Przede wszystkim to chyba my kretyni - że się w ogóle gdzieś wypuszczamy (jak powiedział kilkuletni syn jednej koleżanki D.) “w taki wirus”. Ale raz, że już jest właściwie po sezonie (przynajmniej dla typowych wczasowiczów z dziećmi w wieku szkolnym), a dwa, że sama Kreta ma jednocyfrowe liczby dziennych infekcji, podczas gdy Polska ostatnio idzie na rekord. Więc tak jakby bezpieczniej poza domem, bo że przyjemniej i cieplej to bezdyskusyjnie. A dydaktyka na uczelni D. i tak zaczyna się z dwutygodniowym opóźnieniem, zresztą online.
Na Krecie byliśmy już dwa razy, ale dawno. Raz bardziej na wschodzie wyspy (Ierapetra - to jeszcze w poprzednim stuleciu), parę lat później na zachodzie (Chania). Wtedy staraliśmy się wszystko metodycznie wyzwiedzać, więc teraz mamy większy luz. Nadto jeszcze, kurz zapomnienia przykrył trochę nasze wspomnienia i wrażenia, więc z przyjemnością wrócimy do miejsc, które już widzieliśmy (pałace minojskie w Knossos i Faistos), ale i zobaczymy to, czego wcześniej nie widzieliśmy (powiększone po długotrwałym remoncie Muzeum Archeologiczne w Heraklionie) i dojedziemy tam, gdzie poprzednio nie dojechaliśmy (Spinalonga, Falasarna i zatoka Balos).
A więc lecimy, po raz pierwszy od pół roku. Pierwsze zdziwienie to efekt weryfikacji czytanych od miesięcy opinii o tym, że z powodu pandemii lotnictwo ma mocno pod górkę z wypełnieniem samolotów: airbus Aegean Airlines z Warszawy był zajęty do ostatniego miejsca w biznesie, a prawdopodobnie i w głównej kabinie też trudno było włożyć szpilkę. Tak samo i na krótkim przelocie do Heraklionu. Podczas przesiadki w Atenach Grecy zdążyli nam zrobić szybkie testy (wymazy) na wirusa - i były nerwy, czy jednak czegoś nie wykażą, mimo iż my nie wykazujemy żadnych objawów. Nota bene, trochę emocji było też na Okęciu, ale zupełnie innego rodzaju. Jakiś polski koronasceptyk odmawiał założenia maseczki przy wejściu do samolotu, bo twierdził, że ma negatywny wynik testu PCR, więc maseczka go nie obowiązuje. Szef pokładu miał zupełnie inne zdanie, więc doszło do jakichś scysji (niezbyt zrozumiałej, bo rodak posługiwał się bardzo idiolektyczną wersją angielskiego), stanęło na tym, że wyprowadziła go ochrona - no ale od razu złapaliśmy pół godziny opóźnienia, co wobec niecałej godziny na przesiadkę podnosiło ciśnienie.
Heraklion i okolice
Na początek, żeby daleko nie jeździć po wieczornym locie, zatrzymaliśmy się w Heraklionie. Na dzień dobry (a w zasadzie na dobry wieczór) powiedziano nam w hotelu, że obecne obyczaje w mieście i okolicach są takie, że maseczki są obowiązkowe wewnątrz i na zewnątrz, a z innych ograniczeń i nakazów najbardziej w pamięć wbił nam się zakaz urządzania procesji religijnych i jarmarków (co jakoś nie przeszkodziło okolicznej knajpie wyć przez kolumny do północy). W basenie hotelowym można pływać bez maseczki, ale na śniadania trzeba się zapisywać na konkretną godzinę, a do bufetu podchodzi się z kelnerką, która nakłada wskazane dania.
Heraklion jest miastem średniej wielkości i urody też w sumie średniej. Ale za to ciekawej historii: po zdobyciu Konstantynopola przez czwartą krucjatę, Heraklionem (zwany wówczas Kandią) zaopiekowali się na ponad cztery wieki Wenecjanie. Z czasów ich panowania zachowały się częściowo mury miejskie. Na jednym z bastionów znaleźć można grób najsłynniejszego kreteńskiego pisarza, Nikosa Kazantzakisa, znanego Polakom przede wszystkim, jeśli nie jedynie, jako autor Greka Zorby. Mniej znane jest jego autorstwo Ostatniego kuszenia Chrystusa, które przeniósł na ekran wiele lat później Scorsese. Przez dziesięć ostatnich lat swojego życia (1947-57) był nieustannie nominowany do literackiej nagrody Nobla, której jednak nigdy nie otrzymał. Zaszkodziła mu być może nagroda leninowska i prawosławna ekskomunika.
Mury miejskie się bardzo przydały, bo Kandia oblegana była przez Turków przez lat 21 (do roku 1669), co podobno jest najdłuższym oblężeniem w historii (Troję, jeśli wierzyć Homerowi, oblegano przez lat 10). Kreta była ostatnim kawałkiem Europy połkniętym przez Imperium Osmańskie, później Turcja już tylko regurgitowała zdobyte ziemie. Z czasów weneckich pochodzi też loggia (używana obecnie jako ratusz), stary port z niedużą fortecą i magazynami, a także XVII wieczna fontanna Morosiniego z lwami (zbudowana dla rozwiązania problemów miasta z wodą pitną) oraz o wiek wcześniejsza fontanna Bembo z fragmentami antycznych rzeźb.
Niewiele zostało z ponad dwóch stuleci panowania tureckiego: kościoły, które przerobiono na meczety, na początku XX wieku stały się znów kościołami. Jedynym widocznym elementem architektury islamu jest (stojący tuż obok fontanny Bembo) sebil, czyli publiczna fontanna w kształcie kiosku (pawilonu), obecnie wykorzystywana jako zaplecze kafejki.
Skoro już o kościołach mowa, w Heraklionie można znaleźć kilka ciekawych, z których najładniejszy Agios Titos szczyci się relikwiarzem z czaszką patrona, świętego Tytusa, ucznia i korespondenta św. Pawła. Kościół Agia Ekaterinis (św. Katarzyny z Synaju) przekształcono w muzeum sztuki religijnej. Wstąpiliśmy tam, bo uznaliśmy, że to właściwe miejsce na ekspozycję jedynych dwóch wczesnych obrazów El Greca, które pozostały na Krecie (okazało się, że są jednak w muzeum historycznym w zupełnie innym miejscu - trudno, coś nam zostanie na jakąś ewentualną kolejną Kretę). Obydwa dzieła są zresztą bardzo mało typowe dla powszechnie znanych późniejszych kreacji mistrza.
