poniedziałek, 9 grudnia 2013

Portret Psyche

Rzadko się zdarzają w poznańskim Teatrze Wielkim tak wspaniałe przedstawienia, jak obejrzany przez nas wczoraj Portret Mieczysława Wajnberga (bądź też Weinberga) – polskiego Żyda (1919-1996), od 1939 roku zamieszkałego na stałe w Związku Radzieckim.  Do przerwy zanosiło się na to, że reżyser David Pountney zaserwuje nam inteligentną komedię, w drugiej części wyszła tragedia i to wysokich lotów. Brawa dla wszystkich: twórców inscenizacji, śpiewaków, orkiestry. Zasłużona owacja na stojąco. Szkoda tylko, że spektakl zapewne błyskawicznie zejdzie z afisza, bo nie jest „samograjem” w rodzaju Traviaty czy Carmen, a większości poznańskiej publiczności (czyli wycieczkom szkolnym i Uniwersytetowi Trzeciego Wieku) podobają się tylko melodie, które już kiedyś słyszeli. 

Portret umiejętnie łączy adaptację opowiadania Gogola i sceny (jak sądzę) inspirowane życiem kompozytora – od młodości osadzonej jeszcze prawie w wieku XIX, przez czasy stalinizmu, aż niemal do współczesności – przetransponowane z muzyki na medium malarskie oraz rozważania o sztuce i komercji na poziomie Fausta. W najkrótszym skrócie: młody, ubogi malarz Czertkow (przejmująca kreacja Jacka Laszczkowskiego) przypadkiem kupuje złowróżbny portret starca, w którego ramie znajduje ukryte złote ruble. Niespodziewanie uzyskany majątek pozwala mu nie tylko spłacić długi, ale zawrzeć korzystne znajomości (np. z pewnym dziennikarzem), które ściągają do jego pracowni bogatych zleceniodawców, zamawiających swoje własne, pochlebne wizerunki. Czartkow zdobywa uznanie i pieniądze, ale zaniedbuje swój talent, który uosabia nigdy niedokończony obraz Psyche – tajemniczej, milczącej kobiety. Po wielu latach malarz umiera w poczuciu zmarnowanego życia i zaprzepaszczonych możliwości. 

Życie artysty, który dla sławy i doraźnych zysków sprzeniewierza się swojemu talentowi pokazano na scenie w sposób przechodzący powoli od groteski do tragedii. Świetnym pomysłem było przedstawienie galerii bogatych patronów jako przerysowanych postaci na szczudłach - rewelacyjna była zwłaszcza Vera Baniewicz jako starsza dama z karłowatą córką (Galina Kuklina) jeżdżącą na elektrycznym wózku. Rzadko się zdarza, żeby w operze publiczność zanosiła się szczerym śmiechem. Wśród postaci pojawia się też Generał celowo przypominający Stalina. Po przerwie zachowana jest ciągłość i to właśnie Stalin jest Dygnitarzem, którego tyrańskie rządy Czertkow uwiecznia w swoich obrazach. W końcu cały sztafaż historyczny znika: pstrokate ściany rodem z Cyganerii zastępuje czysta biel, wierny służący Nikita gubi gdzieś swoją chłopską rubaszkę. Czertkow umiera – długo, boleśnie, całkowicie złamany, przekonany o tym, że zmarnował życie. Psyche, która towarzyszy mu milcząco, nagrywa jego agonię kamerą wideo i wyświetla powiększony obraz na białej ścianie. W ostatniej scenie – po tym, jak stary Latarnik, który na początku zapalał gazowe latarnie padnie porażony prądem elektrycznym – zamiast Czertkowa jest już tylko symbol jego sprzedanego za przeklęte złoto życia, brylantowa czaszka Damiena Hirsta.

A ja tak sobie pomyślałam: czy rzeczywiście był powód do aż takiej tragedii? Owszem, malarz zagubił gdzieś swoje ideały, nie zrealizował ambitnych zamierzeń tracąc czas w pogoni za płytkim powodzeniem, nie zachował „najczystszej duszy”, którą artysta, zdaniem jego profesora, mieć powinien. Ale przecież, jako jedyny z uczestników tego dramatu, on widział tę Psyche, ten boski ideał. Towarzyszyła mu przez całe długie życie, nawet jeśli on nie miał czasu, aby pokazać ją ludziom. Zresztą, czy gdyby nawet udało mu się namalować to wymarzone arcydzieło – czy widzowie pokroju jego tępych modeli potrafiliby je docenić? Czy ktokolwiek ujrzałby w nim tę Psyche, wieczną Muzę? Szczerze mówiąc wątpię. Zastanawiałam się, jak istotny jest ten ostatni akt Cambellowskiego Monomitu: wyjście-oświecenie-powrót-przekazanie posłannictwa ludziom. Czy oświecenie, zetknięcie z boskością musi być koniecznie uwieńczone przyjęciem roli proroka? Po co – żeby zadośćuczynić ambicji, próżności artysty? Przecież każdy, kto sam poznał tę Psyche (jakimkolwiek imieniem Ją nazwać) rozpozna Ją sam dla siebie – a temu, kto Jej nie spotkał, na nic i tysięczne obrazy i tłumaczenia. 

Choć z drugiej strony… Chcieć czy nie, talent to jest jakaś odpowiedzialność. Nawet nie przed ludźmi – przed samą Psyche, Aniołem, Bóstwem (imię wstawić dowolne). Można znaleźć tysiąc wymówek, żeby nic nie robić: że Jemu/Jej to niepotrzebne, że po co perły przed wieprze, że przecież czynsz, codzienna krzątanina. Tylko, że wiecie, że to wszystko są wymówki. Co zrobiliście ostatnio z czystej miłości…?

PS. Bardzo ciekawy wykład reżysera (Davida Pountneya)  - The Future of Opera