wtorek, 23 listopada 2010

Sir John i kobiety

Z okazji poznańskich Dni Verdiego wybraliśmy się na gościnne przedstawienie Opery Wrocławskiej. Dawano „Falstaffa”, czyli operę cenioną najbardziej przez zawodowych muzykologów, a raczej niedocenianą przez zwyczajną publiczność. Generalnie nie przepadam za przerabianiem dzieł Szekspira na opery, wydaje mi się, że – może z jedynym wyjątkiem „Romea i Julii” Gounoda – odbywa się to z dużą stratą dla materiału dramatycznego. Poza tym, mam wrażenie, że Verdi nie posiadał ani specjalnego talentu, ani tym bardziej doświadczenia w pisaniu komedii. W porównaniu z Rossinim, z którego zresztą „Falstaff” czerpie garściami, naprawdę nie ma się z czego śmiać. Tylko że w końcu, za trzecim razem (kiedyś dawno byliśmy na tym w WOKu i w Łodzi, ale mało co zrozumieliśmy), dotarło do mnie, że to nie o śmiech tam chodzi.

„Falstaff” był ostatnią operą kompozytora, napisaną gdy Verdiemu stuknęła osiemdziesiątka. Gdzieś podskórnie wyczuwa się w tym taki emerycki pośpiech spod znaku „Jeśli nie teraz, to kiedy?”. I nie chodzi nawet o to, żeby jeszcze, póki pora, „pofolgować resztkom swej młodości” w łożu i za stołem, tylko żeby – nareszcie – zmierzyć się z tym niedosięgłym Ideałem. Z Mozartem, oczywiście – każdy szanujący się kompozytor wcześniej czy później staje do pojedynku z Królem Muzyki i jego największym dziełem. Tak więc osiemdziesięcioletni Verdi postanowił wreszcie napisać sobie swojego własnego „Don Giovanniego”, na miarę swoich potrzeb i możliwości. A że potrzeby (bo wiek) już nie te oraz możliwości (kulturowe) inne, to wyszło to co wyszło. Późnowiktoriański obrazek umoralniający, obliczony na zacną mieszczańską publiczność wypełniającą loże La Scali. Nie pomoże Szekspir do spółki z Wolfgangiem Amadeuszem – wyszedł ten verdiowski Don Juan podstarzały, opasły i żałosny. Ale mimo wszystko siedzi tam jeszcze ten „diablik w kuflu na dnie”, została w nim jakaś resztka niezwietrzałej kawalerskiej fantazji i polotu rodem z dawno minionego świata. Oczywiście, zamiast uwodzić prawdziwe damy musi już zadowolić się prowincjonalnymi czupiradłami – libretto sugeruje, że brakuje mu (bardzo po mieszczańsku, choć jest szlachcicem) żywej gotówki, ale może też zostało jeszcze parę wolnych miejsc na słynnej liście podbojów.

Jako demon seksu Sir John jest zaledwie żałosną popłuczyną po swoim słynnym imienniku, a w dziedzinie filozofii zbliża się raczej do Imć Pana Onufrego Zagłoby. Podstarzałe kokietki wodzą go za nos jak chcą, a mąż-mieszczuch, pan Ford, spuszcza solidne baty. Wśród młodszego pokolenia postaci, niewinni i wiktoriańscy do bólu (pomimo nominalnie XV wieku) zakochani całują się ukradkiem i marzą o ślubie. Nikt nie dybie na niczyją cnotę, żony (choć flirciary) dochowują wierności nawet niekochanym małżonkom, a największe emocje wzbudza wypchana sakiewka. Rozpasana i rubaszna szekspirowska „Merry Old England” została zdezynfekowana i przystosowana do funkcji rozrywki rodzinnej – czego zresztą dowodziła nader liczna obecność małych dzieci na poznańskiej widowni.

