poniedziałek, 13 maja 2013

Turcja 2013. Ankara.

Myślałem, że Polska jest mistrzem świata, jeśli chodzi o ustawianie przy drogach różnych bezsensownych, często wzajemnie sprzecznych znaków (głównie chodzi o ograniczenia prędkości). Gdybym miał się do tych wszystkich pięćdziesiątek i trzydziestek stosować, zapewne byłbym wciąż gdzieś w okolicach Adiyamanu. Oczywiście, Turcy jeżdżą temperamentnie (i biją Polskę na głowę, jeśli chodzi o statystyki wypadków drogowych), ale odreagowywanie tego za pomocą  coraz bardziej restrykcyjnych ograniczeń jest chyba kontrproduktywne. I tak prędkość jest ograniczana stanem nawierzchni (i tu też nie mamy się czego jako Polacy wstydzić). Rzecz jasna pieszy jest zwierzyną łowną, pierwszym obyczajem, jakiego europejski kierowca powinien się we własnym dobrze pojętym interesie wyzbyć w Turcji jest zwalnianie na przejściach dla pieszych, a już zwłaszcza zatrzymanie się w celu przepuszczenia pieszego skutkować może tragedią, i to bynajmniej nie dla pieszego (ten nie jest taki głupi, zna życie, wietrzy wszelkie podstępy i na drogę i tak nie wejdzie).

Turcja, co zważywszy położenie geograficzne może być niespodzianką, jest krainą drogiego paliwa, co przekłada się na wysokie koszty taksówek. System komunikacji publicznej w Ankarze jest dość trudny do rozpracowania (autobusy państwowe, autobusy prywatne, dolmusze czyli popularne marszrutki, brak rozkładów czy mapek na przystankach) co w połaczeniu z powszechnym brakiem znajomości angielskiego powoduje, że najlepiej Ankarę zwiedza się pieszo, zwłaszcza że zbyt wiele do zwiedzania nie ma.

Świątynia Augusta, ale i Allaha.

Zachowało się nieco rzymskich starożytności. Po wizycie cesarza Juliana Apostaty pozostała słownie jedna kolumna, wciśnięta pomiędzy znacznie późniejsze domy. Świątynię Augusta spotkał dziwniejszy los, bo ludzie wciąż się tam modlą - ponieważ dobudowano do niej meczet. W ogóle, właśnie buduje w Ankarze nową starówkę - to znaczy ładne domki “nowe jak stare” - chyba miejscy planiści odpuścili sobie syzyfową pracę modernizacji narosłych przez stulecia ruder na sąsiedniej górce.


Mauzoleum.


Mauzoleum.
Główną atrakcją miasta jest Anitkabir, czyli mauzoleum Ataturka. Zbudowane kilka lat po śmierci “ojca wszystkich Turków”, w stylu bardzo imperialnym (coś w rodzaju połączenia upodobań faraonów i włoskich faszystów - oczywiście z odrobiną tureckości, bowiem Ataturk uważał się za ostatniego Hetytę). Każdy ma swoich Sarmatów. Dzięki hetyckiej manii ojca narodu powstało zresztą w Ankarze rewelacyjne Muzeum Cywilizacji Anatolijskich. Chwilowo w remoncie, tylko połowa udostępniona, ale nawet ta połowa jest lepsza niż niektóre inne całości.




Muzeum Cywilizacji Anatolijskich - złowieszczy eksponat.
Zresztą Turcy zrobili Ataturkowi przykry dowcip. Całe życie walki z lokalną wersją szamaństwa o kraj świecki, a na koniec zafundowali mu islamski pogrzeb - wcale nie leży w marmurowym sarkofagu w mauzoleum, ale tradycyjnie, w ziemi, zawinięty w całun. Swoją drogą, wódz był antyklerykałem i islamosceptykiem wtedy, kiedy jemu to pasowało (np. żłopiąc alkohol do stanu marskości wątroby). W innych wypadkach godził się z Allahem błyskawicznie - jest tajemnicą poliszynela, że z (pierwszą i jedyną) żoną rozwiódł się “jednostronnie”, czyli dokładnie w taki sposób, z jakim przez ponad dwa lata małżeństwa (teoretycznie) walczył. W ogóle historia pani Ataturkowej jest raczej smutna. Kobieta była wyjątkowo wykształcona (na Zachodzie), znała ileś języków, pisała mężowi przemówienia - jednym słowem, wedle wszelkich standardów feministka. Małżeństwo, na ile można to ustalić, zawarli z miłości - która niestety przegrała z codziennym życiem. Zawodowy modernizator i antyklerykał w domu najchętniej zamieniłby się w typowego tureckiego baszę. A to już żonie (trudno się dziwić) nie pasowało. No to trzy razy “idź precz” i po krzyku. Nie trzeba chyba dodawać, że rodacy dorobili ex-wodzowej gębę “złej kobiety”...  
Stara stara Ankara

Nowa stara Ankara
Poza tym w Ankarze zobaczyliśmy po raz pierwszy tureckie piwo - na głębokiej anatolijskiej prowincji takich rzeczy nie ma. Dużo młodzieży, studentów,  korposzczurków, życia nocnego, knajp, knajpeczek, słowem wszelkich atrybutów stołeczności.

Na koniec parę słów o samej konferencji. Okazało się, że związek pomiędzy Henry Jamesem a Ankarą jest taki, jak zwykle w przypadku konferencji naukowych - pracuje tu jakiś entuzjastyczny naukowiec, któremu chce się organizować sympozjum. Tak było i tym razem. Konferencja spora (z 80 osób), poziom zaskakująco dobry, w ogóle wszystko jak zwykle (w krajach cywilizowanych), ale... Były też smaczki, nazwijmy je, orientalne. Po pierwsze rozpoczęcie imprezy odbyło się w akompaniamencie mów dziekana, prodziekanów i każdego, kogo udało się złapać. Było wręczanie kwiatów - olbrzymie bukiety (u nas uchodziłyby za zdecydowanie funeralne) stały do końca w sali powalając zapachem. Zamknięcie konferencji było jeszcze ciekawsze - znów mowy, podsumowania, podziękowania. W tym dla pomagającyh w organizacji studentów (nic dziwnego), którym ceremonialnie wręczono certyfikaty (???). Certyfikaty wręczał sam dziekan - postać patriarchalna, siwa i nobliwa. Studenci po kolei podchodzili do niego, po czym w większości (głównie młode dziewczęta)... całowali go po rękach. Pocałowaną rękę przyciskali sobie do czoła. Dziekan poklepywał ich ojcowsko i... ronił łzy. Tak się wzruszył jaka to piękna konferencja była. Wyobrażacie sobie publicznie wzruszonego do łez dziekana na jakiejkolwiek zachodniej uczelni?
Gilgamesz (Muzeum Cywilizacji Anatolijskich).