Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mozart. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mozart. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 5 grudnia 2013

Stypa po Mozarcie czyli kontekst jest królem

Zeszłej nocy udaliśmy się do poznańskiej katedry aby wysłuchać Requiem Mozarta wykonanego w charakterze oprawy mszy żałobnej odprawionej o godzinie 23 w intencji kompozytora w okrągłą, 222 rocznicę śmierci. Msza odprawiona była w rycie przedsoborowym,  w ramach XI Poznańskiego Festiwalu Mozartowskiego.

Po pierwsze, choć jestem człowiekiem uczestniczącym w obrządkach religijnych niechętnie i rzadziej niż rzadko, spodobało mi się teatrum liturgii przedsoborowej. Kadzidła, jakieś procesje ze świecami, mamrotania i hokus pokus przed ołtarzem, klęknięcia, ukłony, przebieranki - wszystko bardzo malownicze i tajemnicze. Poza tym zdecydowanie bardziej odpowiada mi rola pasywnego widza niż zmuszanego do jakichś mechanicznych czynności i inkantacji statysty. Aż człowiek zostałby tym lefebrystą, tylko oni chyba też jednak wymagają żeby w to wszystko bezapelacyjnie wierzyć.

Po drugie, Requiem podane w formie koncertowej (zwartej) jest poniekąd pozbawione kontekstu. W swojej oryginalnej formie, jako oprawa liturgiczna, jest nie tylko bardziej autentyczne (a żyjemy przecież w świecie historically informed performances) ale i inaczej rozkłada akcenty.

D: Parę rzeczy mnie bardzo zaskoczyło. Po pierwsze to, że muzyka i śpiew dobiegały nie, tak jak zwykle - z przodu, ale od tyłu, zza pleców. A nie za bardzo było się jak odwrócić. I tak stałam plecami do tego niesamowitego Dies Irae, a ciarki same chodziły mi po plecach wraz z falami dźwiękowymi… A propos Dies Irae, to wysłuchanie tego w odpowiednim kontekście wyprowadziło mnie z błędu, w który popadłam wiele lat temu i tak w nim trwałam. Otóż dałam sobie wmówić, że napisanie tego utworu było znakiem pychy (“Oto staję się równy bogom i teraz ja was będę sądził”), podczas gdy tak naprawdę trudno o większe świadectwo pokory i skruchy. Jest to owszem scena Sądu Ostatecznego, ale opowiedziana z perspektywy nie sędziego, ale podsądnego - który zdaje sobie zresztą sprawę z własnych win i ogólnej marności i nie pozostaje mu nic więcej, jak tylko apelować do łaski trybunału. Autor nie tyle chce słuchacza nastraszyć, co daje mu wgląd w swój własny strach.

Nie zabrakło też niestety łyżki dziegciu. Celebrans zmarnował okazję na wygłoszenie kazania w związku tematycznym z okazją (przypominam: 222 lata temu zmarł Mozart). Zamiast tego dobre dziesięć minut rozwodził się nad postacią XIX wiecznego kardynała Ledóchowskiego jako bohatera walki przeciwko Kulturkampfowi (“wojnie kulturnej” jak łaskaw był tłumaczyć homileta), przeciwnika wprowadzania języka niemieckiego w nauczaniu religii, osobistego wroga Bismarcka i ogólnie męża opatrznościowego Wielkopolski. I zaraz też jakieś uwspółcześniające kulawizmy retoryczne, o tym że ktoś teraz “znalazł buty Bismarcka i je próbuje przymierzać” po to aby znów naród próbować wynaradawiać. Postać Ledóchowskiego owszem, ciekawa i godna przypomnienia, zwłaszcza że nie aż tak biało czarna (hierarcha był lojalnym serwilistą tak długo aż mu Prusacy nie zaczęli deptać po odciskach), ale co u licha ma to wspólnego z Mozartem? Chyba to, że mówił po niemiecku? Po raz kolejny okazało się, że oni chyba szkolą specjalnie kler w nieumiejętności zachowania się taktownie i stosownie do okoliczności.