Końcówka opery jest bardzo mozartowska. Don Johna – jak w pierwowzorze – napadają diabły i ciągną go do piekła. Z tym, że jakie czasy, takie i diabły. Armię Szatana zastępują wiejscy przebierańcy, którzy zamiast zadawać piekielne tortury ograniczają się do podszczypywania i łaskotek. Osiągają jednak swój cel skuteczniej niż złowieszcze widmo Komandora – wyłaskotany Falstaff bez oporów błaga o litość i kaja się za swoje zuchwalstwa. Można odnieść wrażenie, że nie jest to prawdziwa skrucha, ani tym bardziej nawrócenie, a tylko kolejna odsłona mieszczańskiej hipokryzji. Sir John swoje wie, podobnie zresztą jak jego prześladowcy, i nikt nie ma zamiaru się zmieniać. Jedyna trwała zmiana jest taka, że – w ogólnym zamieszaniu – snobistyczny pan Ford wyrazi zgodę na małżeństwo córki z jej wybrankiem, nie odbiegające zresztą w niczym od przyjętych konwenansów. Ostatnie słowo należy do Falstaffa – nie tylko on został wydrwiony i oszukany, ale wszyscy ludzie oszukują się wzajemnie. Życie jest żartem i trzeba się z tym pogodzić. Reszta postaci przyłącza się do chóru, być może ze świadomością, że bez Don Juana – tego reliktu dawnych czasów – ich przyziemne i banalne życie byłoby już całkiem nie do zniesienia.

Po wyjściu z teatru miałam wrażenie, że Verdi musiał być zasadniczo poczciwym człowiekiem, ale też doskonale wpasowanym w swoją epokę. Opera od czasów Mozarta, kiedy to była areną prawdziwego buntu, okrzepła i obrosła w tłuszcz jako ulubiona rozrywka bogatych i konformistycznych mieszczan. Don Giovanni po tysiącach „ostatnich wieczerzy” z Komandorem utył i zajął się karczemną filozofią. Być może potrzeba było kolejnych stu lat, żeby z powrotem przypomniał sobie, że kiedyś był lustrzanym odbiciem Fausta.

czwartek, 11 listopada 2010

Postkolonializm po polsku

Swego czasu Wojciech Tomczyk napisał kultowy esej Za co kochamy Janka?, który natchnął mnie do pisania tekstu Za co nie lubimy Stasia? Podczas długich rozmów z wujkiem Guglem okazało się jednak, że tekst ów już istnieje, co więcej, ma innego autora i trochę inny tytuł. Ale skoro sztaluga rozłożona i farby wymieszane, to trudno powstrzymać się od kilku jeszcze pociągnięć pędzlem, choć obraz w zasadzie gotowy i wyschnięty. Dla wprowadzenia się w odpowiedni nastrój przy lekturze wskazane byłoby odtworzyć sobie teledysk z jutubki.


Polskie fantazmaty kolonialne, do których wywołania (willingly or not) przyczyniła się nieszczęsna powieść Sienkiewicza są tematem fascynującym samym w sobie. Wiadomo, że Sławianie, my lubim sielanki (oraz, co jest mniej znanym cytatem, że kolonie polskie zaczynają się za Rembertowem), szlachtę raczej ciągnęło pod lipę a nie pod żagle, a morza nas interesowały raczej jako coś od czego do czego ma się Polska rozciągać, a nie jako punkt wyjścia do dalszych podróży. Rzecz więc cała zaczyna się przypadkowo, epizodem kurlandzkim, który zresztą sam w sobie jest mitotwórczy. Pamiętam swoją lekturę Robinsona Cruzoe w wieku lat bodaj ośmiu. Książka opatrzona była posłowiem (abo przedmową), w którym jego autor (tłumacz?) wskazywał na postać Aleksandra Selkirka i wyspę Juan Fernandez, ale też podawał alternatywną hipotezę (skądinąd, jak sprawdziłem całkiem ostatnio, autorstwa Hyatt Verrilla) lokalizującą akcję książki na Tobago. Przy tej właśnie okazji znalazło się miejsce na dygresję kurlandzką i spekulację - “byłbyż więc Robinson gościem Rzeczpospolitej Obojga Narodów?”. Tak oto, już jako ośmiolatek wiedziałem, że Polska miała kolonie (per procura, ale zawsze) i że Piętaszek był Polakiem.


