poniedziałek, 17 lutego 2014

Topielica

Od obejrzenia transmisji na żywo Rusałki Dvořáka minęły już dwa tygodnie, ale ciągle nie mogłam zebrać się do zapisania swoich wrażeń. Nie chodziło nawet o dwa zaległe („na już”) artykuły, ale o pozbieranie swoich myśli – i tak macerowała się w mojej głowie ta topielica, co jakiś czas przypominając dyskretnie o swojej obecności.

Inscenizacja nowojorska była do bólu klasyczna, bajkowa. Zestaw wykonawców od zaprawionych w bojach wyjadaczy (Renee Fleming śpiewająca tę Rusałkę od lat 80-tych XX wieku) po płynące na wznoszącej fali młode wilki (znakomicie obsadzony jak Książę Piotr Beczała). To lepiej. Kiedyś dawno widzieliśmy – a może tylko słyszeliśmy – tę operę w Teatrze Wielkim w Łodzi. Był jakiś szpital i melancholijna „dziewczyna w deszczu”, ale trudno się było zorientować, o co w tym wszystkim chodziło.

Jako dziecko wychowane na „Małej syrence” Andersena - a może nawet jeszcze bardziej na najcudowniejszych w świecie ilustracjach do niej autorstwa pana Dulaca (Edmunda ;-) ), które poznałam na długo zanim nauczyłam się samodzielnie czytać – mam do tej bajki stosunek nieco ambiwalentny. Kocham i nienawidzę, albo bardziej zgodnie z duchem Katullusa – najpierw na zdrowy rozum „odi”, ale potem, prawie jednocześnie, nieuleczalnie, emocjonalnie „amo”. Zapewne ta „córka króla złotych rybków” zwichnęła mi mózg na długo, wbijając weń dogmaty, że prawdziwa miłość zabija, a o wzajemność należy zabiegać wszelkimi dostępnymi środkami, aż do masochizmu. Rusałka stanowi ciekawe post scriptum do Andersenowskiej Syrenki – pokazuje dokąd takie myślenie prowadzi.

Otóż Rusałka (taka słodkowodna Syrenka) kocha Księcia i marzy o życiu wśród ludzi; a może bardziej kocha swoje marzenie o mężczyźnie, którego widziała kiedyś przypadkiem nad wodą, na polowaniu. I tak staje się kolejnym trofeum łowieckim. On jest zaintrygowany tym, że piękna nieznajoma milczy (podobnie jak w bajce, oddała swój piękny głos czarownicy za możliwość przeżycia poza środowiskiem wodnym). Kiedy pierwsza fascynacja mija, Książę zaczyna się nudzić, nawiązuje romans z ludzką księżniczką, a „zimną rybę” publicznie poniża. Rusałka odchodzi do wody. Ale to nie koniec bajki. Księżniczka też najwyraźniej szybko znudziła się księciem, który przejrzał na oczy i docenił pokorną miłość Rusałki. Teraz błąka się po mokradłach próbując ją odnaleźć i przeprosić. Niestety, już jest za późno. Rusałka pojawia się jako demon śmierci, błędny ognik wiodący nieostrożnych ludzi na bagna. Nie przebłagają jej zapewnienia o miłości – ba, nawet śmierć z miłości w wykonaniu nawróconego Księcia. Wszystko za późno i na próżno. Ona wybaczy, ale nic nie zdoła na to poradzić; nie uratuje ani jego, ani nawet siebie. Ale przecież udało jej się uzyskać to, co sobie zamierzyła (może z wyjątkiem ślubu) – człowiek pokochał ją, wręcz do tego stopnia, że nie był w stanie dalej żyć bez niej. Co więcej, udał się też „plan ratunkowy” czarownicy, który Rusałka odrzuciła wcześniej z odrazą – jeśli zabije człowieka, wróci do swoich wodnych sióstr. Nie wróciła, chociaż zabiła, a raczej stała się powodem, że sam się zabił. Dlaczego?

Wygląda na to, że odnaleziona po klęsce pierwszej, naiwnej miłości Rusałka jest już trupem. Książę może sobie przepraszać, wzdychać (a nawet zdychać) – ona jest trupem i kropka. Może chciała wrócić do swoich sióstr i ojca, ale – sama będąc już prawie człowiekiem – po prostu utonęła. I nagle jesteśmy w całkiem realistycznej tragedii, a nie w żadnej bajce. Upokorzona panna rzuca się do wody (jak Halka) i choćby winowajca opamiętał się i pożałował, jej to już życia nie wróci. Może to była prawdziwa miłość, która ostatecznie zabiła także i Księcia – ale nikomu nie przyniosło to ani szczęścia, ani nawet ukojenia.