niedziela, 17 października 2010

Don Giovanni - Porzućcie wszelką nadzieję

Gdybym miała wskazać, którą z oper widziałam w największej ilości wersji, z pewnością byłby to „Don Giovanni” Mozarta. Dzieło to wygrywa u mnie również w kategorii „najgenialniejsza opera wszech czasów”, choć niekoniecznie najpierwsza z ulubionych (to miejsce od lat należy do „Fausta”, który nota bene ma z Don Juanem bardzo wiele wspólnego). Widzieliśmy kilka inscenizacji arcydzieła Mozarta na żywo: urocze i klasyczne w warszawskim WOKu i praskim Stavovskim Divadle, nowoczesne - inną warszawską w reżyserii Trelińskiego i budapeszteńską – jedną genialniejszą od drugiej. Plus chyba kilkanaście najróżniejszych nagrań, w tym fenomenalną wersję filmową z wampirycznym Raimondim. Dlatego z tym większą przyjemnością wybierałam się na premierę do berlińskiej Deutsche Oper. Spodziewałam się oczywiście, że będzie nowocześnie i rewizjonistycznie. Większość dzieł, które mieliśmy okazję widzieć na tej scenie była tak „po niemiecku” nowoczesna; zdarzały się przypadki wybitne („Semiramida”, „Rycerskość wieśniacza”/”Pajace”), kontrowersyjne lecz dobre („Rigoletto”, „Holender Tułacz”) lub takie, które przynajmniej pobudzały do dyskusji („Aida”, „Turandot”). Inscenizacja słaba zdarzyła się raz, z „Purytanami” Belliniego, dosmuconymi nagłym a niespodziewanym trupem Artura w finale.

Wczorajszy „Don Giovanni” sytuuje się gdzieś obok kompletnie niezrozumiałej „Aidy” rozgrywającej się w jakiejś amerykańskiej sekcie. Przede wszystkim takiego nagromadzenia obsceny i przemocy jeszcze chyba nie widziałam w teatrze operowym. Tuż za nami siedziały dwie bardzo wytworne rodziny (prawdopodobnie dyplomatów) z córeczkami na oko dziesięcioletnimi. Teraz rodzice – którzy zapewne mieli zamiar dostarczenia sobie i dzieciom rozrywki na najwyższym światowym poziomie – stają przed niełatwym zadaniem wytłumaczenia w nierujnujący młodej psychiki sposób co to jest na przykład flagellacja, masturbacja i gwałt analny, pomijając już takie drobnostki jak Chrystus jeżdżący na rowerku treningowym w piekle (opatrzonym stosowną inskrypcją z Dantego nad wejściem). Do gołych pań na scenie dziewczynki być może też nie były przyzwyczajone.
Reżyser Roland Schwab szokuje od pierwszej chwili. Przy dźwiękach uwertury na pustą scenę wchodzi tłum „krawaciarzy” z kijami golfowymi w ręku i symuluje grę. Wśród tłumu identycznie ubranych mężczyzn ukrywają się Don Giovanni i Leporello. Moje pierwsze skojarzenie było takie, że ktoś nam tu chce zafundować dramma giocoso o erotycznych przygodach Tigera Woodsa, ale nastrój giocoso ulotnił się jak kamfora, kiedy tłumek sługusów zatłukł kijami Komandora. Don Giovanni wychodzi więc na mafiosa lub herszta bandytów, otoczonego przez cały czas przedstawienia gromadą osiłków. W sumie ten pomysł byłby jeszcze ewentualnie do kupienia – skoro to taki wielki pan, czemu miałby mieć tylko jednego służącego? Wszechobecni „goryle” też zdecydowanie wzmagają atmosferę zagrożenia.