W całej historii kurlandzkiej symptomatyczne są dwa elementy - ogólna niechęć Władysława IV Wazy do pomysłów kolonialnych (ale jak ktoś ma w tytule Vladislaus Quartus Dei gratia rex Poloniae, magnus dux Lithuaniae, Russiae, Prussiae, Masoviae, Samogitiae, Livoniaeque, Smolenscie, Severiae, Czernichoviaeque necnon Suecorum, Gothorum Vandalorumque haereditarius rex, electus magnus dux Moschoviae to go mniejszosciowe udziały w jakichś luterańskich geszeftach mało interesują) oraz fakt, że Tobago sprezentował Kettlerowi jego ojciec chrzestny, Jakub I Stuart (jak widać tradycja sprawiania drogich prezentów chrześniakom nie jest całkiem nowa).


Kolejnym kamieniem milowym na drodze Polaków do samoświadomości kolonialnej jest Benyovszky Móric. Tę historię opowiedziano wiele razy, najlepiej zrobił to sam Beniowski w swoich pamiętnikach. Już Arkady Fiedler w swojej książce “Ambinanitelo, gorąca wieś” ze zdumiewającą szczerością pokazuje objawy zaczadzenia legendą Beniowskiego:
- Tak! — odrzekłem z najmilszym uśmiechem. — Pozostaniemy u was długo, bo musicie opowiedzieć nam wszystko, co pamiętacie o Beniowskim.
Lecz starzec patrzył na mnie zakłopotany: nie rozumiał, czego chcę; nie pamiętał nic o Beniowskim, nie znał takiego vazahy.
— Jak to, nie znasz? Za czasów dziadka twego dziadka przybył tu do was, został zwycięskim wodzem, obraliście go swym ampansakabe, wielkim królem. W Maroantsetrze miał swój główny obóz, lecz także przebywał tu, w dolinie Ambinanitelo.
Nie, stary Dżinarivelo nic o tym człowieku nie wiedział i nikt inny w dolinie również nie wiedział. Dżinarivelo chciałby się wycofać z niemiłej rozmowy. Patrzył uparcie w dal, na szeroką rzekę, jakby wyczekując od niej pomocy.
— Rzeka!... — nie ustępowałem śmiejąc się. — Zanim zaprzyjaźniliście się z Beniowskim, chcieliście go podstępnie zniszczyć wrzucając do rzeki całe drzewa groźnego tanguinu, którego owoce miały zatruć wodę...
Nie, Dżinarivelo nie znał tej historii. I widać było po nim, że mówił prawdę: nie znał dziejów Beniowskiego. Zresztą znudziła go do cna rozmowa ze mną.
Swoją drogą zapewne niedługo pojawią się na Madagaskarze kolejni Polacy rozpytujący o Fiedlera, który za czasów dziadka twojego dziadka mieszkał w Ambinanitelo.


Bohaterem następnego epizodu jest Stanisław Szolc-Rogoziński, władca tajnego Polskiego Kacykatu Kamerunu, próbujący udowodnić światu i sobie, że kolonia może istnieć bez metropolii. Szolc-Rogoziński kupił pierwszy kawałek Kamerunu w 1882 za cylinder, tużurek i trzy skrzynki dżinu. W 1884 zapisał w pamiętnikach:
"...główny kacyk, a mianowicie król Jerzy z Boty, oddał rządy nad swym krajem w moje ręce, wkrótce zaś poszli za nim i inni sąsiedni kacykowie. Nabyłem równocześnie własność ziemską owych klanów, posiadając takim sposobem i ziemię, i rządy nad krajowcami takowej". 
Kamerun był wówczas ostatnim niezbadanym i nieskolonizowanym kawałkiem Czarnego Lądu i wkrótce stał się przedmiotem kolonizacyjnego wyścigu niemiecko-brytyjskiego. Między Scyllą i Charybdą się znajdując, Szolc-Rogoziński oddał się pod protekcję królowej Wiktorii. Cóż, kiedy ta niebawem oddała Kamerun Niemcom (za poparcie dyplomatyczne przeciwko Rosji w sprawie Afganistanu), niepomna swoich zobowiązań wobec białego kacyka. Kacyk zaś doznał załamania nerwowego, powrócił do Europy i zginął pod kołami paryskiej dorożki.



