niedziela, 5 sierpnia 2012

Ladacznica bez zasad


Mało jest w operze historii, które przetrwały w dwóch lub więcej wersjach. W końcu „Otello” Verdiego wyparł milusią operkę Rossiniego z happy-endem, zaś „Orfeusz i Eurydyka” Glucka  odesłał w sceniczny niebyt wszystkie wcześniejsze „Orfeusze” i „Eurydyki”, razem czy osobno. Jednym z niewielu wyjątków jest „Manon”, gdyż wersje Masseneta i Pucciniego, choć grane rzadko, funkcjonują w operowym głównym nurcie obie. Właśnie obejrzeliśmy sobie tę pierwszą na nagraniu z METu, z kilkumiesięcznym opóźnieniem.

Na inscenizacjach Metropolitan można polegać, że będzie porządnie, bez taniochy i przemyślane pod względem reżyserskim – i tak też było. Podobnie jak w nie tak dawnej „Łucji z Lammermoor” akcja została przeniesiona do drugiej połowy XIX wieku - co nigdy nie budzi moich sprzeciwów, bo jeśli czegoś w operze jako gatunku szukam, to właśnie prawdziwego (a nie podrasowanego pod dzisiejszy smak) wiktorianizmu. W głównej partii, tak jak wtedy, wystąpiła Anna Netrebko, i ponownie z polskim partnerem scenicznym – wtedy Mariuszem Kwietniem w roli demonicznego brata, teraz Piotrem Beczałą jako ciapciakowatym narzeczonym.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Monsieur Massenet przez całe życie strasznie chciał napisać „Fausta” i cierpiał dotkliwie z powodu tego, że wyprzedził go w tym Gounod. Od 1866 roku czynił jakieś przymiarki do Goethego, ale niestety nic z tego nie wyszło, a „Kielich króla Thule” nie został nigdy wystawiony (a bardzo szkoda, bo ja tam bym się wybrała na każdego nowego „Fausta”). Tak więc wreszcie kompozytor poszedł po rozum do głowy i napisał sobie coś innego, ale też o kochankach, diabolicznych pokusach, z dramatyczną rozmową w kościele i malowniczo umierającą w ramionach ukochanego więźniarką. No „Faust” po prostu – ale w zamierzeniach autora jeszcze lepszy, podrasowany o „Romea i Julię” (też Gounoda oczywiście) gdzie oboje są śliczni i szczerze zakochani, „Traviatę” (superprzebój w Paryżu), a nawet zaprawiony kapką Rossiniowskiego „Cyrulika”, gdzie w dramatycznym momencie do drzwi puka policja. I co z tego wyszło? Moim zdaniem coś bardzo ciekawego, czego żadnym sposobem nie potrafię pokochać, mimo (a może dlatego) że „Fausta” uwielbiam bałwochwalczo, operowych kochanków z Werony uważam za lepszych od Szekspirowskich (co jest absolutnym ewenementem), Violetcie szczerze współczuję, a na „Cyruliku” (jak po raz nie-wiadomo-który wyskoczy na mnie gdzieś w świecie) w końcu się śmieję, choć zarzekam się, że tym razem nie będę bo ile można.

Kluczem do zrozumienia „Manon” jest dla mnie – mało zaskakująco – sama Manon, postać tyleż interesująca co antypatyczna. To nie jest naiwna, uwiedziona Małgorzata, chociaż na taką Massenet zdaje się ją kreować. Tym bardziej nie przypomina szczerej i impulsywnej Julii, która zakochała się z punktu i wpadła jak kamień w wodę. Manon nie jest również Violettą, choć ostatecznie obie wykonują podobny zawód. Jeśli Violetta była prostytutką z zasadami, Manon jest prostytutką bez zasad, a może raczej z jedyną zasadą, że liczy się tylko jej przyjemność, kaprysy i pełna kiesa, a „korzystać z młodości” najlepiej (i najintratniej) jest sprzedając swoje wdzięki za pieniądze każdemu, kto zechce odpowiednio dużo zapłacić. Jak to mawiają: „Prostytutka to zawód, kurwa to charakter.” O ile można przypuszczać, że Violettę popchnęła do nierządu nędza i smutne okoliczności życiowe, Manon sama zwiewa z miłosnego gniazdka, bo trafił się bogatszy sponsor.