Pomniejsze postaci traktowane są ze wzrastającą brutalnością. Zarówno Zerlina jak i Masetto padają raz po raz ofiarami seksualnych napaści ze strony zarówno Giovanniego jak i Leporella. Odbywają się naturalistyczne sceny gwałtów zbiorowych (Zerlina jest zgwałcona kijem golfowym, na co Leporello reaguje onanizując się w wielkim, czarnym, foliowym worku na śmieci). Generalnie śmieci i worki na odpady walają się wszędzie, kulminację osiągając w scenie balu na finał pierwszego aktu. Widzieliśmy to już grane jako maskarada, nawet jako orgia, ale propozycja pana Schwaba wykracza nawet poza granice zwykłej orgii. Impreza odbywa się najwyraźniej w piekle sadomasochistów, Don Giovanni wraz z Leporellem okładają biczami gości (w tym gwałconych po raz kolejny nowożeńców), mordują przypadkowe postacie, pojawiające się całymi tabunami nie wiadomo w jakim celu, a wszystko odbywa się wśród stosów śmieci i migających świetlówek. Z boku pojawia się – po co, to wie chyba tylko reżyser – wspomniany Chrystus na rowerku, po proscenium kuśtykają półnagie modelki opakowane w metalowe pręty, ze stojących tu i ówdzie zardzewiałych beczek wyskakują „goryle” jak diabły z pudełka. Chaos, zgroza, bezsens – słowo daję, spodziewałam się konkluzji, że Don Giovanni, jako miłośnik sado-maso, będzie najszczęśliwszy gdy wreszcie trafi do prawdziwego piekła. Ale nawet to nie – natłok histerycznych pomysłów reżysera utonął w odmętach śmieci.

Po przerwie realizatorzy – zreflektowawszy się popatrując ukradkiem na wkurzoną do imentu publiczność? – postanowili dodać nieco humoru. Parę razy, przyznaję, udało im się mnie rozśmieszyć, przez co ten „Don Giovanni” awansował w moim prywatnym rankingu z kategorii „beznadziejny” na zaledwie „zły”. Zabawne były interakcje z widownią w scenie cmentarnej – ale dlaczego zza kurtyny musiały wychynąć (chyba to były one?) tańczące trupy Myszki Mickey? Był już taki jeden – Polak zresztą, Warlikowski – który się na Myszkach Mickey solidnie przejechał (w paryskim „Królu Rogerze”), może by się tak czegoś nauczyć na błędach kolegi? Humor zresztą jest typowo piwny – dominują rubaszne żarty z klepaniem się po tyłkach, ale po tej dawce ohydy nawet one koją. Jednym z najlepszych pomysłów reżysera są nawiązania do klasyki kina i malarstwa. Oprócz, chyba nieuniknionej w tym kontekście, „Mechanicznej pomarańczy”, pojawiają się na przykład całkiem śmieszne aluzje do kultowego w krajach niemieckojęzycznych starego angielskiego filmu krótkometrażowego „Dinner for One. Wyłącznie dzięki naszemu przyjacielowi wiemy, że telewizje w Niemczech i w Austrii puszczają ten skecz pasjami w Sylwestra (prawie jak nasze „Kevina samego w domu”). Reakcje publiczności rozpoznającej gagi w scenie gdy Leporello obsługuje słynną ostatnią kolację Don Giovanniego sugerowały, że w Berlinie film ten jest powszechnie znany. I że prawie każdego widza można udobruchać, jeśli zapewni mu się odrobinę satysfakcji ze zgadnięcia podstawionych zagadek. Zresztą zaraz potem „Dinner for One” zmienia się w „Ultima Cena for 13”, bo do kolacji przyłączają się „goryle” tworząc malowniczą scenkę z Leonarda (znów ku wyraźniej uciesze, pokusie której i my się nie oparliśmy).

Niestety, brak jest puenty. Komandor nie pojawia się wcale – słychać tylko jego głos z offu. Dopiekławzięcie Don Giovanniego też wyszło chyba najbardziej rozczarowująco jak zdarzyło nam się widzieć. Ot, puścił ktoś dymy i poruszał trochę zapadniami, a Don-sadysta padł na deski. I koniec. Ciemność. Kurtyna. Sekstet też wycięto, bo reżyser chyba nie miał całkiem pomysłu co by z nim jeszcze robić.