Teraz przewijamy o czterdzieści lat do przodu. Rzeczpospolita odrodziła się jak feniks z popiołów. Bez kolonii. W ramach przeciwdziałania konsekwencjom tego faktu powstaje Związek Pionierów Kolonialnych. Pionierzy kolonialni jakby trochę nieświadomi, że tort już podzielono próbują kolonizować a to Angolę, a to Mozambik, a to Brazylię czy Peru - wszystko w akompaniamencie entuzjastycznego potrząsania szableką i (pustym) trzosem (w prasie pojawiały się oderwane całkowicie od rzeczywistości już to zachęty do zbrojnego zajęcia kolonii, już to ich wykupienia). Rząd portugalski zaostrzył więc prawo imigracyjne, a brazylijski prezydent Vargas pokazał niedwuznacznie wała 'panu Balcerowi'.


Sukcesorka Związku Pionierów Kolonialnych, Liga Morska i Rzeczna, wkrótce przekształcona w Ligę Morską i Kolonialną wyliczyła sobie, że Polsce należy się 10% byłych niemieckich kolonii (bagatela, 300 tys km2), podzielonych po wojnie głównie pomiędzy Francję i Anglię. Formalne uzasadnienie było takie, że poprzez Wielkopolskę, Pomorze i Śląsk Polska jest de facto częściowym spadkobiercą Cesarstwa Niemieckiego. Największe ożywienie nastąpiło w początku lat 30 minionego wieku, rojono, że Liga Narodów zrewiduje przydział terytoriów mandatowych. Problem w tym, że ani Anglia ani Francja nie były przekonane co do tych kalkulacji - stąd pomysły przejęcia Togo, Kamerunu bądź nawet Madagaskaru spełzły na panewce. Nie tylko Żydów mieliśmy przesiedlać na Madagaskar. Inną jeszcze fantasmagorią był pomysł osadzania Ukraińców z Galicji w Boliwii, gdzie mieliby zostać spolonizowani (?). Na usprawiedliwienie mamy tylko to, że Teodor Herzl rozmyślał całkiem serio nad utworzeniem Izraela w Ugandzie.

Kolejnym kierunkiem była Liberia. Liga (nie rząd polski, ale właśnie Liga) podpisała z Liberią umowę o współpracy gospodarczej i handlowej. Początki nie były najciekawsze - w 1934 do Monrovii przybył polski statek SS Poznań z ładunkiem kilkudziesięciu beczek cementu, kilku ton soli i żelaza oraz... 500 emaliowanych nocników, które, jak powszechnie wiadomo, są artykułem pierwszej potrzeby w tropikach. Z nieco lepszym skutkiem Liga wysyłała do Liberii doradców gospodarczych. Osadnictwo zaś szło niesporo, plantacje były nierentowne, ale to raczej wskutek braku doświadczenia polskich plantatorów i skąpych funduszy. Polska zobowiązała się również do finansowania kształcenia pewnej ilości Liberyjczyków w Polsce oraz, co ważne, do bronienia interesów Liberii w Lidze Narodów (która patrzyła krzywo na niewolnictwo zaprowadzane przez potomków wyzwolonych amerykańskich Murzynów). Tajnym aneksem do układu handlowego rząd Liberii zobowiązał się do zwerbowania stutysięcznej armii i postawienie jej do dyspozycji Polski na wypadek konfliktu zbrojnego w Europie. Mimo, że skuteczność polskiego romantycznego zrywu kolonialnego była niewielka, pod koniec lat trzydziestych rząd USA zaczął postrzegać polską obecność w Liberii jako zagrożenie dla swoich interesów polityczno-gospodarczych i skłonił rząd w Monrovii do wypowiedzenia wszystkich umów.  Pokłosiem epizodu liberyjskiego jest trochę literatury pamietnikarsko-wspomnieniowej.

