niedziela, 28 grudnia 2008

Zapiski z szoku chlorofilowego (część druga)

Enna wita nas mgłą. Taką mgłą, którą znamy z San Marino, Urbino i Peruggi. Okno hotelowego pokoju wychodzi na placyk, na którym stoi pomnik. Pomnik stoi do nas tyłem, z powodu mgły czasami go widać lepiej, czasami gorzej, czasami wcale. Pomnik przedstawia Napoleona Colajanni - z uwagi na imię, styl przedstawienia i ubiór domniemywamy jakiegoś XIX wiecznego celebryta lokalnego. Włoska wikipedia szybko prostuje nasze wyobrażenia - ów Napoleon zmarł w 2005: szybciutko się sprawili z pomnikiem. Za pomnikiem sklepik z winem z kurka (vino sfuso e imbottigliato pomijamy drugi przymiotnik), dość szybko uczymy się topografii okolic. Nastepnego dnia wybieramy się do Piazza Armerina, aby zobaczyć mozaiki w Villa Romana w Casale. W Casale wita nas piekne słońce i niepiękny cieć - willa zamknięta z powodu renowacji, ponowne otwarcie w marcu. Wracamy jak niepyszni do Enny, do mgły i Napoleona Colajanni.

Na peryferiach Palermo znajduje się klasztor kapucynów, w którym za skromny, dwueurowy datek, zakonnik wpuszcza żądnych wrażeń do katakumb. W katakumbach kilkutysięczna kolekcja nieboszczyków z XIX wieku, wszelkiej profesji, płci, wieku, stopniu rozkładu. Wiszą na ścianach, leżą, stoją. Czasem w otwartych trumnach, przeważnie jednak "luzem". Zwyczaj zaczął się poniekąd przypadkowo - kapucyni, którzy sprowadzili się do Palermo w XVI wieku, chowali swoich zmarłych braci w krypcie pod klasztorem. Po kilkudziesięciu latach, przy konieczności przeniesienia zwłok do większego pomieszczenia, okazało się, że uległy rozkładowi tylko w niewielkim stopniu. Ówczesny przeor wpadł więc na pomysł ustawienia ich pionowo i udostępnienia katakumb żyjącym mnichom celem medytacji ("memento mori"). I tak się zaczęło. Wieść się rozniosła poza klasztor i w pewnym momencie trudno już było kolejnym przeorom odmawiać prośbom o pochówki osób świeckich, zwłaszcza, że byli wśród nich dobroczyńcy zakonu, osoby znane i zasłużone. Na początku zgody były półgębkiem, sporadyczne, ale od mniej więcej XVIII wieku obowiązywała zasada "kładź się, kto chcesz". Okazało się wkrótce, że cudowna ochrona przed rozkładem spowodowana była brakiem dostępu powietrza do trucheł i przy masowym dostępie (zarówno nieboszczyków do katakumb, jak i odwiedzających do nieboszczyków) należy wspomóc cudowność jakimiś zupełnie ziemskimi działaniami. W ten sposób Sycylijczycy odkryli na nowo mumifikację zwłok. Na początku dość prymitywną - podsuszanie, obsypywanie wapnem i kredą, obmywanie octem, później stosowano coraz bardziej zaawansowane techniki - kąpiele w arszeniku, nastrzykiwanie różnymi chemikaliami. Stąd też bardzo różny stan techniczny zwłok. Ostatnim wkładem, pochodzącym z 1920 roku, jest dwuletnia Rosalia Lombardo ("Śpiąca Królewna"), przygotowana przez słynnego balsamistę doktora Alfredo Salafię, który tajemnicę swojego warsztatu zabrał ze sobą do grobu.

Żywi odwiedzali umarłych, teraz - tak jak my - powodowani ciekawością, dawniej z innych, bardziej prozaicznych potrzeb. Niekiedy lokatorzy katakumb zastrzegali sobie w testamentach regularne przebieranie ("upiorny legat"); rodzice przyprowadzali potomstwo, aby zapoznało sie z dziadkami, do całkiem naturalnych obyczajów należało wnoszenie koszy z jedzeniem i urządzanie pikników w podziemiach. Moda na pochówki w katakumbach trwała przez dwa stulecia. Uważano wówczas, że taki sposób chowania zmarłych pomaga żywym utrzymać więź ze zmarłymi krewnymi. W polskiej obyczajowości trup jest rzeczą wstydliwą, należy go jak najszybciej ukryć, schować (etymologia słowa pochówek), usunąć z pola widzenia. A jednocześnie obowiązuje silny kulturowy nakaz "dbania o zmarłych" - dla cudzoziemca wizytującego Polskę największym szokiem jest widok ukwieconych i "uzniczonych" cmentarzy bez względu na porę roku. Czasami sobie myślę, że warto byłoby skonfrontować bezmyślnych niekiedy zwolenników lizania nagrobków, konkursu na ilość zniczy i odhaczania rodzinno-towarzyskiej listy obecności przy płytach w początkach listopada z perspektywą obyczajów sycylijskich. Chcecie? Lubicie? Proszę bardzo - ale idźcie na całość...

