środa, 8 października 2008

Jak hrabia z biskupem winem handlowali i co z tego wynikło

Ostatnio byliśmy w księstwie, które nie ma księcia, tylko dwóch półksiążąt. Monarchia jest półelekcyjna (bo druga połowa jest nominacyjna), przy czym elekcja odbywa się mocarstwie ościennym (nominacja zresztą też). Mało kto uświadamia tego ościennego wyborcę, że wybierając sobie prezydenta, wybiera też komuś półksięcia. Księstwo nie utrzymuje sił zbrojnych, a mimo to toczyło długą acz bezkrwawą wojnę z Niemcami, wypowiedzianą w 1914. W pospiechu zapomniano dopisać księstwo do Traktatu Wersalskiego i tak pierwsza wojna światowa trwała na tym małym obszarze aż do 1958, ignorując zupełnie fakt, że w międzyczasie zaczęła sie i skończyła druga. Rozwiązanie tej zagadki znajduje się w Pirenejach, na pograniczu hiszpańsko - francuskim i jest jednym wielkim straganem pod firmą Andora. Ponieważ księstwo nie jest członkiem "unii brukselskiej, nierządnicy europejskiej" i jako obszar wolnocłowy kusi niskimi cenami, na granicy odbywają się szczegółowe kontrole bagażników i w ten sposób pieniądze zaoszczędzone w Andorze wydaje się na opłaty celne we Francji lub Hiszpanii. Według traktatu z 1278 ludność Andory ma płacić swoim co-princepsom rocznie cztery szynki, czterdzieści bochenków chleba i sześć galonów wina. To, co służby celne obu państw rekwirują podróżującym na granicy znacznie przekracza wartość daniny.

Raz jeden podjęto próbę zespawania dwóch półksiążąt w jednego księcia. W 1934 pewien słowiański awanturnik ogłosił się pełnym księciem, przyjął tytuł Borysa I i wypowiedział wojnę biskupowi hiszpańskiego Urgel (pierwszemu półksięciu). Wojny prezydentowi Francji (drugiemu półksięciu) nie wypowiadał, bo uważał się za regenta króla francuskiego, którego nieprawnym sukcesorem był właśnie prezydent republiki francuskiej. Biskup uśmiechnął sie i zadzwonił po sanitariuszy. Sanitariusze zabrali jego Książęcą Mość do Madrytu, gdzie go, przede wszystkim wylegitymowali. W papierach Jego Książęca Mość miał napisane Borys Michajłowicz Skosyriew i jako miejsce urodzenia Wilno. Na terenach Półwyspu Iberyjskiego nawet dziś trudno o dobrą znajomość geografii Europy Wschodniej, więc zarejestrowali Skosyriewa jako Polaka. On sam uważał się raczej za Białorusina. W 1917 wraz z falą białej emigracji przedostał się do Anglii. Niewiele wiadomo o jego zajęciach i źródłach dochodu. Na pewno współpracował z Olivierem Locker-Lampsonem, który był jednym z dowódców brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego w Rosji. Po wielu latach Skosyriew utrzymywał, że wykonywał tajne zlecenia Rządu Jego Królewskiej Mości. Z pewnością rząd brytyjski nie zlecał Skosyriewowi puszczania w obieg fałszowanych czeków - pod takim zarzutem był przesłuchiwany przez londyńską policję w 1919. Zaprotokołowano wówczas, że przesłuchiwany pracuje jako tłumacz w japońskiej misji wojskowej.

W 1925 Skosyriew na "nansenowskim paszporcie" wyjeżdża do Holandii. Nie wiadomo, co tam robi. Sam później twierdził, że oddawał usługi na dworze królowej Wilhelminy, która nadała (!) mu tytuł "comte d'Orange". Z pewnością Skosyriew otrzymał wówczas holenderski paszport, bo legitymował się nim w latach trzydziestych. Tradycyjnie niewiele wiadomo o jego podróżach. Twierdził, że nauczył sie hiszpańskiego w Kolumbii, gdzie prowadził firmę eksportową. Na początku lat 30 Skosyriew przebywa na Balearach, gdzie podaje się za profesora literatury angielskiej. Żeni się, ale nie przeszkadza to mu w licznych romansach, miedzy innymi ze świeżo rozwiedzioną multimilionerką amerykańska, Florence Marmon. W 1933, zagrożony wydaleniem z Hiszpanii, przybywa do Andory.