Ostatnim epizodem kolonialnym Drugiej Rzeczypospolitej była tajna korespondencja z marca 1939, adresowana do rządów brytyjskiego i amerykańskiego z prośbą o wskazanie niezajętych części Antarktydy. Równolegle zaś rojono plany ataku na Angolę, zakładając, że armia portugalska nie będzie w stanie obronić się przed... naszymi sojusznikami (którzy za Gdańsk umierać nie chcieli, ale za Luandę, kto wie?).

Po wojnie reaktywowanej Lidze Morskiej i Kolonialnej utrącono drugi człon nazwy. Ligę rozwiązano w 1953, chyba w uznaniu prostego faktu, że Polsce powojennej przypadła smutna rola kolonii radzieckiej.


Ale mit żył nadal. Po wojnie rozpisał się (ostatnio zlustrowany) Szklarski (pisał też, dla innego targetu, Arciszewski). Ciekawe, że Tomek Wilmowski wzbudzał we mnie mniej agresji niż Staś Tarkowski. Może dlatego, że miał swoją drużynę pierścienia (porzygliwie szlachetny ojciec, rubaszny bosman Nowicki, bez powodu tajemniczy pan Smuga, australijska narzeczona) i nigdy nie dokonywał tych wszystkich swoich obrzydliwie prawych czynów tak całkiem sam. Ale znów, w miejsce archetypu podłożony jest stereotyp. 


Wydawano i wznawiano Fiedlera, który nagle przypomniał sobie, że Malgaszowie (i inne ludy) czytywali nałogowo "Kapitał" Marksa, a w egzemplarzach "O prawie narodów do samookreślenia" Lenina zakreślali ołówkiem co celniejsze uwagi. 


Marian Brandys napisał Śladami Stasia i Nel i Z panem Biegankiem w AbisyniiSfilmowano nareszcie Sienkiewicza, a później, po bez mała trzech dekadach, na fali remaków, ponownie. Przypomniano sobie o postaci Kazimierza Nowaka.


Obecnie (podobnie jak antysemityzm bez Żydów) mamy w Polsce postkolonializm bez (byłych) kolonii, jądrem (nomen omen) którego jest strona Weroniki Szczawińskiej i Bartosza Frąckowiaka. A Stasia Tarkowskiego pochwyciła już w swe szpony postmoderna. Dziw, że Nel nie reklamuje w telewizji jakichś proszków na migrenę czy gorączkę. A może reklamuje, nie mamy w końcu telewizora.


Poczytajki:
Kamil Giżycki. Wężowa Góra, opowieści z puszczy liberyjskiej. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław, 1958
Jan Hirschler. Ze Lwowa do Liberii. Książnica - Atlas, Warszawa - Lwów, 1939
Michał Jarnecki. Fantastyka polityczna czy konieczność. Portugalska Afryka, Nikaragua, Boliwia i Ekwador w polskich planach kolonialnych. W: Sprawy Narodowościowe 36/2010
Marek Arpad Kowalski. Kolonie Rzeczpospolitej. Bellona, Warszawa 2005
Franciszek Łyp. Wysoki płaskowyż Angoli. Wydawnictwo Naukowego Instytutu Emigracyjnego, Warszawa 1930
Miesięcznik "Morze"







niedziela, 7 listopada 2010

Zaraz wracamy

 



Inspiracje literackie:
Paul Bowles, The Sheltering Sky
Esther Freud, Hideous Kinky

Poczytajki na później:
Edith Wharton, In Morocco
Paul Bowles, Spider's House
Elias Canetti, The Voices of Marrakesh: A Record of a Visit
Peter Mayne, A Year in Marrakesh