niedziela, 25 maja 2014

Pod dobrymi skrzydłami


Polskie Linie Lotnicze rozpoczęły przewóz osób niepełnosprawnych (na przykład paraplegików na wózkach) w dyskretnych, zamykanych komorach na pokładach samolotów Embraer. W ten sposób pozostali pasażerowie nie są narażani na dyskomfort i dyzgust wynikający z kontaktu z osobami niepełnosprawnymi.  Po krótkiej kampanii promocyjnej dla środowisk LGBT kolejny miły akcent ze strony naszego narodowego przewoźnika.

Za to check-in (LOTu) na lotnisku w Warszawie nieustannie źródłem radości. Pani za ladą najpierw próbowała mnie wysłać do odprawy Lufthansy wychodząc ze słusznego założenia, że sprawami skomplikowanymi najlepiej obdzielać bliźnich (kelnerskie "to nie ja, to kolega"), a jak już się nie dałem spławić to popadła w dłuższą medytację i stwierdziła, że "nie ma takiego kraju jak NAMBA ("jest Lądek, Lądek Zdrój..."), w związku z czym nie wiadomo, czy ja potrzebuję wizy do tej NAMBY czy też nie. Oczywiście Windhoek bardzo fonetycznie (tak samo jak "capetown"), ale to już najmniejszy problem.





piątek, 9 maja 2014

Ciao Cześku czyli Bukareszt w 20 minut

Ponieważ goniły nas terminy i obowiązki, a bezpośredni samolot z Lizbony do Polski lata nie o tej godzinie co trzeba i nawet niekoniecznie we wszystkie dni tygodnia, zdecydowaliśmy się na połączenie dla prawdziwych twardzieli, a mianowicie powrót nocnym samolotem z przesiadką o piątej rano w Bukareszcie, co eksponowało nas na pierwszy kontakt z Rumunią, mityczną krainą, do której wybieraliśmy się nieskutecznie od wielu już lat.

Przesiadka trwała mniej więcej godzinę, a po odliczeniu czasu zużytego na byciu wożonym po płycie lotniska autobusem z i do samolotu, na rozpoznanie lotniska Otopeni zostało nam około dwudziestu minut. Oprócz nas przesiadała się jeszcze dwójka innych Polaków, co jest niezłym wynikiem, jak na niedogodność połączenia oraz kłody, jakie rzuca się pod nogi potencjalnym jego klientom (musieliśmy użyć niemal fortelu, aby w Lizbonie zechciano nas odprawić od razu na oba odcinki).

Hala lotniska od środka przypominała świętej pamięci MarcPol (nie-warszawiakom wyjaśniamy, że chodzi tu o wstrętne targowisko stojące w latach 90 ubiegłego wieku na Placu Defilad, które zawierało w sobie liczne sklepy z wszelakim badziewiem). Na lotnisku wprawdzie nie było plastikowej chińszczyzny, ale zabrakło też czegokolwiek oryginalnego, jedynym rumuńskim produktem była wódka. I papierosy.

Co do obyczajów, to Securitate musiało być dobrym pracodawcą, skoro późne jego wnuki, wszelkie służby mundurowe współczesnej Rumunii są reprezentowane na lotnisku tak licznie i gromadnie. Pasażerom tranzytowym ogląda się paszporty tak wnikliwie, że aż strach pomyśleć jak traktuje się tych docelowych. Potem prześwietlanka i macanka, w założeniu że przez te cztery godziny w samolocie z Lizbony pasażer obrośnie w jakieś trotyle, maczety (zwane w handlu detalicznym karczownikami ogrodowymi) i inne koktajle mołotowa. Potem przy wylocie znów oglądanie paszportów (i to nawet dwukrotne, w odstępie półtora metra), przypominające nam z charakteru moskiewskie Szeremietiewo, gdzie w pięciometrowej kolejce staliśmy półtorej godziny, bo pan rosyjski pogranicznik kartkował każdy paszport skrupulatnie, strona po stronie, od przodu do tyłu, a potem jeszcze od tyłu do przodu, nawet wolniej. Minęła już przecież ponad połowa mojżeszowego okresu rozpadu, a oni wciąż odgrywają te sceny tak, jakby to było wczoraj.

Więc jeśli będzie to miłość, to z tych trudnych. Chciałbym umieć tak o Bukareszcie pisać, jak chociażby Małgorzata Rejmer (polecam stanowczo!), ale przecież my tylko na 20 minut.

środa, 7 maja 2014

Revolução dos Cravos


Taki ułomek płaskorzeźby.

I taki podpis. I już teraz wiadomo, że wszystko ma swoje wielowiekowe tradycje.

