sobota, 20 grudnia 2014

Podryw stulecia

No i w końcu udało nam się zaliczyć brakujących do wagnerowskiej „kolekcji” Śpiewaków norymberskich. Odbyło się to w warunkach godnych, w Kinie Pałacowym w Poznaniu, które (Nareszcie! Choć może odrobinę żal tych operowych pielgrzymek do Warszawy i Łodzi) zaczęło transmitować opery z MET. Było jak to w MET, bogato i klasycznie do bólu, a więc do głosu (oprócz śpiewaków) dopuszczono twórcę dzieła, nie zagłuszając go talentem (a niestety częściej rozdętym ego) reżysera. Śpiewacy udowodnili, że na Wagnerze można polegać, choć właściwie odegrane zostały 3 jednoaktówki, a może raczej trzyodcinkowy serial, bo całość z przerwami trwała bite 6 godzin. Tym niemniej serial puszczony ciurkiem okazał się interesujący, a także satysfakcjonujący muzycznie i treściowo.

Akt 1: dramat akademicki

Wcale nie tak wesoło i jakże aktualnie. Otóż przed czymś na kształt uczelnianej Rady Wydziału pojawia się świeżak znikąd i prosi o dopuszczenie do egzaminu (doktorski? kolokwium habilitacyjne? na adiunkta?). Ponieważ kandydat nie jest „swój”, tylko jakiś obcy, profesorowie nie mają większych skrupułów, żeby go koncertowo uwalić przy atmosferze ogólnej zgrywy i szydery. Wyznaczony do notowania błędów utytułowany protokolant dopisuje ile wlezie, reszta Rady (z jednym wyjątkiem) zrywa boki ze śmiechu. Jedyny chlubny wyjątek w postaci „uczciwego profesora” to szewc i poeta Hans Sachs – prawdopodobnie najsympatyczniejsza postać, jaką kiedykolwiek napisano dla opery. Kryształowy charakter, poczucie humoru, bezinteresowna życzliwość dla ludzi, odwaga – po prostu fantastyczny, dojrzały mężczyzna, którego chciałoby się mieć za ojca, mistrza, przyjaciela, a i z łóżka by się nie wygoniło. Wie swoje, robi swoje, nic nikomu nie potrzebuje udowadniać, więc jako jedyny na sali nie czuje się zagrożony pojawieniem się „paniczyka z ulicy” imieniem Walter i docenia jego zdolności. Jest to oczywiście talent surowy, wymagający oszlifowania i pracy nad techniką, a szczeniak (jak wielu zdolnych szczeniaków) jest bezczelny i myśli, że wszystkie rozumy pozjadał. Ale rokuje i to jest najważniejsze. Poza tym ma porządną motywację, bo zakochał się w Ewie, córce złotnika (tudzież członka Rady Wydziału), który zarzekł się, że wyda ją za mąż tylko za mistrza śpiewackiego. Oprócz Waltera nagrodą tą zainteresowany jest jeszcze ten protokolant – stary wyga, który technikę śpiewu ma w jednym palcu i właściwie spełnia wszelkie wymogi z wyjątkiem najważniejszego, czyli zdobycia wzajemności panny. Na szczęście, ponieważ to ma być komedia, nikt panny wbrew jej woli do ołtarza nie doprowadzi, chociaż jeśli Walter (którego Ewa kocha z wzajemnością) nie zostanie mistrzem, grozi jej staropanieństwo. Sachsowi, który zna złotnikównę od dziecka, byłoby jej szkoda, więc postanawia pomóc kochankom, którzy póki co nie widzą dla siebie innego wyjścia, jak tylko wspólną ucieczkę.

Akt 2: czyli nawet Wagner umiał napisać komedię

Walter i Ewa nie uciekli dalej, niż za pierwszy róg, bowiem na ulicy dzieje się bardzo wiele. Po pierwsze, niechciany konkurent postanawia skłonić ku sobie pannę wyśpiewując jej pod oknem. Przeszkadza mu w tym Sachs, który korzystając z ciepłej pogody wyniósł sobie robotę przed dom i stuka młotkiem w buty, niby to przypadkiem, ale oczywiście ze złośliwością. Nie sądziłam, że na operze Wagnera można się szczerze uśmiać – ale ten Sachs jest po prostu rewelacyjny. Specjalnie się nie dziwię Ewie, że czyni mu propozycje, żeby sam zgłosił się do konkursu, w którym występuje jako nagroda. Z drugiej strony, nie dziwię się też Sachsowi, że grzecznie i taktownie odmawia – dla niego potrzebna byłaby jakaś bohaterka z krwi i kości, a nie dzierlatka, która od pierwszego wejrzenia zakochała się w przystojnym nieznajomym (przyjaciel, z którym byliśmy w kinoteatrze sugerował, że to dlatego, że usłyszała, że jest szlachcicem). W każdym razie – jeszcze raz odnosząc treść do akademii -  profesor postanawia zabrać oblanego doktoranta na konferencję i tam, przed większą publicznością, oddać mu swoje 20 minut na referat, żeby wszyscy mogli się uczciwie przekonać, co on wart. Przy okazji zamierza ośmieszyć wyjadacza, który w wieku belwederskim łaszczy się na nagrody dla młodych naukowców.

