrzeć inny film: on wynajduje lekarstwo na raka, ona pisze książkę o jakichś Majach czy innych Inkach, ale - co za cholerny pech! - umiera na raka mózgu, więc on czuje się zobowiązany dokończyć ową książkę, co jednak wymaga stosowania jakichś neurostymulantów, rzecz robi się mocno oniryczna i w tym momencie porwał mnie w swe objęcia Morfeusz, więc nawet tytułu nie zapamiętałem. (Dorota oglądała i mówi, że nawet niezłe).

A teraz książki. "Saturn" Dehnela. Wszystko fajnie, z koncepcji książka przypomina mi "Picture this" Hellera, sprawnie zrealizowany pomysł z narracją równoległą, miłe też to, że autor potrafi przełamać konwencję i odejść od epatowania czytelnika zdaniami wielokrotnie złożonymi zawierającymi nadreprezentację wyrazów dłuższych niż trzysylabowe, ale jednak coś zgrzyta, niczym kreda o szybę. (Pomijam już fakt, że ekfrazy w "Saturnie" czyta się jak opisy przyrody u Orzeszkowej, po kilka kartek na raz). Zgrzyta mi wprowadzony metodą "zapisywania trupa do partii" wątek homoseksualnego romansu Goi, co do którego nie ma [albo i jest - informacja w komentarzu poniżej] nie tylko żadnego źródłowego (oprócz przeczuwanej przez Dehnela "oczywistej oczywistości"), ale i fabularnego uzasadnienia. (Dorota broni autora; mówi, że pewno chodziło o to, że syn Goi, który nie rozumiał i - z wzajemnością - gardził ojcem, odkrył po jego śmierci coś, co spowodowało, że spojrzał na jego postać w zupełnie inny sposób). Niektórzy nasi gejowaci znajomi z pasją godną lepszej sprawy zajmują się demaskowaniem współbraci w orientacji wśród różnej maści celebrytów ("ten nasz, i ten, i ten też!"). Nie wiem, może w ten sposób czują się mniej stygmatyzowani, skoro ta różowa orkiestra tak liczna, w każdym bądź razie - ku mojemu rozbawieniu - Dehnel się w ten nurt zupełnie naturalnie wpisuje. No i zabawna ta projekcja, co to z tej historii fabularnie wynika: furda żona i tabuny kochanek, jedyny prawdziwy afekt w życiu malarza to ten ciągnący się przez całe życie męski romans. 

Druga lektura to “Ameryka nie istnieje” Orlińskiego. Też zgrzyta, ale zupełnie z innych względów. Książka (przy wszystkich swoich zaletach, o czym w następnym akapicie) jest nieszczęściem i tragedią redakcyjną. Każdemu, kto pisze cokolwiek dłuższego niż SMSy zdarza się, że po wielokrotnej edycji tekstu rozjadą się przypadki, przyimki, czasy, a niekiedy i sens jako taki. Po to jest w wydawnictwie korekta, żeby to wszystko wyłapać, po to jest redaktor, żeby usiąść z autorem i ogólniejsze kwestie omówić. W wydawnictwie “Pascal” ktoś za to wziął pieniądze (nawet wiadomo kto, bo w stopce redakcyjnej są nazwiska - litościwie przemilczę), ale roboty nie wykonał. Abnegacja na poziomie redakcyjnym skutkuje też niestety pewnymi supozycjami co do chlujności autora. Gdy czytam o "uprawie bydła" czy "płaceniu za pszenicę jak za zboże" albo o "dosłownych słowach", to w normalnych okolicznościach podejrzewałbym (mniej lub bardziej udane) zabawy językowe i puszczanie perskiego oka do czytelnika. Czytając o "wojnie cywilnej" rozumiem (choć przypłacam to bólem zębów), że chodzi o wojnę secesyjną, gdy napotykam stwierdzenie "chwalebna rewolucja" wolałbym zapis "Chwalebna Rewolucja", chociażby dlatego aby umieć rozróżnić usunięcie Stuartów z tronu angielskiego od manifestacji ogólnie lewicowych poglądów autora. Gdy czytam o "wyburzeniu parku", to trudno oprzeć się refleksji, że parki (te klasyczne, z drzewami i trawnikami, a taki jest właśnie Overton w Memphis) się raczej zabudowuje, a nie burzy. Ale co to jest za funkcja "kurator nadzorujący sprawowanie wyroków zwolnionych zawodowo", tego już raczej nie zrozumiem. I tak dalej, ad nauseam. Niestety, sporo baboli. Szkoda.

Tym bardziej szkoda, że widać naprawdę benedyktyńską pracę autora włożoną w napisanie książki, widać erudycję i umiejętność zgrabnej syntezy. Dużo ładnie opakowanej informacji. Mnóstwo odniesień popkulturowych, nie zawsze dla mnie dostępnych; żartem mógłbym napisać, że dla mnie jedyne kulturowe odniesienia do USA to La Fanciulla del West Pucciniego i symfonia Z Nowego Świata Dvořáka, ale nie jest tak źle - oglądałem przynajmniej część filmów o których pisze Orliński (wymiękam dopiero przy serialach, piosenkach i grach komputerowych), choć nigdy nie przyszłoby mi do głowy oglądanie realnego świata przez pryzmat tego ekranowego (tym większa zasługa Orlińskiego, że pokazał, że tak można). Dla mnie Stany to przede wszystkim kraina wakacyjna (jak dla innych Tajlandia czy Indonezja), w dalszej kolejności miejsce zamieszkania krewnych Doroty i przystanek przesiadkowy w dalszych podróżach, nie ciągnie mnie tam - w odróżnieniu od autora “Ameryka nie istnieje” - chęć konfrontacji amerykańskich mitów z amerykańską rzeczywistością. Ale mimo to, a może właśnie dlatego - ciekawa lektura.

A tytułowe Salmagundi to tytuł XIX wiecznego periodyku redagowanego w Nowym Yorku przez Washingtona Irvinga, o którym tak pisze Orliński: "nie wiadomo, co oznacza ten tytuł - w pierwszym numerze Irving zadeklarował, że to tak oczywiste, że nie zasługuje na tłumaczenie". Irving miał rację, czego można się dowiedzieć chociażby z wikipedii (jeśli nie ze słownika Webstera - zresztą o innych niż leksykalne pasjach Noaha Webstera też można przeczytać u Orlińskiego).



PS. A na dowód, że nie zapomniałem o pieskach (które spokojnie czekają na swoją kolej) - "Wnętrze kościoła św. Piotra w Leiden" pędzla van Vlieta i cicho szemrzący bohater pierwszego planu (Ringling Museum, Sarasota).