czwartek, 3 lutego 2011

Maria Stuart, włoska święta

Pierwsze polskie wystawienie Marii Stuardy Donizettiego uczciliśmy jak należy, czyli wybraliśmy się na obie premiery. O ile wrażenia słuchowe za każdym razem były inne – i chyba najkorzystniej byłoby skompilować „mix” sobotniej Marii (Joanna Woś) z niedzielną Elżbietą (Barbara Kubiak) – inscenizacja nie zrobiła się z soboty na niedzielę ani trochę lepsza i raz za razem straszyła nas scenograficzną, kostiumologiczną i reżyserską mizerią. Niby klasycznie, ale, zamiast jednego z najbarwniejszych dworów Europy w naprawdę ciekawych czasach, pokazano nam coś na kształt szarego bunkra z wielką ilością schodów, po których przewalały się grupki uzbrojonych statystów, tupotem zagłuszając główne arie, a chór przybrany był w szyte z jednej beli materiału czarne stroje, jakbyśmy przypadkiem trafili na Purytan. Słowo daję, brakowało tylko niemowlęcia-Cromwella w żałobnych powijakach – co by się ostatecznie dało załatwić, bo późniejszy zabójca wnuczka tytułowej królowej Szkotów urodził się był w roku 1599. Marię ścięto wprawdzie w roku 1587, ale jeśli miałoby to być jedyne nagięcie historii w tej operze, to ja poproszę bardzo i z pocałowaniem ręki.

Podobnie jak „operowanie” na materiale Szekspira (zazwyczaj niestety odbywające się bez znieczulenia), tak samo drażni mnie beztroskie mieszanie w historii Anglii, którą znam i lubię nawet dłużej niż kompozycje włoskich belkantystów. Librecista Giuseppe Bardari, w przed nim Schiller, z którego zaczerpnął on tę opowieść, pofolgowali wyobraźni na tyle, że właściwie można by było umieścić akcję opery w jakimś fantastycznym królestwie, a nie mieszać w to postaci i wydarzenia historyczne. Byłyby dwie zwaśnione królowe – jedna despotyczna i wredna, druga szlachetna i czysta jak łza - rywalizujące o względy pięknego hrabiego. Ta zła kazałaby z zawiści skrócić o głowę tę dobrą, która wśród chóralnych modłów roniącego łzy dworu poszłaby prosto do nieba po odbiór zasłużonej aureolki. Z tym, że jeśli miałyby to być Elżbieta I i Maria Stuart, to ja bym to widziała całkiem odwrotnie.
Po obejrzeniu chyba parunastu wersji filmowych nie znalazłam takiej, w której moralne zwycięstwo w tym pojedynku przyznałabym Marii. I nie chodzi mi o to, że historycznie żadna taka konfrontacja nie miała miejsca, a protagonistki nigdy się nie spotkały, bo w filmach się to zdarza wcale nierzadko – rozumiem, że mało kto się oprze potencjałowi dramatycznemu takiej sceny. Moim zdaniem jednak porównywanie Elżbiety z Marią jest porównywaniem jednej z największych władczyń, jakie Anglia miała szczęście posiadać z (excuses le mot) pospolitą zdzirą, całe życie grającą jedną kartą – tym, że w młodości była ponoć bardzo ładna.

Elżbieta i Robert Dudley, hrabia Leicester (co się wymawia „Lester”, a nie, jak nam kładziono w uszy w operze, „Leiczester”) stanowią jedną z najciekawszych i zarazem najbardziej tragicznych par kochanków w historii. I nie ma większego znaczenia, czy kiedykolwiek tę wielką i żarliwie wzajemną miłość skonsumowali (zdania w tej sprawie są podzielone). Wystarczy przeczytać sobie jakąkolwiek biografię Elżbiety, żeby znaleźć świadectwa olbrzymiej, chwilami wręcz obsesyjnej miłości z obu stron. Miłości naznaczonej tragizmem, bowiem oboje doskonale zdawali sobie sprawę, że na wspólną przyszłość nie mają szans, przede wszystkim dlatego, że ona była królową, a on jej poddanym. Śmierć żony Roberta, Amy, w bardzo podejrzanych okolicznościach (spadła ze schodów), też nie pomogła, a raczej bardzo zaszkodziła romansowi. Elżbieta, w przypływie desperacji, postanowiła nawet wysłać „spalonego” na dworze hrabiego do Szkocji z poufną misją… poślubienia Marii Stuart. Sprawa ta nie doszła jednak do skutku, bowiem zanim Dudley dojechał do Edynburga, królowa Szkotów miała już męża.