No i oczywiście nastąpiły wielkie brawa dla naprawdę wspaniałych wykonawców. Ildebrando D’Arcangelo był zjawiskowy – moim zdaniem to jest wymarzony Don Giovanni, który powinien jeździć po świecie i śpiewać to gdzie się da, a z czwartego rzędu można było docenić jego atrakcyjną muskulaturę (ech, dodać by mu 20 cm i byłoby ciacho że hej). Donna Anna czyli Marina Rebeka po prostu „pozamiatała”, była fenomenalna wokalnie. Leporello czyli Alex Esposito spisał się bardzo dobrze, tym bardziej, że zmuszony był wykonywać różne dziwne wygibasy śpiewając (np. w arii katalogowej reżyser umyślił sobie, żeby skakał piruety). W ogóle nikt ze śpiewaków sobie wstydu nie przyniósł i wina całkowicie nie leży po ich stronie. Gdy po długim oczekiwaniu realizatorzy ośmielili się wystawić nosy na scenę, powitała ich nawałnica tupania i buczenia, w którą jak raz i my się włączyliśmy. Tylko jeden pan, parę rzędów za nami, wrzeszczał brawo! Mąż? Przyjaciel? Krewny? Czy jedyny, który zrozumiał, o co chodziło?

piątek, 9 maja 2008

Śmierć w Wenecji (archiwalia)

Śmierć w Wenecji

Nie dalej jak wczoraj, przechadzając się z moim mężem po wnętrzach pałacu Belevedere pod Weimarem i patrząc na rzadkiej brzydoty konterfekty jego byłych właścicieli, zastanawialiśmy się nad mizernym medialnym obrazem wieku osiemnastego. Wiek dziewiętnasty, ze swoim romantyzmem i gotycyzmem, doczekał się po stosunkowo krótkim okresie, gdy esteci kręcili nań nosami, uznania i sympatii szerokiej publiczności. Za to wiek osiemnasty popadł w całkowitą niełaskę i uznany został za skończone nudziarstwo - pamiętam podobne opinie nawet z czasów swoich studiów i obowiązkowych wykładów z historii. Nie ma jakoś zbyt wiele dobrych filmów, książek itp. "zachęcaczy" do czasów peruczek i krótkich galotków (Amadeusz Formana jest raczej wyjątkiem, niż regułą), zwłaszcza w porównaniu z bogactwem podobnych tekstów traktujących o wieku dziewiętnastym. Jak więc nam było miło, gdy wysiadłszy z samochodu pod domem trafiliśmy w TV na powtórkę wspaniałej filmowej wersji Don Giovanniego Mozarta w reżyserii J. Loseya (1979 - R. Raimondi, J. Van Dam, E. Moser, K. Te Kanawa, T. Berganza).

I znowu - zupełnie inny Don Giovanni! Jeśli ktoś pamięta to, co pisałam o różnych Donach, to tego trzeba koniecznie dodać do rejestru jako całkiem nową kategorię. Bardzo spójny, choć przyznaję, że mojej wrażliwości nieco obcy, i bardzo, bardzo osiemnastowieczny.

Akcja przeniesiona jest z Sewilli do Wenecji - coup de force! W porównaniu z Sewillą, Wenecja wydaje się mroczna. Wiele scen nakręcono nocą, w deszczu - wrażenie wilgoci, rozmiękających starych murów, malarycznych wyziewów jest dojmujące. To nie jest słoneczna Wenecja Canaletta, już raczej Guardiego. I od razu, w pierwszej scenie, mamy śmierć w Wenecji - w pojedynku ginie Komandor.
W tej wersji Donnie Annie można wierzyć tak, jak czyni to Don Ottavio - tutaj raczej już mąż, a nie narzeczony. Dziewczyna szczerze rozpacza, a jeśli czuje się winna, to tego, że wybiegła za Giovannim próbując doprowadzić do jego ujęcia. Giovanni woła: "Nigdy nie dowiesz się, kim jestem". No właśnie - a czy my się dowiemy, kim on jest?