Akt 3: telenowela z zaskakującą puentą

Pierwsza część trzeciego aktu (a więc piąta godzina przedstawienia) niestety zaczyna się dłużyć. Sachs i Walter pracują nad „referatem” (czyli pieśnią na konkurs) dochodząc do słusznego wniosku, że jeśli ostateczną nagrodą ma być kobieta, to trzeba ją jakoś poetycko zachęcić. Pieśń „egzaminacyjna” była zdaniem Sachsa zdecydowanie zbyt zmysłowa i nie sprawdzi się na turnieju. Radzi więc Walterowi, żeby uwodził Ewę (która zresztą nie potrzebuje dodatkowego uwodzenia) w bardziej subtelny sposób, na przykład… roztaczając przed nią wizję wspólnych dzieci. I w tym momencie sobie pomyślałam, że nawet geniusz i profesjonalista może się czasem pomylić – bo dla mnie byłby to akurat ostatni argument, który chciałabym usłyszeć z ust kandydata do wspólnego życia. Tym niemniej Walter z Sachsem próbują nowy utwór, po czym wychodzą z pracowni. Utwór ten kradnie kontrkandydat do ręki Ewy – ale ponieważ też nie jest jakimś potworem i gryzą go wyrzuty sumienia, przyznaje się do winy przed Sachsem. Ten nie tylko daje się przeprosić, ale wręcz oddaje wiersz konkurentowi ze słowami, że jeśli zdoła do niego skomponować muzykę, niechże go sobie wykonuje na zdrowie. Niestety, te wszystkie qui pro quo, ludzie wchodzący i wychodzący z domu Sachsa, długie monologi i ansamble przy akompaniamencie okrzyków: „Pospieszmy się! Trzeba już wychodzić!” przywodzą na myśl latynoamerykańską telenowelę, ale zapewne z jednej strony są konieczne dla treści, a z drugiej zawierają sporo ładnej muzyki, którą Wagnerowi szkoda było wywalać. Humor jest tu jednak dość umowny, a chwilami wręcz być może niezamierzony, na przykład wtedy, kiedy w prowincjonalnej niemieckiej mieścinie i przy okolicznościach stosownych bardziej do stylu buffo bohaterowie zaczynają grać hochdramatisch niczym w Tristanie i Izoldzie. 

Rozwiązanie całej intrygi ma miejsce na festynie, podczas którego odbywa się turniej śpiewaczy. Starszy pan nie zapamiętał tekstu wiersza i pod wpływem związanego z występem stresu myli słowa i bredzi jak poparzony, wzbudzając salwy śmiechu publiczności. No ale – myślę sobie – zwycięski utwór został już „sprzedany”, kiedy Walter próbował go w pracowni Sachsa. A tu niespodzianka. Młody pomyślał, posiedział jeszcze nad tekstem i zaprezentował najprawdziwszy majstersztyk. Zamiast gadki o dzieciach użył niezawodnej metody uwodzenia, a więc porównań wybranki do mitologicznych heroin, w tym wypadku Ewy w Raju i Muzy na Parnasie. No tak to rozumiem. Panna ma maślane oczy, profesor puchnie z dumy, a „kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym”, quod erat… Ale ale – rozzuchwalony sukcesem paniczyk pogardliwie odrzucił medal i ofertę przyjęcia go w poczet Rady Wydziału (tej samej, co go tak sromotnie oblała na początku). I tutaj wychodzi cała klasa Hansa Sachsa. Błyskawicznie opiernicza smarkacza jak psa i ustawia go do pionu – że takie Rady to ostoja narodu, niemieckiej kultury i w ogóle cywilizacji. Walter potulnie kładzie uszy po sobie i uznaje rację profesora. A ja tym bardziej dochodzę do wniosku, że Sachs ze swoją artystyczną wrażliwością, wszechstronnym talentem, złośliwym dowcipem oraz najwyższej próby autorytetem, czyniącym z niego de facto króla Norymbergi, jest jak najbardziej „do zakochania się w”. I mało mnie obchodzi dorabianie tej operze nazistowskiej gęby (za to jak Włosi śpiewają „o mia patria”, a Polacy „na skinienie przelewają krew” dla ojczyzny ratowania, to już wszystko jest ok?). Piękna opera, piękna historia (tak piękna, że nie odczuwa się braku księżniczek) i zdecydowanie warto to przeżyć - przynajmniej raz w życiu, bo 6 godzin to jednak nie w kij dmuchał.