Na tym samym placu co św. Katarzyna znajduje się wielka katedra Agios Minas poświęcona patronowi miasta, Menasowi z Egiptu. To pierwszoligowy święty prawosławny (za życia wojskowy męczennik z przełomu III i IV wieku), w rzymskiej wersji katolicyzmu tolerowany jako pomniejszy lokalny święty. Menas miał w czasach nowożytnych różne zatrudnienia w roli cudotwórcy: a to ochronił Greków przed pogromem podczas tureckiej okupacji wyspy, spowodował też, że bomba zrzucona na kościół w czasie niemieckiej inwazji Krety nie wybuchła (i eksponowana jest do dziś przed kościołem), oraz pogromił Afrika Korps pod El Alamein - bo tamże w pobliżu znajduje się klasztor z relikwiami świętego. Samo imię Minas, mimo że spotykane w Grecji, jest zupełnie niepopularne na Krecie. Źle się kojarzy: dawniej schody katedry były ulubionym miejscem pozostawiania niechcianych noworodków. Kler nie kłopotał się wymyślaniem imion, tylko chrzcił wszystkie męskie podrzutki imieniem Minas.
Jednak najciekawsze w Heraklionie jest Muzeum Archeologiczne (300 metrów spacerem od naszego hotelu), które samo w sobie warte jest ponownej wycieczki na Kretę. To sprzed dwudziestu lat pozostawiło nas z wielkim niedosytem. Problem był dość podobny (choć na nieco mniejszą skalę), co w Muzeum Egipskim w Kairze - zachwycające skarby wyeksponowane byle jak, w rozwalających się gablotach przykrytych grubą warstwą kurzu. Nowe otwarto w 2013, więc może jeszcze nie zdążyło się bardzo zakurzyć.
Chętnych, żeby to wszystko zobaczyć zachęcam do obejrzenia albumu online. Budynek jest przestronny i nowoczesny, mieści dwa piętra ekspozycji przedstawiającej sztukę i rzemiosło od wczesnej starożytności do czasów rzymskich. Oczywiście są tutaj wszystkie archeologiczne atrakcje wyspy: słynne freski (w tym “Skaczący przez byka”), posążki kapłanek z wężami oraz sporo ładnej ceramiki i biżuterii. Jest też duża (i chyba stara) drewniana makieta pałacu w Knossos.
Dawno temu, pacholęciem w wieku jednocyfrowym będąc, oglądałem jakieś niemieckie wydawnictwo albumowe, które przyniósł do domu mój ojciec. Rzecz musiała być o historii cywilizacji, ale z uwagi na moją ówczesną słabą (a w zasadzie zerową) znajomość niemieckiego skazany byłem tylko na oglądanie ilustracji. I na jednej z nich zobaczyłem plac jakiegoś antycznego miasta, na którym gromadka młodych mężczyzn i kobiet skakała przez biegnące byki. Zapamiętałem też, że kobiety miały odsłonięte piersi. To był mój pierwszy kontakt z kulturą minojską, uważaną za pierwszą wielką cywilizację europejską.
Taurokathapsia względnie tauromachia (czyli owe skakanie przez byka) znana jest współczesnym dzięki freskom, rzeźbionym figurkom i zdobieniom naczyń odkopanym na Krecie przez sir Arthura Evansa. Miało to znaczenie kultowe (ulubiony zwrot archeologów w sytuacji, gdy nie potrafią zinterpretować sensu). Byki w ogóle były zwierzęciem eksploatowanym w kreteńskiej sztuce religijnej i kultowej: w muzeum archeologicznym zwracają na siebie uwagę olbrzymie rytony w kształcie bądź to rogów, bądź wręcz całej byczej głowy. Służyły do, to słowo miłe każdemu uchu, libacji.
Z rzeczy muzealnie nieoczywistych, zwróciłem uwagę na rekonstrukcję fresku przedstawiającą gryfa na łańcuchu, uwiązanego do kolumny - co wydało mi się strasznie smutnym pomieszaniem porządków, mitycznego z rzeczywistym. Innym zwierzęciem mitycznym w herakliońskim muzeum jest trójgłowy Cerber, stojący w sali z rzeźbą, w towarzystwie Persefony i Hadesa. Gdy za młodu przyswajałem sobie mitologię grecką, to założyłem, że Cerber jest psem Charona i pływa z nim łodzią, po to chociażby, żeby przewoźnik miał towarzystwo w drodze powrotnej. Jakimż rozczarowaniem było późniejsze odkrycie, że to pies samego Hadesa, który jednak nie bardzo się nim zajmował (i nawet pozwolił go sobie ukraść).
O religii i kulturze minojskiej oprócz źródeł archeologicznych wiemy w sumie niezbyt wiele, gdyż nie odczytano zapisków we wcześniejszym rodzaju pisma, tzw. linearnym A. Odcyfrowanie pisma linearnego B nastąpiło dopiero w latach 50 ubiegłego wieku. Przed epoką pisma linearnego kreteńczycy posługiwali się hieroglifami - również dotąd nie rozczytanymi. Wyobraźnie archeologów i kryptologów amatorów rozpalał zwłaszcza tzw. dysk z Faistos, również eksponowany w herakliońskim muzeum.
Wracając jednak do religii - wiele odkopanych figurek przedstawia postać kobiecą, często w towarzystwie zwierząt (węże, ale też byki, gołębie, lwy). Jeśli pojawia się postać męska, to znacznie mniejsza i jakby młodsza (?) - syn?, wyznawca?, małżonek? Wygląda to na kolejne wcielenie kultu Bogini Matki; w każdym razie bóstwo było rodzaju żeńskiego - nie wiadomo zresztą, czy koniecznie jedno. Oprócz byków i ich rogów (symbolizujących obfitość?) częstym motywem zdobniczym jest labrys - topór o podwójnym ostrzu. Oczywiście późniejsza mitologia grecka pełnymi garściami czerpała z Krety i jej legend (Ariadna, Minotaur, Dedal z Ikarem i inni) a nawet boginię-matkę z wężami w rękach utożsamiała z Herą.