Leporello trochę się chyba boi swojego pana. Kilkakrotnie próbuje zwolnić się ze służby. Don Giovanni jest dziwny, niepokojący. Nigdy się nie uśmiecha, nawet podczas przyjęć, które sam wydaje. W innych wersjach Don Giovanni był albo uroczym bon vivantem i bawidamkiem, albo utracjuszem, który boi się nadchodzącej starości, albo filozofem chcącym poprzez poznanie kobiet zgłębić tajemnicę świata. Ten nie. Nie ma w nim radości życia, nie ma uwodzicielskiego czaru, nie jest już młody, ale nie przejmuje się tym. Na kobiety patrzy zmrużonymi oczami, z dziwnie napiętą twarzą. Zaczynamy się zastanawiać, czy rzeczywiście chodzi mu o seks.

W parku przypałacowym w Vicenzy pojawia się Donna Elwira w dziwnej sukni, ni to ślubnej, ni to szpitalnej. Szalona? Być może, ale coraz bardziej natrętne staje się pytanie: Co on jej zrobił? Ten Don Giovanni nie ma w sobie nic z uwodziciela, nie jest nawet zbyt przystojny. On nie bawi się kobietami (nie mówiąc już, że nie bawi się z nimi) - on je dręczy. Ten wenecjanin jest jak Markiz de Sade, jego przyjemnością jest nie sprawianie rozkoszy, lecz bólu. Patrzy na kobiety oczami sadysty, jak na zdobycz. Każdy inny Don Giovanni miał jakąś swoją rację, jakąś prawdę - ten też, ale z jego prawdą, prawdą perwersji, nie możemy w żaden sposób sympatyzować. Don Giovanni traci wszelkie zainteresowanie, gdy okazuje się, że Elwira figuruje już na liście jego podbojów. Ale przy "arii rejestrowej" Donna Elwira nie miota się, nie złości - jest wstrząśnięta i przerażona. Co ona wie? Taka scenka: przy sadzawce młodziutka dziewczyna myje się i płacze. Donna Elwira patrzy na nią - porozumienie bez słów. Don Giovanni też patrzy lodowatym wzrokiem i odchodzi.

Bardzo osiemnastowieczne jest potraktowanie postaci wieśniaków - to mieszkańcy folwarku Giovanniego. Wszędzie kręci się pełno ludzi, których nikt nie zauważa. Don Giovanni szuka swoich zdobyczy, Zerlina i Masetto kłócą się i godzą na oczach obojętnych obserwatorów. Po pałacowych trawnikach przewalają się gromady leni, o które potyka się Don Ottavio. Masetto nie jest - po raz pierwszy od dawna - pajacem wystrychniętym na dudka, ale człowiekiem z gminu świadomym swojej bezsilności wobec pana stojącego ponad prawem. Podobnie Zerlina. To osiemnasty wiek - ludzie z zasady nie są tu sobie równi, ale jeszcze się z tym godzą. Pan może żądać "świadczeń w naturze" od służącej, a ona nie ma prawa odmówić. Z tym, że Don Giovanniemu, jak już widzieliśmy, nie chodzi o seks. I tego - nienaturalnej przyjemności, a nie przyjemności jako takiej - Zerlina nie chce mu dać. Ona się boi, jak inni.