A tak (poniżej) wygląda rewolucja goździków oczyma współczesnych dzieci. Swoją drogą nawet opresywna komuna nie zmuszała mnie do rysowania szturmu na Pałac Zimowy ani epizodów z pobytu Lenina w Poroninie. Tylko pani Sularz na rosyjskim kazała mi czytać "Młodą Gwardię" Fadiejewa w oryginale, ale to się nie liczy. Z lektury zapamiętałem rozmowę dwóch konsomołek zdziwionych, że Niemcy z Wehrmachtu kąpią się bez ubrania. "I to ma być ta wysoka kultura?!" - kpiła jedna z rozmówczyń.






niedziela, 4 maja 2014

Polak Polakowi Polakiem



Pewna znana nam z opowieści mała dziewczynka była święcie przekonana, że Polaka na obczyźnie (zwłaszcza w krajach o ciepłym klimacie) rozpoznaje się po “orzełku”. Zainteresowanym tłumaczyła, że orzełek ów jest permanentnie odciśnięty na ramieniu, ponieważ szczepienia w niemowlęctwie robi się w Polsce “stemplem” w kształcie narodowego ptaszyska, żeby Polaka już zawsze i wszędzie można było zidentyfikować. (W końcu nie wiadomo, czy w innych krajach szczepi się jakoś mniej inwazyjnie, a może po prostu w innym miejscu, nie w ramię).

Niestety, prawda jest mniej romantyczna. Otóż większość Polaków w podróży poznaje się po bezinteresownej wrogości skierowanej głównie wobec innych, przygodnie spotkanych Polaków. Byliśmy świadkami podobnych scen zbyt często, żeby można było zwalić winę na przypadek. Najgorszym, co może spotkać obywatela Lechistanu na obczyźnie, to zostanie rozpoznanym - ba, zdekonspirowanym - jako Polak. Zwykle przez innego Polaka, który bezczelnie zagada do niego po polsku. Na przykład przy okazji udzielania prostych wskazówek topograficznych, pochwalenia restauracji, plaży, atrakcji turystycznej, czegokolwiek. “Wyoutowany” Polak (lub mała grupka) zwykle peszy się, a potem już tylko patrzy jak najprędzej ulotnić się tam, gdzie nikt nie będzie wiedział o jego wstydliwej tajemnicy. Albo przechodzi do ataku.

Tak się złożyło, że spędzamy kilka dni na południu Portugalii. Nad basen, gdzie pływaliśmy sobie po całym dniu kręcenia się po dalszych i bliższych okolicach dotarły dwie panie i pan. Pan ulokował się na leżaczku i zajął się lekturą, panie (po polsku) zaczęły zastanawiać się nad temperaturą wody i własnymi planami z nią związanymi. Dla zachęty powiedziałem do pań (po polsku), że zimno (jak zwykle) jest tylko na początku. Na co odezwał się (po polsku) z leżaczka pan z komentarzem, że jak się ma taką masę, to zawsze jest ciepło.

Ani ja, ani Dorota nie mamy ciętych ripost na podorędziu, może i lepiej, bo zaczęliśmy zastanawiać się nad psychologicznym mechanizmem, który spowodował pana do takiej reakcji.

W literaturze i kulturze anglosaskiej trzyma się jeszcze nieźle mit podróżujących po rubieżach Imperium (albo i dalej) Brytyjczyków, którzy na widok spotkanych rodaków zmieniali plany wycieczki, byle tylko jechać dalej razem rozwijając świeżo zadzierzgnięte przyjaźnie. Nawet i dziś Anglosasi są dla siebie uprzedzająco mili w podróży (inne nacje stosują nieco inne strategie, np. frankofoni często jednoczą się przeciwko, w domyśle, wrogiemu światu, który faworyzuje język Szekspira zamiast Moliera). Z tej anglosaskiej uprzejmości często korzystaliśmy i ją odwzajemnialiśmy - dzięki dobremu angielskiemu możemy się bez kłopotu mimikryzować.

Reakcja pana z basenu była typowym objawem agresji symbolicznej, stosowanej w sytuacji, gdy należy szybko zaznaczyć swoje miejsce w hierarchii. Tutaj trudno było akcentować hierarchię materialną - wszyscy byliśmy gośćmi tego samego, w sumie średniego hotelu. Inne skale (ubiór, samochód, itp) też były niedostępne - więc pan (w końcu też nie adonis, starszy i momentami bardziej obwisły ode mnie) poszedł na łatwiznę “żartobliwie” implikując otyłość w sumie nieznanemu człowiekowi. Żart z kategorii wiejskie wesele nad ranem. Owszem, zdarza się i mnie żartować z fizyczności - ale wyłącznie w gronie bardzo zaprzyjaźnionych osób, zgodnie z maksymą “only a ginger can call another ginger ginger”. O co więc chodziło?

Przez media przetacza się ostatnio dyskusja o wypieranych chłopskich korzeniach współczesnych Polaków i wpływie tych korzeni na kształt obyczajowości, ład przestrzenny, zachowania społeczne (czy raczej ich brak). Być może syndrom “Polaka w podróży” to jakiś kolejny przyczynek do tego obrazu. W końcu szlachta, zwłaszcza ta drobna, podróżowała niechętnie, uważając że w podróżach zagranicznych nie ma nic interesującego. Nawet jeszcze Irena Kwiatkowska uważała (słowami Jeremiego Przybory), że “mężczyzna w pewnym wieku nie wyjeżdża za granicę, chyba że na czele wojsk”.

Pozdrawiamy serdecznie pana Wojtusia z hotelu Ibis w Faro!