Trudno jest precyzyjnie ustalić datowanie cywilizacji minojskiej, przyjmuje się, że trwała przez jakieś 1500 lat i należała do epoki brązu (2800 pne - 1300 pne). Najbardziej znanymi obiektami są pałace; oprócz dwóch najbardziej znanych (największych i najlepiej zachowanych) w Knossos i Faistos również dwa mniejsze, w Melii i w Zakros. (Są również poważne dowody na istnienie piątego pałacu, w Chanii, ale znajdować się ma on dokładnie pod obecnym centrum starego miasta, więc raczej nie zostanie odkopany).
Naukowców interesowała zagadka upadku kultury minojskiej. Obecnie najpowszechniej przyjmuje się hipotezę, że wybuch wulkanu na Santorini spowodował kilka fal tsunami, które zniszczyło nadbrzeżne miasta Krety i pozbawiło Minojczyków floty. Osłabiona gospodarczo i militarnie wyspa padła ofiarą najazdu, czy też kolejnych najazdów Mykeńczyków.
Ciekawe jest, że minojskie pałace nie były w żaden sposób ufortyfikowane, w wykopaliskach zaś nie znaleziono wiele broni (a to, co znaleziono było raczej ceremonialne niż użytkowe), co skłoniło sir Arthura Evansa do idealizowania Kreteńczyków i przedstawiania ich jako rozmiłowanych w pokoju pacyfistów. Być może jednak wyspiarskie położenie i silna flota stanowiła (do czasu) wystarczającą zaporę przed najeźdźcami.
Pałac w Knossos, do którego wybraliśmy się w sobotnie przedpołudnie widzieliśmy już kiedyś wcześniej, ale zawsze warto sobie przypomnieć, szczególnie że ludzi jednak mniej. Wykopaliska do dziś zdążyły same stać się zabytkowe, więc ogląda się je jako mieszaninę minojskiej fantazji z odbudówką z lat 20tych XX wieku. Ruiny odkrył w 1900 roku Anglik, sir Arthur Evans, wykupiwszy uprzednio na własność całe wzgórze. Skomplikowany w układzie pałac, o blisko tysiącu pomieszczeń pełniących różne funkcje, pięknie pasował do mitu o labiryncie. W niektórych salach przetrwały resztki fresków, które przeniesiono do muzeum starając się rozszyfrować, co przedstawiały. W miejscach, w których je znaleziono, zatrudnieni przez Evansa malarze popuścili wodze wyobraźni. Odtworzono też z betonu charakterystyczne drewniane czerwone kolumny rozszerzające się ku górze. W centrum pałacu znajduje się odtworzona sala tronowa z ozdobnym alabastrowym siedziskiem i freskami przedstawiającymi gryfy. Najbardziej autentyczna jest jednak chyba tzw. droga królewska prowadząca do monumentalnych (choć dość zniszczonych) schodów.
W pobliżu pałacu stoi willa Ariadna, zbudowana dla sir Evansa w czasach, gdy całe wykopaliska były jego prywatną własnością (1906). W czasie okupacji niemieckiej willa była rezydencją niemieckiego komendanta wyspy, bezwzględnego i krwawego generała Müllera. Brytyjczycy wysłali komandosów, aby uprowadzić komendanta (głównie w celu propagandowym oraz dla podniesienia morale miejscowej ludności), lecz w końcu porwali nie tego generała: w międzyczasie Müller został zastąpiony względnie nieszkodliwym generałem Kreipe. Po prawie trzytygodniowej przeprawie przez góry i zabawie w kotka i myszkę z postawionym w stan alarmu całym niemieckim garnizonem, porwany generał został wywieziony drogą morską do Egiptu, a jego miejsce zajął znów… okrutny generał Müller (który jednak nie uniknął kary, bo po wojnie rozstrzelano go w Grecji). Obecnie w willi mieszczą się pokoje gościnne dla naukowców i studentów archeologii.
Płaskowyż Lassithi (który dołożyliśmy sobie do względnie szybkiej wizyty w Knossos) to mały kawałek ogrodniczo-rolniczego raju, płaska równina położona na wysokości ponad 800 m nad poziomem morza, na końcu stromej i krętej drogi prowadzącej od nadmorskiego miasteczka Malia. Równina otoczona jest górami Dikti, poprzecinana kanałami irygacyjnymi i upstrzona resztkami wiatraków, które dawniej pompowały wodę (dziś prąd jest zbyt tani). Żyzność uwarunkowana jest dwoma czynnikami - wody opadowe spływające z gór nanoszą osady aluwialne, a specyficzny mikroklimat wydłuża okres wegetacyjny daleko w późną jesień. Uprawia się warzywa (widzieliśmy kapustne, pomidory, paprykę, ziemniaki, fasolę i dynie), ale także owoce (właśnie zaczął się sezon na jabłka). Wioseczki kuszą turystów malowniczymi knajpkami i kawiarenkami (które nazywamy od lat “greckimi klubami dziadka”, a to powodu dominującej klienteli), ale również przeróżnymi wyrobami artystyczno-rzemieślniczymi.
Na skraju płaskowyżu mieści się jaskinia Dikteon Andron, gdzie Rea miała urodzić Kronosowi Zeusa. Byliśmy tam którymś poprzednim razem, a że nie wykazujemy szczególnych inklinacji speleologicznych, odpuściliśmy sobie tę wizytę. Po drodze wstąpiliśmy tylko do klasztoru Moni Vidianis, w którym najciekawsze były dojrzewające na murze passiflory.
Spinalonga to cel naszej niedzielnej wycieczki i jedno z niewielu miejsc na Krecie, którego nie odwiedziliśmy przy okazji poprzednich wyjazdów. To niewielka wysepka, ufortyfikowana na przełomie XVI i XVII wieku przez Wenecjan (pozostająca zresztą w ich rękach jeszcze przez pół wieku po upadku Krety), później (do roku 1957) funkcjonująca jako kolonia dla trędowatych (leprozorium). W okresie międzywojennym zatoka pomiędzy Spinalongą a Kretą (Mirabello Bay) była bazą dla latających łodzi brytyjskich linii lotniczych Imperial Airways, które lądowały tam dla uzupełnienia paliwa w drodze do Egiptu i dalej do Indii.