I nagle zaczynamy rozumieć, wszystko układa się w całość. Po pojedynku Leporello zadaje dziwne pytanie: "Kto zginął, pan czy starzec?", tym dziwniejsze, ze właśnie z Don Giovannim uciekają z pałacu. W ogrodzie, jeszcze zanim zobaczyliśmy Donne Elwirę Don Giovanni daje dowód dziwnej ostrości zmysłów - mówi: "Czuję zapach kobiety" wdychając powietrze, widzi ją, na długo zanim zobaczy ją służący. Gdy Zelina nieomal mu ulega, rzuca się jej do szyi. Mało? Skąd wziął się w pałacu komandora? Napaść opisana przez Donnę Annę nosi wszystkie cechy napaści wampirycznej. Tak wiec Don Giovanni jest wampirem, ale wampirem osiemnastowiecznym. Sprzed epoki egzotycznego i romantycznego hrabiego Draculi i długo, długo sprzed pięknych i uwodzicielskich wampirów Anne Rice. No jest Nosferatu jak z Herzoga, albo nawet z Murnaua. Jest odrażający, oślizły. Nie może być uwodzicielski, bo jest nieludzki - jest czymś co tylko udaje człowieka. Kobiety są dla niego niczym oprócz pokarmu, pożywki. Ostateczny dowód: gdy Leporello po raz kolejny chce odejść, Don Giovanni zabiera go do swojej sypialni. Na łóżku leży naga odaliska. Pan i sługa rozmawiają głośno, klepią ją nawet - ona ani drgnie. Ponieważ jest nieżywa. Niby nie widać krwi (już ja wypił?), ale ona jest martwa. Zaczynamy też rozumieć wywód Don Giovanniego, ze on kocha wszystkie kobiety niezależnie od wieku, urody itp. Nie jest wybredny, bo śmierć nie jest wybredna - a Don Giovanni jest w tej wersji żywą Śmiercią w Wenecji.

Dlaczego wiec żyje Donna Elwira, skoro wcześniej padła jego ofiarą? Bo one nie umierają od razu. Jak w Śmierci w Wenecji, mamy tu do czynienia z morem, i to morem szczególnym, który dotyka tylko kobiety. Don Giovanni zakaża swoje ofiary nie wampiryzmem, ale śmiercią. I to śmiercią osiemnastowieczną - nie słodką, albo dostojną - ale brzydką, kojarzącą się z rozkładem. Don Giovanni jest uosobieniem syfilisu - dla niego liczy się tylko ostateczny wynik zakażonych. Elwira jeszcze żyje, ale domyślamy się, ze niedługo choroba zrobi swoje.

Gdy nadchodzi Komandor nie czujemy żalu za Don Giovannim. Nadprzyrodzona interwencja wydaje się całkiem na miejscu, aby poradzić sobie z nadprzyrodzonym złem. Tylko jedno niepokoi - młodzieniec w czarnym stroju, który towarzyszył Don Giovanniemu od początku, a teraz stoi z boku i przygląda się spokojnie z półuśmiechem. Kim jest ta niema rola dodana przez reżysera? Młodzieniec pozostaje w pałacu i po wyjściu wszystkich zamyka drzwi. Lokaj? Syn? Młody wampir-następca? Diabeł-stróż, który upewnił się, że Don Giovanni trafił do piekła? Ja myślę, że następca, może z pokolenia piękniejszych - ale czy przez to mniej groźnych? - wampirów. W pewnej chwili, gdy w drugim akcie postaci ganiały się w przebraniach po parku, niespodziewanie okazało się, że trafili do dekoracji dworskiego przedstawienia dla biskupa. Przez chwilę wydawało się, że to tylko teatr, taka gra - że nie ma żadnych wampirów, żadnego zagrożenia, że to wszystko było dla uciechy eleganckiego towarzystwa. Ale ten milczący młodzieniec nie daje mi spokoju. Na końcu, gdy zło zostało ukarane, myślimy, że świat wrócił do porządku. Ale zagrożenie nie znikło. W półmroku zrujnowanych pałaców czeka już nowy, młodszy i piękniejszy Don Giovanni - wampir dziewiętnastowieczny. Piękny i melancholijny - kusząc rozkoszą ciała, niszczy ciało. Nowe złudne przyjemności i nowe wstydliwe choroby - i tylko śmierć tak stara, jak mury Wenecji.