poniedziałek, 23 grudnia 2013

Zaślepione

O warszawskim podwójnym przedstawieniu Jolanty Czajkowskiego i Zamku Sinobrodego Bartoka w reżyserii Mariusza Trelińskiego napisano wiele i mądrze. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że pozostało w tych dwóch baśniach o ślepych królewnach (wesołej i smutnej) coś jeszcze, o czym nikt nie wspomniał. Być może z poprawności politycznej – bo przecież „powinno się” solidaryzować z bohaterką, zwłaszcza jeśli jest ona pokrzywdzona przez złych, patriarchalnych mężczyzn. Coś, co dotyka kobiecej psychiki (a przynajmniej pewnego jej typu, który ja nazywam persefonicznym) w szczególny sposób, niestety w dzisiejszych czasach całkowicie niemodny, zatem wyszydzony i przedstawiany wyłącznie w krzywym zwierciadle.

Bajka wesoła, ku pokrzepieniu serc: Jolanta jest córką króla Prowansji Rene, ponieważ jednak od urodzenia jest niewidoma, ojciec trzyma ją z dala od dworu, w ukrytej w lesie chatce, a opiekującym się nią służącym nie wolno pod karą śmierci wspominać o świetle, kolorach ani niczym innym, co naprowadziłoby królewnę na myśl, że coś różni ją od innych ludzi. Król ma nadzieję, że zanim córka dorośnie do zamążpójścia jej chorobę uda się jakoś uleczyć – sprowadza więc medyka-Maura, który po zbadaniu pacjentki orzeka, że być może byłoby to możliwe, ale tylko jeśli wcześniej Jolanta uświadomi sobie swoje kalectwo i sama zapragnie uzdrowienia. Widać więc dobrze, że mamy tu do czynienia raczej ze ślepotą symboliczną, a nie fizyczną – z ciemnotą ignorancji, dziecięcą niewinnością, która nie pozwala dziewczynie widzieć świata w całej jego złożoności, ale nie przeszkadza jej mimo to czuć się szczęśliwą. W czasach studenckich, u mojej przyjaciółki na drzwiach pokoju wisiał wielki plakat z napisem „What a baby’s never had, a baby never misses”. 

Wszystko zmienia się, kiedy do chatki przypadkowo trafia zagubiony w lesie książę. Jest zafascynowany piękną nieznajomą, długo nie zdaje sobie sprawy, że Jolanta nie widzi – dopiero kiedy prosi ją o czerwoną różę na pamiątkę spotkania, a ona kilkakrotnie podaje mu białą. Wtedy książę opowiada jej o kolorach, świetle i wszystkim, o czym dotąd nie miała pojęcia. Królewna chce odzyskać wzrok (co już samo w sobie stoi w sprzeczności z panującą dziś tendencją do poprawnego politycznie traktowania każdej ułomności), a kiedy ojciec, by ją bardziej zmotywować, grozi straceniem intruza, który poznał tajemnicę państwową – chce już tak bardzo, że zgodzi się na wszelkie, nawet najbardziej bolesne zabiegi medyka. Wszystko kończy się dobrze, choć pierwsze wrażenia z widzialnego świata przytłaczają i przerażają Jolantę, która jako osoba bardzo religijna przeżywa coś w rodzaju mistycznego olśnienia. Mariusz Treliński niestety uznaje za stosowne „dosmucić” bajkę sugestią, że moment odzyskania wzroku jest dla bohaterki jednocześnie uświadomieniem sobie własnej bardzo marnej pozycji w świecie rządzonym przez mężczyzn. Królewna przechodzi spod władzy autorytarnego ojca (który najchętniej trzymałby ją w ciemnocie do końca życia) do równie autorytarnego męża; nie zyskuje nic, a tylko traci swój bogaty świat wewnętrzny, który stworzyła będąc niewidoma.