Na Spinalongę można popłynąć z pobliskich miasteczek (Elounda, Agios Nikolaos), ale my wybraliśmy małą wioseczkę Plaka, położoną vis-a-vis wysepki, a skądinąd bardzo ładną samą w sobie. Widzieliśmy wiele równie malowniczych opuszczonych, czy prawie opuszczonych wioseczek w południowej Europie, więc czynienie ze Spinalongi jakiejś szczególnej atrakcji turystycznej jest cokolwiek nieuzasadnione: owszem, jest okazja do spaceru wokół (i w poprzek), miejsce ma ciekawą historię, ale trochę to wszystko jest wabikiem na turystów. Po powrocie do Plaki zażyliśmy kąpieli morskich, co znaleźliśmy bardzo satyfakcjonującym (mimo kamienistego zejścia do wody i potencjalnego niebezpieczeństwa ze strony jeżowców).
Faistos, Gortyna, Agia Triada
W poniedziałkowej drodzę z Heraklionu do Chanii wykonaliśmy głęboki zagon na południe przez Gortynę i Fajstos. Kilkaset metrów przed Gortyną daliśmy się ściągnąć z trasy brązowymi drogowskazami kierującymi nas do muzeum. Zajeżdżamy - w małej wioszczynie Mesara (ale z dala od innych zabudowań) stoi wielki, ewidentnie nowy gmach muzeum archeologicznego. Przestronne, jasne sale, przestrzeni masa, tylko eksponatów jakby brak. Zamiast tego szumnie zapowiadana ekspozycja pt. “Islands of the Winds” składa się z gipsowych atrap tabliczek ze starożytnymi inskrypcjami, makiet miasteczek, portów i łodzi oraz - w przeważającej większości - plansz z wydrukowanymi ilustracjami i opisami po grecku (na każdą planszę z kilkudziesięciu przypadają może dwie linijki po angielsku). Po jaką cholerę budować na odludziu wielkie muzeum, w którym nie ma co pokazywać? Po salach snują się sprzątaczki jeżdżące mopami po idealnie czystych i nowych podłogach; na wejściu wita nas entuzjastyczny stróż (za pomocą polskiego “dzień dobry”!). Wszystko pięknie - tylko po co? Jedyny pozytyw był taki, że atrakcja była za darmo - no to kto płaci pensje tych wszystkich ludzi? Czy to jakaś pralnia brudnych pieniędzy greckiego ministerstwa kultury? A może ktoś ma nadzieję, że w pobliskiej Gortynie coś ciekawego jeszcze wykopią?
Gortyna, w odróżnieniu od ruin z czasów minojskich, założona została później, w epoce hellenistycznej - ale zamieszkana była w sposób ciągły aż do czasów bizantyjskich. Jak to zwykle bywa, stanowiska archeologiczne stanowią mieszankę obiektów pochodzących z różnych epok i kultur. Gortyna jest bardzo rozwleczona przestrzennie i spora część ruin znajduje się poza ścisłą, biletowaną i ogrodzoną lokalizacją. Na wzgórzu widać resztki akropolu, a po drugiej stronie szosy, spacerem przez gaj oliwny można znaleźć pretorium, czyli pozostałości pałacu rzymskiego gubernatora Krety (i Cyrenajki, bo tak sobie Rzymianie administracyjnie podzielili basen Morza Śródziemnego). Po sąsiedzku znajdują się ruiny świątyni Apolla oraz pobliskiej świątyni bogów egipskich (Izydy, Serapisa i Anubisa-Hermesa), którzy byli popularni w świecie hellenistycznym.
Archeolodzy kojarzą Gortynę przede wszystkim z odkrytymi pod koniec XIX wieku tablicami, na których zapisano ówczesny kodeks prawa cywilnego. Tablice umieszczono na dwunastu kolumnach, a zapisano bustrofedonem (czyli “jak orzą woły”) - to sposób zapisu kompromisowy wobec pierwotnego fenickiego (“od prawej do lewej”) i współczesnego europejskiego (“od lewej do prawej”): pisano kolejne wiersze tekstu na przemian od prawej do lewej i od lewej do prawej. Oryginalnego budynku (sali zgromadzeń), w którym umieszczony był kodeks już nie ma, obecnie eksponowany jest w znacznie młodszej, odbudowanej części odeonu.
Z kościoła św. Tytusa w jako takim stanie pozostała jedynie apsyda. Święty znany jest wyłącznie z listów autorstwa św. Pawła, z czego wnosić można, że był jego uczniem i bliskim współpracownikiem do rozmaitych zadań specjalnych, między innymi delegacji na Kretę celem zaprowadzenia tam chrześcijaństwa (a Gortyna była siedzibą pierwszego biskupstwa). Relikwie świętego znajdują się obecnie w Heraklionie, ale zostały tam umieszczone względnie niedawno. Szczątki zabrali ze sobą Wenecjanie, gdy wycofywali się z wyspy, a oddał je Kreteńczykom dopiero Paweł VI.
Na Krecie występuje endemicznie podgatunek platana (Platanus orientalis var. cretica), który różni się od typowego gatunku zimozielonymi liśćmi. Na wyspie znaleziono nieledwie kilkadziesiąt drzew tego taksonu. Jedno z nich rośnie “na zapleczu” stanowiska archeologicznego w Gortynie i związane jest z mitem o uprowadzeniu fenickiej księżniczki Europy przez Zeusa występującego pod postacią byka. To właśnie pod tym drzewem Zeus, już w swojej własnej, boskiej postaci miał spłodzić Radamantysa, Sarpedona i Minosa - zapewne trochę to trwało, bo nie byli trojaczkami. (Ten ostatni, a w zasadzie jego żona, Pazyfae, też miała sprawę z bykiem, ale to już zupełnie inna historia). Dodać należy, że Zeus wydał potem Europę za króla Krety Asteriona, który zachował się przyzwoicie, bo adoptował chłopców i nie zadawał żonie kłopotliwych pytań.
No i właśnie platan, który był świadkiem tych boskich igraszek (rzecz cała pokazana jest też na awersie greckiej monety 2€) tak się tym widokiem przejął, że przestał zrzucać liście. A kobiety nabożnie zaczęły te liście zrywać w przeświadczeniu, że pomogą tym, które nie dość, że chciałyby zajść w ciąże, to jeszcze koniecznie powinny urodzić chłopca. Drzewo skądinąd wygląda dość mizernie, być może właśnie za sprawą tego obrywania liści.