Zapiski z szoku chlorofilowego (część pierwsza)

Dobrze latać liniami lotniczymi o zszarganej reputacji. Pasażer nie ma wielkich oczekiwań, a w zasadzie oczekuje tylko najgorszego. Zbankrutowana (bądź wpółzbankrutowana) Alitalia wyleciała z Warszawy punktualnie a przyleciała do Rzymu pół godziny przed czasem. Owe pół godziny czekaliśmy za to w samolocie na podstawienie schodów. Przesiadka łatwa - wylot do Palermo o czasie, przylot również, bagaż nie zgubiony - podróż marzeń niemalże.

W hotelu pod Palermo otrzymaliśmy pokój o powyższonym standardzie - z kotem. Pierszego wieczoru kot czekał na nas na podwórzu i wyraźnie wiedział już, że idziemy do numeru 301. Kot zorientowany był co do rozkładu pokoju, a także pewien co do swojego miejsca w łóżku. W ramach układania sobie pożycia z kotem urządziłem mu poidełko w bidecie (standardowe wyposażenie włoskich łazienek). Jedzenia nie mamy, ale nasz związek z kotem nie ma charakteru pokarmowego.

Spanie z kotem dla nieprzywykniętego jest trudne. Kot nudzi się (jednak nie na tyle, żeby sobie pójść) i na każdy ruch ręką czy nogą reaguje zainteresowaniem. Zainteresowanie zaś manifestuje się wystawionymi pazurami. Łóżko jest duże, okiennice zamknięte - kot może być (i jest) z każdej strony. Trzeba więc spać nie ruszając się nadmiernie, snem katatonicznym. Nad ranem kot lituje się nad nami i wychodzi przez uchylone drzwi. Po południu, gdy wracamy z Palermo, kot czeka na nas na korytarzu. Po kolacji kot informuje nas (i cały hotel) głosem o przysługujących mu prawach. Zaczynamy zżywać się z kotem, kolejną noc przesypiamy już wszyscy bardziej spokojnie. Następnego dnia, w hotelu w Ennie, wita nas niewidzialny napis "W tym hotelu nie ma kota".

Palermo przypomina nam nieco Neapol - popadające w ruine palazzi i kościoły, śmieci, zapaszki i pranie suszące się na balkonach i sznurach pomiedzy nimi. Dość niesamowite - i niespotykane wcześniej - są normańskie świątynie, z ducha i kamienia ekumeniczne, łączące późnoromański idiom architektoniczny z arabskim ornamentem i bizantyjskimi mozaikami. Spośród różnych nacji władających Sycylią właśnie Normanowie konkurują z niemieckimi Hohenstaufami do miana najsympatyczniejszych okupantów - dla Greków Sycylia była kolonią na kresach znanego im świata, dla Rzymian spichlerzem imperium, dla Arabów i Bizncjum krótkotrwałym podbojem, dla Francuzów dojną krową, a dla władających wyspą najdłużej Hiszpanów, zapadłą prowincją, czymś w rodzaju wewnętrznej kolonii, mało atrakcyjnej wobec bogatego w skarby Nowego Świata.

Każdy zakątek Europy ma jakiś wątek polski, nie jest od niego wolna i Sycylia. Ludwik Mierosławski, XIX wieczny, nie bójmy się tego słowa, awanturnik i fantasta ma w swojej biografii epizod sycylijski. Historia nie poznała się na Mierosławskim wodzu czy dyplomacie, nie dane mu było - o co bardzo się starał - zostać wynalazcą nowych broni i stategii wojskowych, jedyne co mu wychodziło w miarę dobrze, to opisywanie wydarzeń, w których brał udział. W ten sposób Mierosławski już za życia wykreował się na postać historyczną i jednego z głównych bohaterów Wiosny Ludów.