Przez chwilę starałam się ją zrozumieć. Piętnastolatka w pierwszej w życiu podróży z rodzinnego domu, de facto uprowadzona przez poznanego kwadrans wcześniej adoratora, kawalera Des Grieux, o którym też długo nie wiadomo, czy jest w swoim uwielbieniu szczery czy wyrachowany. Niedoświadczona, mamiona obietnicami, że ukochany na pewno zaraz się z nią ożeni (ale najpierw skonsumuje jej dziewictwo w jakiejś spelunie). Czy nagle uświadomiła sobie, że gardzi tym chłystkiem, który deklarując miłość nie okazał jej elementarnego szacunku? Czy może poczuła obrzydzenie do samej siebie, gdy okazało się, że jest dla mężczyzn tylko ciałem to miętolenia w pościeli i paradoksalnie doszła do wniosku, że jeśli nie mają zamiaru obdarzyć jej tytułami i statusem społecznym, to każe sobie płacić przynajmniej twardą walutą? A może po prostu od początku napatrzyła się z zachwytem na „piękne kobiety” w oberży i postanowiła być taka jak one, chciwa i cyniczna? Wszystkie jej wielkie arie, które wyśpiewuje ubrana w pyszne toalety, to pochwała excusez le mot kurestwa, bo nawet nie uczciwej prostytucji. „Korzystaj z życia, młodość nie trwa wiecznie” – Violetta jakoś bardziej zdawała sobie sprawę, że śpiewając „Sempre libera” tak naprawdę jest niewolnicą bogatych satyrów, budzących w niej obrzydzenie. Tutaj też była jedna kapitalna i głęboko poruszająca scena, kiedy najbardziej zdeprawowany ze „sponsorów” wynajmuje na cześć Manon cały balet Opery, a po skończonym pokazie eleganccy panowie rzucają się gwałcić bezbronne dziewczęta jakby łapali kury po wiejskim podwórku. Manon jest nieporuszona – inna sprawa, że tutaj wyszło na to, że stawianie młodych i szczupłych tancereczek przed oczy damie w pewnych -  hmm… - latach i kilogramach, ale wciąż pretendującej do miana królowej piękności, to jest materiał na „epic fail”.

Szybko okazuje się, że „królowanie” w półświatku nie wystarcza Manon. Gdy dowiaduje się, że jej pierwszy uwodziciel Des Grieux, nie mogąc przeboleć jej utraty, został księdzem, niezwłocznie udaje się do kościoła St. Sulpice i odstawia scenę godną innej bohaterki Masseneta – Thais. Pokutujący (po niewczasie) za błędy młodości księżulo nie daje się długo uwodzić, ponownie deklaruje wielką miłość - która błyskawicznie przenosi się do łóżka (co oczywiście w tym momencie nie ma już większego znaczenia dla Manon, dla kawalera w koloratce za to owszem). Manon zamiast klepać biedę z zakochanym księdzem-renegatem woli wciągnąć go w swój światek hazardu, oszustw i zawodowo wesołych pań. Usilnie pomaga jej w tym kuzyn, który najpierw (przez swój hazardowy nałóg) nie obronił jej cnoty kiedy jeszcze było co bronić, a teraz pełni przy niej rolę Mefistofelesa szepcząc jej do ucha zachęty do wszelkich bezeceństw. Skołowany Des Grieux poddaje się bardzo szybko, zasiada do karcianego stolika, ale zamiast spodziewanej wygranej machlojki Manon kończą się interwencją policji, która zgarnia wszystkich do paki.

Ostatecznie Manon umiera. W sumie trudno powiedzieć na co, być może źle ją traktowano w więzieniu, co może sugerować scena, że podczas transportu na statek, który ma ją zawieźć do karnej kolonii zostaje pobita i sponiewierana przez dawnych adoratorów. U Pucciniego jednak do tej Ameryki dopływa, w czym towarzyszy jej wierny Des Grieux, po czym umiera „z braku pudru” i innych wygód. U Masseneta oddaje ducha na drodze do Hawru – też długo i strasznie melodramatycznie (nie należy zapominać, że Massenet kazał Werterowi śpiewać jeszcze przez dobry kwadrans po tym, jak ten strzelił sobie w głowę), ale nawet specjalnie nie żałuje swojego stylu życia, a samotna gwiazda na niebie wciąż przypomina jej brylant. Raczej nie można mieć nadziei na wstąpienie do nieba, jak w przypadku Małgorzaty, ale piekła też chyba nie będzie. Ot, pościelowe mięso zamieni się w zwykłe mięso i stanie pożywieniem dla pośledniejszych stworzeń. W końcu Manon osiągnęła to, co chciała – wczesna śmierć pozwoliła jej nie stracić młodości i urody, a pierwszy kochanek wytrwał przy niej do końca, jak sam przyznał, opętany jej urokiem Sfinksa. Być może miało być prowokacyjnie pour epater les bourgeois, ale moim zdaniem wyszło płytko. I smutno, ale tak bardziej ku przestrodze niż ku jakiejkolwiek katharsis.