Z Gortyny przejechaliśmy kilkanaście kilometrów do żeńskiego klasztoru Panagia Kalivani, który nas trochę rozczarował, bo okazał się być całkiem współczesnym kompleksem budynków wzniesionym na miejscu wcześniejszego męskiego klasztoru, zniszczonego w XVII wieku przez Turków. Jedyną pozostałością historyczną jest niewielki kościółek Zoodochos Pigi datowany na połowę XIV wieku. Zakonnice mają w szczególnym poważaniu św. Charalampusa - i mają jego relikwie, co nie jest jakimś szczególnym osiągnięciem, bo ten święty męczennik (jakoby umęczony w wieku 113 lat, co w zasadzie podpada pod eutanazję) jest bardzo rozkawałkowany po całej Grecji.
Pałac w Fajstos został odkryty wcześniej niż ten w Knossos (połowa XIX wieku), co ciekawe, brytyjski admirał Spratt ustalił jego lokalizację wyłącznie na podstawie interpretacji zapisu z Geografii Strabona (księga X, rozdział 4). Do metodycznych wykopalisk doszło dopiero w pod koniec XIX wieku, przy czym Fajstos aż do dziś pozostaje w zainteresowaniu i pod opieką włoskich archeologów. Być może dlatego konserwacja za pomocą betonu w stylu Evansa jest przeprowadzona w znacznie bardziej dyskretny sposób.
Fajstos miało być jakoby założone przez Radamantysa, a Knossos przez Minosa (już to gdzieś słyszeliśmy, nieprawdaż, tylko bracia się inaczej nazywali?). Sarpedon niczego chyba nie założył, ale wypłynął przy okazji wojny trojańskiej, co stwarza pewne kłopoty natury chronologicznej. Starożytni autorzy próbowali z nich wybrnąć, a to utrzymując, że Zeus obdarzył Sarpedona wyjątkowo długim życiem, bądź też sugerując, że trojański Sarpedon był jakimś późnym prawnukiem tego kreteńskiego.
Pałac jest mniejszy, niż w Knossos i mniej oblegany przez wycieczki - czemu niestety w dobie covidu miejscowi ciecie próbują przeciwdziałać arbitralnie zamykając część wykopalisk i zmuszając mniej licznych turystów do sztucznego stłoczenia się na mniejszej przestrzeni. Chyba tylko po to, żeby ten czy ów cerber mógł spokojnie poplotkować z koleżanką na głównym placu, zamiast stać gdzieś w mniej dostępnym miejscu aby bronić starożytnych kamieni przed rozkradzeniem. Mimo wszystko miło było sobie przypomnieć - szczególnie monumentalne schody i pitosy.
Do znajdującego się niedaleko od Fajstos stanowiska Agia Triada dotarliśmy po raz pierwszy. Wbrew pozorom również mieszczą się tam ruiny willi minojskiej, a obecna nazwa pochodzi ze znacznie późniejszych czasów - podobnie jak stojący na wykopaliskach średniowieczny kościółek Agios Georgios.
Dużym atutem jest - podobnie jak w Fajstos - malownicze położenie na wzgórzu z rozległymi widokami na okolicę. Z wykopalisk Agia Triada pochodzi najbardziej spektakularny sarkofag minojski (eksponowany obecnie w muzeum w Heraklionie) oraz kilka ciekawych wyrobów ceramicznych. Agia Triada być może pełniła funkcję satelitarną wobec pałacu w Fajstos - określenie willa nie do końca odpowiada rzeczywistości (skoro znajdowała się tam i agora i rząd sklepów oraz miejsce na pochówki).
We wtorek zrobiliśmy sobie wycieczkę na zachód od Chanii do nadmorskiej wsi Falasarna, która w czasach hellenistycznych była jakoby portem o międzynarodowym znaczeniu. Obecnie port (który odwiedziliśmy w poszukiwaniu łódki do Balos, o czym później) jest, mówiąc delikatnie, zapyziały, a główną atrakcją wioski jest plaża oraz (położone nieco dalej) antyczne ruinki. Ciekawy jest, znajdujący się przy samej drodze tzw. tron Posejdona. Dla człowieka jest raczej za duży - chyba, żeby dać wiarę hipotezie, że nie był to tron, a raczej mównica przeznaczona do stania. Teren wykopalisk był (nie wiadomo w sumie po co) ogrodzony i całkowicie opuszczony, więc na ruiny świątyń mogliśmy sobie popatrzeć przez siatkę.
Plaża w Balos jest, zdaniem przewodników turystycznych, jedną z najpiękniejszych (jeśli nie najpiękniejszą w ogóle) plaż Krety, więc skoro byliśmy już w pobliżu zapragnęliśmy ją również zobaczyć na własne oczy. Aby tam dotrzeć lądem należy przejechać siedem kilometrów po podłej, szutrowej drodze, a następnie nadłożyć kolejne kilometry spaceru (najpierw w dół, z powrotem - niestety - pod górę). Dla uniknięcia tych marszów śmierci i premii górskiej próbowaliśmy się wybrać tam łódką z Falasarny. Niestety miejscowy szyper wycenił usługę na 550 euro (co jest zdecydowanie za drogo, choć obiecano nam w pakiecie lunch z alkoholem oraz jakieś bliżej niesprecyzowane rozrywki dodatkowe, a także krótką wizytę na pobliskiej wyspie Gramvousa). Zapewne sensowniej brzmiałoby to, gdyby było nas więcej (łódka mieści jakoby osób dziesięć) - a jeszcze lepiej byłoby szukać podwody nawodnej z miasteczka Kissamos, gdzie prawdopodobnie konkurencja większa i szyprowie nie tak zmanierowani.
Tak więc wybraliśmy się na Balos samochodem, w gęstej kawalkadzie samochodowej (prawdopodobnie wszyscy czytają te same przewodniki). Dorocie wydawało się nawet przez chwilę, że będzie mogła kąpać się nago (z powodu absolutnego bezludzia), ale szybko się ujawniło, że wręcz przeciwnie, ludzi jest masa (a co się dzieje w pełni sezonu i bez zarazy, to nawet trudno sobie wyobrazić). W dodatku “wyszło w praniu”, że jest tu mnóstwo Polaków - okazało się to, kiedy w wodzie zaczęli ostrzegać się nawzajem, żeby pilnować pozostawionego na plaży dobytku przed kradzieżą, bo “tu wszędzie słychać polski”: wszyscy się nas boją, a najbardziej my samych siebie. Widoki faktycznie piękne, morze ciepłe, ale spacer (zwłaszcza powrotny) forsowny.