Pirenejskie księstwo przeżywa wówczas okres niepokojów społecznych, napływowi robotnicy hiszpańscy (anarchiści, syndykaliści i anarcho–syndykaliści) wzniecają strajki, zbliżają się wybory do parlamentu, podatki rosną, ceny nie maleją - w Andorze musza interweniować francuscy żandarmi. W takiej atmosferze Skosyriew przygotowuje swoje entree. W porozumieniu i za zgodą francuskich monarchistów ogłasza się władcą Andory w imieniu prawowitego półksięcia, pretendenta do tronu Francji. Ogłasza również plan rewitalizacji gospodarki, poprzez zniesienie ceł i budowę kasyn (na wzór Monako) oraz wielce socjalistyczną w duchu konstytucję. Biskupowi już kasyna kwaśno smakowały, ale ta swoboda wyznania i poglądów przebrała miarkę. Skosyriewa aresztują hiszpańscy gwardziści, mimo że podobno przypadł nawet do gustu tubylcom.

W Madrycie nie bardzo wiadomo, co zrobić ze Skosyriewem – ma wiele paszportów, powołuje się na rozliczne wpływowe znajomości, co więcej, twierdzi, że z tym księciowaniem to był tylko żart i (jakbyśmy to dziś powiedzieli) happening. Jedyne, co można zrobić, to wydalić delikwenta. Najbezpieczniej do Portugalii. Na granicy portugalskiej Skorsyriew jest znów aresztowany i wydalony, tym razem do Francji. Która - tak, tak, czytelnik zgadł – aresztuje Skorsyriewa i wydala go, przewidywalnie, do Hiszpanii. Tak więc Skorsyriew błąka się po okolicy (zahacza jeszcze o Maroko), aż w końcu, w 1938 władze francuskie zezwalają mu na osiedlenie się.

I tak Skorsyriew dożyłby może spokojnej starości w pachnącej lawendą Prowansji, gdyby nie pewien austriacki wegetarianin. W 1939 wraz z innymi elementami politycznie niepewnymi trafia do obozu internowania pod Tuluzą, z którego wychodzi po klęsce Francji. Archiwa Wehrmachtu rejestrują obecność Skorsyriewa wśród oddziałów niemieckich na froncie wschodnim, w charakterze „cywilnego specjalisty”. Trop urywa się w 1943. Następny ślad datowany jest na kwiecień 1945 – wówczas Skorsyriew trafia do amerykańskiej niewoli. Zwolniony, po przesłuchaniach, jako nie-Niemiec i nie-nazista. W 1948 aresztowany przez Rosjan w Eisenach, na terenie radzieckiej strefy okupacyjnej. Z Syberii wraca w 1956, osiedla się w RFN, w Boppard, gdzie umiera w 1989. Zdecydowanie postać z potencjałem na bohatera filmu sensacyjnego.

Inne jest jeszcze ciekawe zjawisko geograficzne w pobliżu, zwie się Llivia. Jest to hiszpańska eksklawa na terenie Francji. W najwęższym miejscu „dużą Hiszpanię” od Llivii oddziela pas Francji mniej więcej dwukilometrowej szerokości. Przed Schengen rozwiązane to było tak, że na skrzyżowaniu „drogi hiszpańskiej” z „drogą francuską” stały sobie nakazy jazdy na wprost (i zakazy skrętów w lewo i w prawo). Dziś już oczywiście wszyscy jeżdżą sobie jak chcą – a i podejrzewam, że dawniej też tak robili. Skąd się to wzięło? Na mocy traktatu pirenejskiego z 1659 Hiszpania zobowiązywała się oddać Francji, między innymi, 33 wsie powiatu (comarca) Cerdanya. Hiszpanie podpisali traktat, ale coś im tak chytrze z oczu patrzało. No i wyjmują z czarnej aktówki akt nadania Llivii praw miejskich datowany na 1528. I mowią „ha! – bierzcie wsie, i bierzcie kmiotów, ale przecież Llivia to miasto. Miasto!”. Tu Francuzi się zmieszali i mówią, że dobrze, zostawcie sobie Llivię, tylko nie budujcie tam murów, zamków ani umocnień. Na co Hiszpanie mogliby odpowiedzieć, że jakie tam mury budować po wsiach, a jakie zamki na 13km kwadratowych, ale że byli ludźmi dobrze wychowanymi i nie chcieli przedłużać rozmowy, na tym się traktat pirenejski zakończył.

Potem jeszcze Francuzi pokazali, że są równie dobrze wychowani, bo całkiem za darmo dali Hiszpanom łąkę – gdzieś przecież ci miastowi musieli paść owce i krowy – oraz szereg innych udogodnień (las, dostęp do strumienia). W 1939, pod koniec wojny domowej, był nawet pomysł, aby rząd republikański schował się na terytorium Llivii i tam sobie rządził snując plany rekonkwisty, ale ostatecznie upadek republiki był tak szybki, że do niczego nie doszło.