Wydaje mi się jednak, że nie tędy droga – a naprowadził mnie na to właśnie ten anachroniczny z pozoru motyw religijny. Jolanta nie jest tylko kobietą uwikłaną w zależności płci i władzy; jest przede wszystkim duszą ludzką przeżywającą (dosłowne) oświecenie. W takim rozumieniu jej pasywna postawa – zgoda na to, żeby zostać rozpoznaną – nie jest wyłącznie seksualna. Interwencja następuje z zewnątrz, wtedy, kiedy otrzymująca łaskę oświecenia dusza jest do tego gotowa. W bajce motyw religijny spleciony jest z motywem miłosnym, w którym „śpiąca królewna” jest obudzona do życia przez pocałunek księcia. Odczytywanie tego w kategoriach panowania, a nawet przemocy, to sugestia, że każda heteroseksualna miłość jest wykorzystywaniem, każde seksualne spotkanie kobiety i mężczyzny jest gwałtem, każda męska asertywność to agresja, a kobieca (dziewicza!) skromność to z góry skazana na porażkę próba uniknięcia napaści. Kobiety po prostu nie można oczarować, zachwycić, przezwyciężyć jej lęków – można ją tylko brutalnie zranić, zniszczyć, sponiewierać. Bo przecież Persefona została zgwałcona – koniec, kropka – była najszczęśliwsza jako córeczka Demeter, ślepa na problemy dorosłego świata; żadną królową nigdy być nie chciała, a Hades to psychopata, porywacz i zbrodniarz. Czy o to chodzi?

Na to pytanie stara się odpowiedzieć – niestety, zdaniem reżysera pozytywnie – kolejna bajka, tym razem straszna i ku przestrodze, dla miłośników „dark stories of the North”. Też jest w niej ślepa (metaforycznie) królewna - a raczej ktoś, kto królewną bardzo chciałby być, ale mimo wielkiego chcenia nie jest i nigdy nie będzie.

Kazimiera Szczuka w programie spektaklu zadaje pytanie, co te (w domyśle: niemądre) dziewczyny „o ile nie uwolni ich o tego odmienność orientacji seksualnej albo zdrowy rozsądek” widzą w tych wszystkich kuzynach Sinobrodego, gotyckich antybohaterach owianych mroczną tajemnicą, wampirach, upiorach i innych Rochesterach. A nie przypadkiem mit Hadesa i Persefony, ale bez obowiązkowego (dla feministek?) gwałtu? „Porwanie” jako wyrwanie z banału, uwolnienie od biologicznego i społecznego determinizmu, interwencję z zewnątrz w sytuacji, kiedy pewnych drzwi od wewnątrz otworzyć się nie da. Bycie rozpoznaną właśnie – rozpoznaną jako nie tyle „prawdziwa kobieta” (czyli „naturalna” masochistka), ale „prawdziwa królowa” godna wyniesienia na tron.
 

Co natomiast robi Judyta, bohaterka opery Bartoka? Ona lezie do tego Hadesu sama, nie dość, że nieporwana, to nawet niezaproszona – i domaga się intronizacji! Natrętnie narzuca się Sinobrodemu i awanturuje się, by wyjawił przed nią wszystkie swoje tajemnice, pootwierał wszystkie drzwi do swojej duszy. Bo ona chce! Bo jest kobietą, która twierdzi, że kocha – a moim zdaniem raczej tylko pragnie walczyć i zmieniać otoczenie na swój gust – więc jej się należy. Nie uwierzyłam ani przez moment, że Hades/Sinobrody mógłby choć przez chwilę odwzajemniać uczucia nachalnej intruzki-pretendentki; wydaje mi się, że jego teksty „Chodź, czekam na twój pocałunek” można śpiewać tylko ironicznie. Judyta nigdy nie była Persefoną – po Persefonę jednak trzeba się samemu pofatygować na górę. Czy ta natarczywa pannica, która żąda całkowitej władzy miała być nie tylko odwrotnością anielskiej Jolanty – pozwalającej się rozpoznać, zdobyć i oświecić – ale wręcz pewnego typu współczesną feministką? W założeniu postacią bardzo pozytywną i zasługującą na solidarność ze strony widza (a „widzki” to już w ogóle) - w praktyce odstręczającą impertynentką, męczącą jak urządzające sceny w sklepie rozpaskudzone dziecko. Wielka szkoda, że reżyser zepsuł psychologiczne, symboliczne odczytanie tej pięknej i mrocznej opery konstatacją, że Sinobrody naprawdę był seryjnym mordercą i zwyrodnialcem, który trzymał w zamku trupy pomordowanych kobiet. Ja bym wolała zobaczyć, jak fałszywa Persefona roztapia się w nicość z powodu własnego zaślepienia i tupetu. To też by było „ku przestrodze”, ale z maleńką, ukrytą iskierką pokrzepienia…