Chania, Akrotiri
Jesteśmy od dwóch nocy w Chanii, nasz hotel mieści się w porcie, a pokój ma panoramiczny widok na morze - ale samo miasto będziemy zwiedzać dopiero jutro, bo Dorota ma w środku dnia jakieś szkolenia z zakresu - jak sama stwierdziła - Uniwersytetu Googla i Moodla. Swoją drogą, jeśli już mowa o hotelach, dziwne są znamiona luksusu pochodzące z epoki dawno minionej. Przyzwyczaiłem się już do tego, że koło muszli klozetowej znajduje się drugi telefon (tak, jakby nikt nie zauważył, że obecnie wszyscy mają komórki i nikt nie korzysta z aparatów stacjonarnych - a nawet jakby, to potrzeba dzwonienia czy odbierania telefonów podczas korzystania ze sracza jest dla nas niezrozumiała), w Heraklionie mieliśmy również telewizor w łazience (tak, jakby głównym zajęciem turystów było oglądanie telewizji). W Chanii mieliśmy za to w pokoju (zupełnie niepotrzebną) antresolę (hotel mieści się w budynku z czasów weneckich, kiedy to ludzie byli mniejsi, ale piętra znacznie wyższe). Ród Renier (tak nazywa się nasz hotel) wydał zresztą przedostatniego dożę weneckiego.
Chania to (nie)dawna stolica wyspy: stołeczność Heraklionu jest relatywnie świeżej daty (1971), w uznaniu prostego faktu, że jest to miasto kilkukrotnie większe i na dodatek położone bardziej centralnie.
Granice starówki Chanii wyznaczają ruiny weneckich murów miejskich. Nad portem, przytulone do muru, górują resztki bizantyjskiej fortecy (Kastelli). Od strony morza port osłonięty jest długim falochronem, zakończonym latarnią morską (zbudowaną w połowie XIX wieku przez egipskiego architekta, dlatego przypominającą bardzo minaret). W połowie długości falochronu znajdują się pozostałości bastionu św. Mikołaja.
W samym porcie można znaleźć weneckie magazyny, arsenał oraz meczet Küçük Hasan (zwany też meczetem janczarów). Meczet oczywiście nie pełni już funkcji religijnej. Po wojnie, w roku 1922, nowo powstała Republika Turecka i Grecja wymieniły się ludnością (elegancki termin na opisanie masowych wysiedleń) i ostatni wyznawcy islamu wyjechali z Krety. Meczet stracił minaret, ale zyskał funkcję wystawową (akurat urządzali tam ekspozycję jakiejś sztuki bardziej nowoczesnej).
Minaret (w charakterze zapasowej dzwonnicy) został za to przy kościele Agios Nikolaos w dzielnicy Splantzia. Przy głównej, prowadzącej do portu, reprezentacyjnej ulicy miasta (Chalidon) znajdują się dwie katedry, grekokatolicka i rzymskokatolicka (ta ostatnia schowana w podwórzu, zapewne wskutek restrykcji ottomańskich; podobną sytuację widzieliśmy i w Stambule). Jest też i niewielka dzielnica żydowska (Evraiki) z najwyraźniej czynną (ale zamkniętą dla zwiedzających) synagogą. Dzielnica żydowska daje dobre pojęcie na to, jak wyglądały średniowieczne getta, bo jest wydzielonym fragmentem miasta z jedynym wyjściem na świat zewnętrzny - w tym przypadku dzielnicę Tophane, która była w czasach tureckich enklawą chrześcijańską.
Nieco dalej od morza znaleźć można Kentriki Agora, czyli XIX wieczną halę targową, wciąż pełniącą swoją oryginalną funkcję. Port otaczają weneckie fortyfikacje - od zachodu zamek Firka i bastion San Salvador, od wschodu bastion Sabbionara. Nieco dalszy nadmorski spacer prowadzi do dawnej dzielnicy farbiarzy (Tampakariá), obecnie całkowicie wymarłej i czekającej na swoją rewitalizację. Nad brzegiem mija się pomnik Ikara, który ma być poświęcony greckim lotnikom (niezbyt szczęśliwy patron). Niedaleko stoi dom, w którym urodził się wielokrotny premier Grecji, Eleftherios Venizelos, przekształcony obecnie w muzeum i coś w rodzaju instytutu myśli politycznej premiera. Nie wchodziliśmy (bo było zamknięte), ograniczyliśmy się tylko do zdjęcia fasady i stojącego przed nią pomnika polityka.
Swoją drogą, jeśli mówimy o polityce z samego początku ubiegłego wieku, to historia ciągnącego się wiele dziesięcioleci konfliktu premiera Venizelosa z królem Konstantynem I jest fascynująca. Król dwukrotnie abdykował. Venizelos kilkakrotnie składał dymisje, a przez kilkanaście miesięcy w ciągu pierwszej wojny światowej w Grecji funkcjonowała faktycznie dwuwładza (w Atenach król rządził królestwem, a w Salonikach Venizelos republiką). Gdy dodamy do tego jeszcze udane i nieudane zamachy (stanu i te na osoby), to dojdziemy do wniosku, że międzywojenna Polska z zamachem majowym, zatargiem sanacji z endecją i wszelkimi innymi konfliktami była jako tako spokojnym państwem.
Wenizelos zmarł w roku 1936 na emigracji w Paryżu. Pogrzeb zorganizowano mu na rodzinnej Krecie (nie chciano sprowadzać zwłok do Aten w obawie przed manifestacjami i zamieszkami), na półwyspie Akrotiri, kilka kilometrów od Chanii.
Półwysep Akrotiri to również lokalizacja kilku ciekawych klasztorów pochodzących z przełomu XVI i XVII wieku. Najłatwiej dostępny jest klasztor św. Trójcy (Moni Agia Triada), zwany również Tzangaroli, od nazwiska pierwszych dwóch mnichów. Robi spore wrażenie, przede wszystkim swoimi rozmiarami, ale także i urodą architektoniczną. Przy klasztorze niewielkie muzeum i sklepik z wyrobami regionalnymi (wina, oliwy, mieszanki ziół, herbatki).