Wynalazki wojskowe Mierosławskiego, jako sie rzekło, nie znalazły uznania u współczesnych, ani tym bardziej potomnych, zwłaszcza, że usiłował ponownie wprowadzić na pole walki kosę jako główną broń zaczepną piechoty. Lansował również noszenie plecaków, wbrew ich nazwie, z przodu, na piersi żołnierza, w charakterze puklerza, czy też, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, kamizelki kuloodpornej. Widział też świetlaną przyszłość dla "wozów wojennych" będących połączeniem uzbrojonego taboru, ruchomej warowni i rydwanu bojowego. Owe wozy, uzbrojone rzecz jasna w kosy i miotające na wszystkie strony fajerwerki miały stanowić czynnik rozstrzygający wojnę. Należy oddać sprawiedliwość Mierosławskiemu - osiemdziesiąt lat później Anglicy bezczelnie ukradli ten pomysł i wprowadzili na pocięte okopami pola Pikardii pod mylącą nazwą zbiornik, zmieniając napęd i rezygnując naszpikowania owych zbiorników kosami. Innym jeszcze projektem Mierosławskiego było wynalezienie hełmu, na razie w trybie połączenia łopaty z kaszkietem.

Dokonania dowódcze Mierosławskiego prezentują się równie mizernie. W powstaniu listopadowym służył w stopniu podporucznika "jako siedemnastoletni, ale żwawy chłopaczek". Po upadku powstania, przez Galicję dostaje się do Francji, gdzie konsumuje doświadczenia powstańcze publikując najpierw "Tableau de la premiere epoque de la revolution de Pologne" (1833), później trzytomową 'Historie de la revolution de la Pologne" (1836) a na koniec jeszcze "Rozbiór krytyczny kampanii 1831 roku i wywnioskowane z niej prawidła do prowadzenia wojny narodowej" (1845). W świecie nauki panują obecnie dobre obyczaje zakazujące pisania magisterki, doktoratu i habilitacji dokładnie z tego samego tematu. Tak więc Mierosławski, żądny czynu, przygotowuje powstanie w Wielkopolsce. Powstanie 1848 roku szybko upada, ale w międzyczasie podporucznik nadaje sobie tytuł szefa sztabu i "inspektora jeneralnego siły zbrojnej" (stąd już niedaleko do generała, nieprawdaż?). Mierosławski wywija się od pruskiego stryczka, jako obywatel francuski podlega wydaleniu do Francji.

Projektant nieudanych wypraw, dowódca przegranych kampanii i bitew, "general des causes perdues" otrzymuje oto wezwanie z Sycylii, która właśnie toczyła wojnę wyzwoleńczą przeciwko rezydującemu w Neapolu Ferdynandowi II z dynastii Burbonów. Nieszczęśliwe musiały być stosunki na wyspie i fatalne rozeznanie sytuacji, skoro ratunku spodziewano się od tak wybitnego stratega, opromienionego chwałą niezliczonych zwycięstw (do wyboru mieli Sycylijczycy prawdziwego generała francuskiego, z napoleońskim doświadczeniem, ale uznawszy go za niezbyt nasiąkniętego duchem narodowowyzwoleńczym i dość już leciwego, osadzili go w Palermo, nadając tytuł marszałka i dekorując wszystkimi możliwymi orderami). Mierosławski przybywa do Palermo, gdzie witany jak zbawca przejmuje dowództwo nad powstańcami. Geniusz strategiczny po raz kolejny dochodzi do głosu, Mierosławski mając do czynienia z przeciwnikiem o wiele liczniejszym, znacznie lepiej uzbrojonym i karnym, dzieli swe siły na cztery części i rzuca do nieskoordynowanego ataku. Ze skutkiem wiadomym. Sycylijski epizod Mierosławskiego trwał niecały miesiąc. Po powrocie do Paryża (bo talenta generała obejmowały również szybkie odwroty strategiczne; znany był także jako gadatliwy i skłonny do zwierzeń jeniec) Mierosławski zadbał o właściwe naświetlenie niedawnych wydarzeń. W "Relation de la campagne de Sicilie en 1849" Sycylijczycy przedstawieni są jako nieudolni tchórze, wyzbyci patriotyzmu i woli walki. Dla kompletności obrazu dodać jeszcze należy, że w tymże 1849 zdążył Mierosławski być jeszcze przywódca rewolucyjnych wojsk Badenii i Palatynatu. W lutym1863 powraca do Polski i zostaje dyktatorem powstania styczniowego. Po dwóch przegranych potyczkach składa urząd i wraca do Francji, gdzie wypisuje paszkwile na temat fatalnej organizacji powstania i jeszcze fatalniejszego jego przeprowadzenia. Zyje długo, umiera w Paryżu w roku 1878. Na współczesnej Sycylii raczej, na szczęście, nie znany.