środa, 29 października 2014

Funt mięsa


Nie jestem koneserką muzyki nowoczesnej – na własny użytek rozróżniam pomiędzy „muzyką” a „dźwiękami” – kocham natomiast Shakespeare’a, dlatego też bez większego problemu dałam się skusić wyśmienitym recenzjom i wybrałam się wczoraj do Teatru Wielkiego na operową wersję Kupca weneckiego pióra Andrzeja Czajkowskiego. Do zabaw kompozytorów operowych z Williamem S. podchodzę z zasady nieufnie; zbyt często mam wrażenie, że ten i ów (zwłaszcza mało znany) muzyk po prostu chce wykorzystać klasykę teatralną jako katapultę dla własnej sławy. W tym celu okrasza dramat muzyką, przy okazji wycinając mniej lub więcej tekstu - niczym nie przymierzając lichwiarz Shylock chcący wyciąć funt ciała ze swojego dłużnika Antonia. Pozostaje pytanie, który konkretnie kawałek teatralnego „ciała” poszedł pod nóż i czy „pacjent” tę operację przeżył.
Toleruję, a nawet niekiedy lubię, „operowanie” Shakespeare’a pod warunkiem, że mamy do czynienia z reinterpretacją, a nie tylko z ilustracją dzieła. Pan Czajkowski (kolejny po Mieczysławie Weinbergu polski Żyd odkryty przez Anglików i otoczony opinią zapoznanego geniusza) poradził z tym sobie prawdę mówiąc średnio. Zmian na plus w stosunku do Kupca pozbawionego oprawy muzycznej jest niewiele – właściwie tylko przeniesienie wielkiego monologu Shylocka w godniejsze miejsce, przy rozprawie sądowej (ale to się wręcz samo prosiło). Pod nóż wraz z funtem mięsa poszła natomiast scena rozwiązywania zagadek przez konkurentów do ręki Portii, a także niektóre postacie z Lancelotem Gobbo na czele. Skoro więc oryginalny „comic relief” wyleciał, trzeba go było czymś zastąpić – zatem wszystkie sceny z Portią w Belmont zagrano w manierze farsowej: żadnych zagadek nie ma, bo konkurenci to role nieme, a Bassanio po prostu „wybiera” jedyną nierozbebeszoną jeszcze szkatułę, po czym migdali się z Portią na leżaku.
Andrzej Czajkowski poszedł dość rozjeżdżonym (może te 30 lat temu, gdy opera powstawała, nieco mniej) tropem, jakoby przyjaźń Antonia dla Bassania miała podłoże homoerotyczne. Posłużył się przy tym płytkim jak kałuża stereotypem: kontratenor = gej, którego nawet wzmożone wysiłki inscenizatorów nie zdołały w żaden sposób pogłębić. Równie ograny jest motyw: Shylock, a więc --> Żyd, a więc --> Holokaust, zasygnalizowany na scenie na przykład w taki sposób, że zamiast weneckiego karnawału daje się widzowi faszystowski marsz z pochodniami. Fakt, iż partię Shylocka śpiewał artysta czarnoskóry (Lester Lynch) dodawał do wizji antysemityzmu pewnych rasistowskich smaczków, trudno powiedzieć, na ile zamierzonych. Śpiewał to może zresztą za wiele powiedziane – bardziej podśpiewywał, jak reszta wykonawców podających szekspirowski tekst z dodatkiem niemelodyjnych za grosz dźwięków (ot, takie sobie zawywanie, co któraś przypadkowa nuta wysoka…). Ostatecznie więc nie miałam nawet specjalnie wrażenia, że jestem w operze – raczej na jakimś nowoczesnym wystawieniu Kupca weneckiego z dodatkiem muzyki ilustracyjnej w tle i melo-czymś zamiast deklamowania poezji. Zapewne śpiewacy byli bardzo dobrzy; jak sądzę, musieli być, skoro zdołali opanować pamięciowo tego rodzaju partie. Choć z drugiej strony: „No-one will know if it is right or if it is wrong. No-one will care if it is right or if it is wrong” (Phantom jest dobry na wszystko), bo publiczność słyszy to dzieło najpewniej pierwszy raz w życiu i nie zapamięta z niego nic, bo melodii w nim brak.
Inscenizacja warszawska była minimalistyczna i – oprócz wymienionych zmian – wierna Shakespeare’owi. I całkiem miło dało się to oglądać, bo przynajmniej moim zdaniem muzyka nowoczesna broni się niekiedy jako sensowny dodatek do sensownego przedstawienia. Niestety, jak dowiedziałam się z programu, kompozytor swego opus magnum nie dokończył, a ostatnie sceny zostały pośmiertnie zinstrumentalizowane przez jego kolegę-muzykologa. To niestety słychać, bo w Epilogu dźwięki przebrały miarę. Niby zagadka została rozwiązana, Shylock (w przejmujący sposób – bo inaczej na żadnej scenie już się tego nie stawia) ukarany, publiczność składa już ręce do braw. A tu zamiast jakiegoś krótkiego finału następuje… wycie do księżyca. Dosłownie. W wykonaniu Jessiki i Lorenza. Scena, która już u Shakespeare’a najmocniejsza nie jest – ale za to (dość złowieszczo) dotyczy muzyki – rozciągnięta jest do nieskończoności, trudno jednoznacznie stwierdzić, czy przez pana Czajkowskiego, czy pogrobowca, który postanowił sobie zaszaleć z partyturą. Otumaniony tym lunatycznym zawodzeniem reżyser też zaszalał – wprowadzając na scenę Shylocka (ducha Shylocka?), który snuje się niemo wokół kochanków, w końcu znika w jednej ze szkatuł, być może przerobionej na sarkofag. O co w tym miało chodzić – któż to wie.
Podsumowując, warszawski Kupiec wenecki zły nie jest – bo dramat Shakespeare’a, jak każda klasyka, zawsze się w końcu obroni. Bez odniesień do Barda pan Czajkowski chyba by jednak większej kariery nie zrobił, tak więc wychwalanie go pod niebiosa wydaje się być nieco na wyrost. Oczywiście, rozumiem – nasz własny, polski, w dodatku Żyd i homoseksualista (a więc prawie jak Shylock i Antonio w jednym). Chwalmy się sami, bo kto inny nas pochwali (a skoro już chwali, to chwalmy się podwójnie). Andrzej Czajkowski podobno też kochał Shakespeare’a – tak bardzo, że ofiarował swoją własną czaszkę Royal Shakespeare Company do roli Yoricka w Hamlecie. Szanuję, doceniam, może nawet sympatyzuję, bo porusza mnie ten rodzaj świra. Jest coś budzącego grozę w ukochaniu geniusza, a zwłaszcza w próbach zmierzenia się z nim i uzyskania jakiegoś cienia wzajemności od uwielbianego (pół)bóstwa.  Ostatecznie więc sądzę, że „pacjent” operację przeżył – być może dlatego, że „chirurg” położył jako okup na lichwiarskiej wadze realny funt własnego ciała. Mięso było niezłej jakości i w zasadzie bez kłaków (tych od funta kłaków). Czy jednak zabieg przyniósł „pacjentowi” jakąkolwiek poprawę, trudno orzec.