Kilka kilometrów dalej leży Moni Gouverneto. Ten akurat był zamknięty, bo mnisi trawili i leżakowali, jak zwykle pomiędzy 12 a 17. Z zewnątrz wyglądał jak mała twierdza (wysoki mur, narożne wieże, mocna brama), co jest zupełnie słusznym wrażeniem: leżące na pustkowiu klasztory w wiekach minionych przyciągały rabusiów i innych “poszukiwaczy skarbów” - którzy zresztą częściej udawali Turków niż nimi rzeczywiście byli.
Od Moni Gouverneto można dojść kamienistą ścieżką do zrujnowanego Moni Katholiko (który dla odmiany w XVI wieku został - z nieznanych przyczyn - opuszczony, a zbudowano go bodaj w wieku XI), ale tam nie chciało się nam już iść: ścieżka złowieszczo opuszczała się ku morzu a napotkani turyści straszyli półgodzinnym spacerem. Potem było nam trochę głupio, bo na zdjęciach dostępnych w internecie wygląda to bardzo malowniczo - ale trudno, coś trzeba sobie zostawić na ewentualny następny raz.
Chania ma kilka innych muzeów, które świadomie ominęliśmy: morskie, archeologiczne, folklorystyczne, a nawet narodowe muzeum piłki nożnej (?). Kilka kilometrów na południe od miasta jest również ogród botaniczny - tam innym, może bardziej wiosennym razem. Skoro już na tematy botaniczne zeszło: październik to pora kwitnienia urgini morskiej (Drimia maritima - zwanej potocznie asfodelem i kojarzonej z Persefoną). Roślina ta w ramach przystosowania do suchego i ciepłego klimatu kwitnie na jesień w stanie bezlistnym (stąd związki z krainą umarłych), a wyposaża się w liście dopiero na wiosnę, po zimowych opadach deszczu). Oprócz tego w pełni kwitnienia wciąż wilce, oleandry, werbeny (a w zasadzie lantany - Lantana camara) i psianki Rattonetiego (Solanum rantonnetii).
Kilka uwag na tematy okołowirusowe. Kreta była całkowicie wolna od koronawirusa do połowy czerwca, kiedy to zaczęli przylatywać turyści. Od początku pandemii do środy 7 października na wyspie wykryto łącznie 190 przypadków zakażeń - co w porównaniu z 505 zakażeniami w ciągu jednej tylko doby z Wielkopolski oznacza, że w zasadzie jesteśmy tutaj bezpieczniejsi niż w Poznaniu. Maseczkami przejmują się przede wszystkim kelnerzy (turyści jednak bardzo różnie, a już zwłaszcza dość powszechne jest przekonanie, że koronawirus zasypia po zmroku). Zmroziły nas scenki z kościołów, kiedy to wierni przychodzą do świątyni w maseczkach, a następnie zdejmują je, aby obciumkać i obślimtać ikony (a następnie maseczki zakładają, jak gdyby nigdy nic). Nie mieliśmy nigdy zbyt dobrego mniemania o związku religii z rozumem, no ale jednak nie spodziewaliśmy się zobaczyć tak wyraźnej korelacji odwrotnej.
Rethymnon, Elefetherna, Moni Arkadiou
W piątek wybraliśmy się do najsłynniejszego kreteńskiego klasztoru, położonego na południe od Rethymnonu Moni Arkadiou. Historia tej świątyni bliska jest każdemu wychowanemu na sienkiewiczowskiej Trylogii, a to za sprawą oblężenia przez Turków w roku 1866. W klasztorze schroniło się dwustu kilkudziesięciu powstańców, a także okoliczna ludność miejscowa, w większości kobiety i dzieci. Liczba Turków wzrasta z dekady na dekadę, według ostatnich triangulacji 15 tysięcy, a nie jest to zapewne ostatnie greckie słowo. Obrońcy obronili się dnia pierwszego, zadając napastnikom znaczne straty, ale gdy w nocy Turcy przyciągnęli kolubrynę, następnego dnia sprawa była stracona. Brama została rozbita celnym strzałem i rozpoczęła się rzeź. Miejscowy przeor Kordecki (igumen Gabriel) zamknął się z kobietami i dziećmi w arsenale, i gdy pohańcy tam dotarli przystawił świeczkę do baryłki z prochem (i - w odróżnieniu od Hektora Kamienieckiego - wykonał samobójstwo rozszerzone). Turcy zrazu ogłosili zwycięstwo, ale szybko się okazało, że moralnie wygrali Grecy, bo spektakularny wybuch zwrócił uwagę całej Europy na sprawę kreteńską. Między innymi rzecz nagłośnił w prasie Victor Hugo, a i Garibaldi zagrzewał Włochów do walki o zjednoczenie dając im za przykład bohaterskich obrońców klasztoru. Oczywiście nie wszyscy zginęli - to mniej więcej tak jak mickiewiczowską “Redutą Ordona”. Gdy całkiem żywy oficer pojawił się na emigracji i całe swoje życie (a przeżył swoją literacką śmierć o lat niemal 60) próbował nieśmiało prostować, że to zupełnie nie tak było, wywołało to żywiołową falę niechęci wobec dzielnego żołnierza.
Klasztor później odbudowano, jedynie arsenał pozostał w takim stanie, do jakiego doprowadził go igumen Gabriel (tzn. bez dachu). Katholikon (główny kościół) ma (nietypowo) dwie nawy, ale bardzo interesującą fasadę, łączącą elementy antyczne (kolumny korynckie) z późnorenesansowymi. Udostępniony do zwiedzania jest dawny refektarz i kuchnia (obecnie pełniąca funkcję sklepiku z pamiątkami i ikonami). W części pomieszczeń zorganizowano niewielkie muzeum upamiętniające oblężenie i gromadzące różne artefakty religijne i dużo bardzo rozpieszczonych kotów.
