niedziela, 16 grudnia 2012

Tajemnica Carmen


„Tajemnicy, którą znam, nigdy nie zdradzę…” – droczy się Carmen z żołnierzem w pierwszym akcie opery Bizeta. Odkąd pamiętam, zawsze mi coś nie pasowało w postaci Carmen i chyba dopiero teraz zrozumiałam co. Nasunęły mi to czerwone pantofelki śpiewaczki podczas klasycznej do bólu (przynajmniej przez większość czasu) inscenizacji w Deutsche Oper. Chyba nie potrafię już patrzeć na czerwone obuwie na jakiejkolwiek scenie nie mając natychmiastowego skojarzenia z baśnią Andersena. To informacja „Chcę zbyt wiele”. Carmen tym różni się drastycznie od reszty kobiet w tej operze, że chce zbyt wiele. I moim zdaniem wcale nie o to chodzi, że jest „kobietą wyzwoloną”. Poczucie mentalnej swobody nie musi łączyć się z seksualną prowokacją, z której Carmen uczyniła niemal swój znak firmowy. Ona wręcz ocieka seksem w stopniu nieporównywalnym nie tylko z wiejską cnotką Micaelą, ale nawet z frywolnymi i zalotnymi Frasquitą i Mercedes. Carmen jest celowo przerysowana, napastliwa w swojej kokieterii – de facto tak superkobieca, że aż prawie męska. Chce żyć po męsku, agresywnie i nie licząc się z uczuciami innych i przez większość czasu jej się to udaje. A może sekret największej diwy wśród operowych uwodzicielek polega na tym, że Carmen… wcale nie jest kobietą?

Patrząc na tradycyjne dekoracje przedstawiające urocze dziewiętnastowieczne Hiszpanki flirtujące niewinnie z szarmanckimi señores pod wygrzanym śródziemnomorskim słońcem murami Sewilli wyobraziłam sobie całkiem inną Carmen. Też działaby się w Hiszpanii (a co tam), ale byłaby w stanie przybliżyć dzisiejszemu odbiorcy ten szok i skandal, który przesądził o powodzeniu opery Bizeta na wielkich scenach na następne półtora wieku; dziś zagubiony pod kurzem cepeliowskiej opowiastki o ślicznej Cygance i zazdrosnym żołnierzu.  Nie jestem zwolenniczką szokowania pour epater les bourgeois, zwłaszcza w operze, ale akurat w wypadku Carmen myślę, że musi być skandal, bo inaczej będzie banał.

Moja Carmen jest chłopcem – i to nawet nie transseksualnym chłopcem, który czuje się dziewczyną i ukrywa swoją biologiczną tożsamość przed całym światem (jak bohaterka Gry pozorów Neila Jordana). Już raczej kimś takim jak Angel z musicalu Rent – „aniołem” bez płci, a może z obiema naraz. Urodzoną gwiazdą, przykrym zrządzeniem losu przykutą do fabrycznej taśmy produkcyjnej i marzącą o tym, o czym wszystkie rynsztokowe gwiazdy – o pieniądzach, kochankach, władzy. Tajemnica Carmen jest tajemnicą Poliszynela; wszyscy, (może z wyjątkiem gąski Micaeli) wiedzą, że damskie ciuszki i makijaż to maska – ale i tak w dziwny sposób ta istota działa na ich zmysły. Tragedia Don Josego polega na tym, że wbrew sobie zakochał się w chłopcu (jako w dziewczynie) i sam stracił poczucie tożsamości. Niby nie jest gejem – nigdy nim nie był – ale dla jednej Carmen robi wyjątek. W scenie miłosnej czułym gestem zmywa jej gruby makijaż.

Knajpa Lillas Pastii – w Berlinie pokazana jako sympatyczna trattoria za drewnianym płotkiem – to u mnie bar, w którym schodzą się wszelcy odmieńcy. Prym wodzi tam jednak Carmen, przebrana z fabrycznego fartucha w olśniewający kostium plastikowej primadonny. Zdecydowanie to nie miałoby być wulgarne. I żadnych postapokaliptycznych, zasyfiałych miast – piękna, gorąca Sewilla i ludzie szukający wolności i zabawy. Żadnych śmietników cywilizacji – karnawał. Do knajpy przychodzi kolejny amator mocnych wrażeń – Escamillo, który tutaj nie byłby torreadorem, ale opiętym w równie ciasny kostium celebrytą-żużlowcem. Napakowany testosteronem macho z tatuażami i w skórzanej kurtce. Tak męski, że nawet faceta by przeleciał.

Potem następuje pojedynek o Carmen pomiędzy motocyklistą-milionerem Escamillem a zwykłym żołnierzem (a może policjantem) – jak nie trudno zgadnąć, ambitnej drag queen już pachną pieniądze i sława. Ale póki co lepszy wróbel w garści (kasę zapewni przemyt marokańskiego haszyszu) – nawet jeśli plącze się za nim jakaś nudna wieśniaczka.

Na koniec zacytowałabym jedną ze scen z berlińskiego przedstawienia, kiedy reżyser po dwóch i pół aktach doszedł do wniosku, że realizm realizmem, ale może można by dodać tu kilka symboli. Carmen przychodziła na corridę w (męskiej!) kurtce torreadora, a więc prawdziwa walka z bestią toczyła się nie na arenie, ale w kuluarach, pomiędzy nią a oszalałym z zazdrości Don Jose. U mnie Carmen-chłopiec też przyjdzie na fiestę (corrida jest tylko metaforyczna, naprawdę są to wyścigi motocyklowe) ubrany w kurtkę torreadora (i obcisłe skórzane spodnie zamiast spódnicy do ziemi). W Berlinie zabrakło mi podkreślenia „corridy” ruchem scenicznym, Jose-byka atakującego Carmen-torreadora nożem niczym rogami. Ja chciałabym pokazać jego rozdarcie, wstręt do samego siebie, że zapragnął chłopca; wstręt do Carmen, że nie jest kobietą, o której Jose marzył. Po zadźganiu jej nożem (co może sugerować gwałt) Don Jose mógłby na sam koniec wykastrować trupa, symbolicznie czyniąc Carmen bliższą swoich marzeń.

W Berlinie przed corridą Mercedes i Frasquita ostrzegały Carmen przed zazdrosnym Don Josem pojawiając się w przepięknych czarnych sukniach z wielkimi czarnymi skrzydłami niczym anioły śmierci. Było to bardzo malownicze, chociaż z zupełnie innej inscenizacji, niepasujące do reszty. U mnie jedynym aniołem byłaby sama Carmen. Nie mam pojęcia kto mógłby to zaśpiewać – chyba raczej młodzieniec niż kobieta, tak by w scenie tańca (lap dance?) dało się zrobić striptiz do nagiej (męskiej) klatki piersiowej. Może to jest pomysł bardziej na film, niż na scenę. Może jakaś mezzosopranistka mogłaby śpiewać z offu, a na scenie zastępowałby ją np. piękny tancerz. Albo znaleźć jakiś dźwięczny męski alt. Sama nie wiem… Ale trudno mi będzie po wczorajszym znowu widzieć w Carmen kobietę.