Przynajmniej wiadomo, skąd Schiller, a za nim Donizetti, wzięli tę dętą ideę, że „Leiczester” kochał się na zabój w szkockiej królowej. Maria (w operze) jest niewinna, wręcz dziewicza, a jej prawo do dziedziczenia tronu opiera się na znacznie mocniejszych podstawach niż Elżbiety (katolicy nigdy nie uznali rozwodu Henryka VIII z Katarzyną Aragońską, więc uważali Elżbietę za nieślubną). W rzeczywistości Maria Stuart nie mogła być dalsza od świętej. Wydana w dzieciństwie za mąż za następcę tronu Francji, po jego śmierci jako młoda wdowa wróciła do swojego dziedzicznego królestwa Szkocji. Tam bez większych skrupułów wydała się za mąż za lokalnego szlachcica (Henry Darnley), którego głównym, jeśli nie jedynym, atutem były zgrabne nogi. Wkrótce przekonała się, że niestety poślubiła pijaka, brutala i idiotę. Rozczarowana dama poszukała więc sobie kochanka, trafiło na (zdaniem biografów, brzydkiego jak noc listopadowa) włoskiego sekretarza nazwiskiem Rizzio. W końcu rogaty mąż wytrzeźwiał na tyle, żeby dopaść gacha w gabinecie żony i na jej oczach wysłać go na tamten świat. Maria była wówczas w ciąży – pewnie sama nie wiedziała, czy z mężem, czy z kochankiem. Mord na Rizziu ostatecznie poróżnił małżonków (a na cóż u licha liczył Darnley?). Królowa zaczęła się rozglądać za kimś, kto uwolniłby ją od kłopotu. Napatoczył się niejaki Bothwell, moczymorda i brutal jeszcze gorszy, jeśli to tylko możliwe, od Darnleya. Zorganizował zręczny zamach, wysadził w powietrze budynek, gdzie nocował akurat mąż królowej, a skoro ten próbował jeszcze zwiewać przez okno, wykończył go osobiście w ogrodzie. Potem, zgodnie z umową, zgłosił się po „rękę księżniczki i pół królestwa” – a ponieważ Maria próbowała się targować, bez ceregieli ją zgwałcił. O ile sam fakt gwałtu mógłby wzbudzić w czytelnikach współczucie dla Marii, to, co stało się potem, już jakby mniej. Otóż – królowej się spodobało. Jak twierdzą kronikarze, zapałała do Bothwella gwałtownym afektem, oficjalnie go poślubiła i zamierzała oddać mu wszelkie królewskie przywileje, w czym przeszkodziła jej tylko rebelia jej własnych szkockich baronów. Uwięziona w zameczku na wyspie Maria w znany tylko sobie sposób (jednakowoż wiele wyobraźni nie pozostawiający) nakłoniła strażnika do odwiezienia ją łódką na brzeg i zbiegła do Anglii, gdzie oddała się pod opiekę swojej kuzynki Elżbiety (Henryk VIII i babka Marii byli rodzeństwem). Tam, przy pierwszej sposobności, zaczęła wymieniać listy z katolickimi poddanymi Elżbiety w sprawie zorganizowania przedterminowej zmiany na tronie – jako najbliższa żyjąca krewna, Maria była domyślną następczynią Elżbiety. W takich okolicznościach wielka scena Stuardy, w której wymyśla Elisabetcie od bękartów oraz dziwek (tak: Maria, Elżbiecie, od dziwek!) brzmi nieco fałszywie…

To jednak nie koniec opery, zaledwie przerwa po pierwszym akcie. Ten – jak sugeruje się widzowi - akt słusznego oburzenia w wykonaniu znieważonej niewinności zaowocował, co łatwo było przewidzieć, szybkim powiadomieniem kata, że szykuje mu się robota. Przez większość drugiego aktu Maria żegna się ze światem, ze szlochającym „Leiczesterem”, wreszcie z całym dworem (chyba Elżbiety, bo innego tam nie było), który wśród chlipania zanosi modły do Boga i nowej (już-za-momencik) świętej. Niby przyłazi tam jeszcze pewien Talbot, który nieśmiało przebąkuje o zamordowanym mężu („Ja to z miłości” - Maria mu na to), o spisku przeciw Elżbiecie („Taka smutna pomyłka…” – celnie ripostuje Szkotka z miną Madonny od siedmiu boleści). Oskarżyciel daje za wygraną, a Maria wchodzi na szafot po lepszą koronę niż angielska. Jeśli czegoś serdecznie nie cierpię, to kurwiszonów pozujących na święte. I nawet piękna muzyka – a tu była piękna – na to nie pomoże.
Życie (lecz nie Donizetti) dopisało do tej historii przewrotną puentę. Maria, mimo starań Szkotów, nie została uznana świętą (przypuszczam, że ówczesny papież po prostu przeczytał jej dokładniejszy życiorys). Jednak jej syn – z dużą dozą prawdopodobieństwa bastard Rizzia – zasiadł po Elżbiecie na tronie Anglii. Opera o nim nie wspomina, zapewne dlatego, że Jakub I nie przywrócił katolicyzmu - a to , przynajmniej zdaniem Włochów, poważniejszy grzech niż łóżkowe igraszki z, choćby i niezbyt urodziwym, „Italiano vero”, a nawet zbrodnie z namiętności.