Kilka kilometrów od Moni Arkadiou mieści się wieś Eleftherna, która pojawiła się niedawno na mapach turystycznych Krety z uwagi na nowe (otwarte w roku 2016 jako zwieńczenie 30-letnich badań) muzeum archeologiczne i wykopaliska. Wbrew naszym niepokojom, muzeum okazało się całkiem niezłe (zwłaszcza jak na dotąd nieznaną małą wioskę), podobnie stanowisko położone kilka kilometrów dalej, a mieszczące ruiny starożytnego cmentarza. Nie wiadomo tylko dlaczego lokalne cerbery zabraniają robić zdjęć eksponatów (w najsłynniejszym muzeum w Heraklionie nie ma z tym najmniejszego problemu), a w dodatku na wykopaliskach też nie (kamienie się wypatrzą?). Elefthera, zdaniem archeologów, dostarcza materialnych dowodów na obyczaje (szczególnie funeralne) opisane przez Homera. W gablotach zobaczyć można tarcze przypominające te opisane w Iliadzie, a także pozostałości pochówków - na wyświetlanym w muzeum filmie widać przeprowadzoną w latach 90tych eksperymentalną rekonstrukcję pogrzebu Patroklosa. Bardzo się też szczycą figurką “Kore z Eleftherny” porównując jej do “Damy z Auxerre” znajdującej się w Luwrze - drobna różnica jest taka, że Dama jest (prawie) w całości, zaś jej kreteńska siostra ma tylko nogi w długiej spódnicy (ale podobno pochodzi z dokładnie tego samego kamieniołomu).
Ponieważ Moni Arseniou również było otwarte tylko rano (a nie da się wszędzie dojechać rano) uznaliśmy się za ofiary lenistwa mnichów i pojechaliśmy prosto do Rethymno pochodzić po miasteczku. Chania jest kilkukrotnie mniejsza od Heraklionu, a Rethymno kilkakrotnie mniejszy od Chanii, ale w sumie dość podobny, tylko zminiaturyzowany: porcik z latarnią morską, malownicze uliczki starówki, fontanna wenecka, nieczynne meczety, itp. Tylko forteca na wzgórzu imponująca. Ciekawe, że właśnie w Retymnonie widzieliśmy największą liczbę koronasceptyków - praktycznie nikt (oprócz nas) nie nosił maseczki.
Kulinaria
Jeśli chodzi o kuchnię, to na Krecie można bez trudu znaleźć większość dań z całej Grecji plus nieco lokalnych ciekawostek.
Popularną kreteńską przystawką jest dakos, czyli sucharek z jęczmiennego chleba (paximadia) nasączony pulpą z pomidorów, posypany na wierzchu serem feta albo mizithra i jakimś zielskiem. Najbardziej przypomina to toskańską panzanellę z tą różnicą, że w wersji greckiej chleb nie jest pokruszony.
Inna śniadaniowo-przystawkowa ciekawostka to staka, najczęściej z dodatkiem sadzonych jajek (me ayga). Jeśli ktoś (tak jak ja) pamięta z dzieciństwa “jajka w śmietanie” to to jest bardzo podobne, tylko z lekkim posmakiem kozim, bo staka produkowana jest z koziego (albo owczego) mleka.
Zdecydowanie najciekawsze w kategorii przystawek okazały się volvoi, czyli marynowane cebulki szafirków (tak, tych szafirków, co to w ogrodach rosną - Muscari comosum). W smaku są odrobinę gorzkawe, ale największe wrażenie robi chyba sam pomysł, żeby jeść szafirki. U nas w ogródku mnożą się obficie, więc kto wie, może wiosną wypróbujemy.
Kolejnym ziołem, którego na Krecie dodaje się do wszystkiego, a poza Kretą raczej spotyka się rzadko jest portulaka. Trafia na przykład jako dodatek do klasycznej sałatki greckiej. No i tradycyjna horta - czyli wszystko zielone (liściaste), co daje się ugotować i podać z oliwą i kroplą balsamico.
Paru dań nie udało nam się spróbować - głównie dlatego, że korzystaliśmy z obfitości owoców morza - m.in. minęła nas apaki (duszona wieprzowina w occie balsamicznym), kalisounia (smażone na oliwie nadziewane pierożki), kohli bourbouristi (smażone ślimaki) albo skioufichta (domowy makaon). Skosztowaliśmy natomiast dania z czegoś o nazwie trahana (albo xinohondro), co okazało się rodzajem kaszy produkowanej z dodatkiem jogurtu, a więc o nieco serowym posmaku.
Reszta jak w Grecji: rozmaitość warzyw, serów (np dojrzewająca owcza graviera), past na bazie jogurtu, jagnięciny i wszelkich morskości. Do tego bardzo słodkie słodycze, których staraliśmy się raczej unikać. Plus wina z retsiną na czele. Brak było czasu na dogłębne studia, ale staraliśmy się doświadczać przede wszystkim miejscowych, nieznanych poza wyspą szczepów, z których najprzyjemniej zapamiętaliśmy kotsifali i mantilari (obydwa czerwone). W knajpach panuje zwyczaj raczenia gości obowiązkową raki (czyli wódką) na koniec, do rachunku. Czasem trafi się coś ciekawszego, na przykład rakomelo, czyli raki z miodem albo innym posmakiem (morwy, granatu czy karmelu).
Jeśli chodzi o restauracje, to zdecydowanie polecamy Kazoual na nabrzeżu w Heraklionie. Prowadzi ją (co okazało się zupełnie przypadkiem) przemiłe polsko-greckie małżeństwo, Urszula i Kostas. Jedzenie jest świetne, niby typowe, ale z pomysłem. Gdyby Was kiedyś przyjazne wiatry wywiały na Kretę, wpadnijcie tam koniecznie. Druga bezdyskusyjna “piątka” to Nostos w Rethymnonie i też w dużej mierze z uwagi na przesympatyczną obsługę. Menu niezbyt długie, co zazwyczaj stanowi gwarancję, że to co jest, jest w najlepszym gatunku.
Gdybyśmy mieli wybrać naszego faworyta w Chanii, to wciąż wahamy się pomiędzy restauracjami Salis a Colombo. Salis ma imponującą kartę win (zdaje się, że właściciele posiadają również winnicę i tę enologiczną pasję widać na każdym kroku). Natchniony jest również kucharz od deserów (pozwoliliśmy sobie raz jeden podczas całego pobytu i było to strzałem w dziesiątkę). Colombo (nie, właściciel nie jest entuzjastą serialu z Peterem Falkiem; to nazwisko pochodzi z czasów weneckich) z kolei wygrywa przytulnością i jakością obsługi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz