Latem dzień wstaje bardzo wcześnie. Można wyjść do ogrodu boso, przekonać się, że w odległości godziny marszu od centrum miasta wciąż jeszcze na trawie bywa rosa. Podobno nie dalej niż dwadzieścia – dwadzieścia pięć lat temu oczko wodne dochodziło do połowy ogrodu – aż do granic dzisiejszego azaleum („tam, gdzie rosną azalie”). Obecnie, na skutek obniżania się wód gruntowych, wyschło. Powoli zarasta pokrzywą i rzadkimi odmianami pierwiosnków, które wzięły się nie wiadomo skąd. Czasami w stojącą przy dawnym stawku metasekwoję stuka dzięcioł.
Można przyjść posiedzieć na ławeczce, którą znajomy znajomego teściów wykupił podobno kiedyś od dyrekcji jakiegoś miejskiego parku. Rozpalić ognisko i nastawić żeliwny kociołek z całkiem niemiejskim jedzeniem. Narwać rukoli, albo roszponki, albo rzodkiewek, które za nic nie chcą rosnąć w pęczkach, a potem umyć ich chrupkie główki w deszczówce zebranej w zezłomowanym zlewie. Czasem przyjdzie się połasić kot, albo kot, kot, kot, lub kot – w tym ukochana, panieńska Królewna, którą znam dłużej niż własnego męża. Koty jednak najchętniej chadzają własnymi drogami przez dziury w siatce. No więc może pies, albo pies – zezłomowane w tym ogrodzie przez zmienne koleje losu jak stary zlew na deszczówkę.
Rano, zanim jeszcze wstaną domownicy, można pójść do ogrodu, bez pośpiechu zastanowić się nad kolejnym akapitem czegoś, co nijak nie chce być poważną pracą naukową. Można ułamać witkę z chińskiego bambusa, a potem wymachiwać nią jak batutą, jak czarodziejską różdżką albo uprawiać fechtunek z własnymi myślami. Trzeba tylko pójść aż za stawek, pod ogrodzenie, do ogrodu różanego, który w zeszłym roku był jeszcze zapuszczonym kawałkiem trawnika. Stamtąd prawie widać Pawilon Ogrodowy, który kiedyś tu stanie, a nie rozwalający się kurnik, z którego lata temu odleciała ostatnia kura. Stamtąd wyschły stawek wygląda prawie jak jezioro. Czuję się tu prawie u siebie.
Mając wiele domów, największym problemem staje się fakt, że nie wiadomo, który z nich jest ten Nasz. Czy uratowana z powodzi Arka Noego, do której wrzuciłam resztki mojego sponiewieranego przez burze dzieciństwa, relikwie Rodzinnego Domu, który tak właściwie nie był ani domem, ani miejscem życia rodziny, o której warto by marzyć? Czy mieszkanko w kamienicy rozsadzone przez książki i pamiątki z podróży? Przecież od dłuższego już czasu wyciekają one cienką, lecz nieprzerwaną strużką Tam – do Domu nad Jeziorem. Chowają się po kartonowych pudłach, instalują na strychu, który kiedyś zamieni się w Rezydencję i udają, że to nie jest przeprowadzka.
Kiedy byłam dzieckiem, lubiłam marzyć o domu nad wodą. To mogło być morze, jezioro, rzeka, albo chociaż basen, w którym latem mogłabym się kąpać. To było jedno z tych nieziszczalnych marzeń, jak podróż do Francji czy bombonierka z Mozartkugeln. Dom nad wodą zawsze był dla mnie wyspą, ustroniem na krańcach świata, gdzie przez sufit nie słychać tupania sąsiadów z wyższych sfer niebieskich. Myślę czasem, że od zawsze nosiłam w sobie tę wodę – że stanowiła ona owe niemal 80% H2O, z którego składa się moje ciało. Hydros, pierwotna materia, z której powoli wyłoniły się kolana i czubek nosa Gai. To było takie całkiem nierealne marzenie o początku, a może o końcu – przede wszystkim o końcu szarpania się, desperackiego biegu, gonitwy. Owczego pędu.
Byłam naiwna, oczywiście – od gonitwy nie ma ucieczki, bo po to trzeba byłoby się zatrzymać. A przecież, jeśli tylko ośmielimy się zatrzymać, dopadnie nas wszystko, przed czym uciekamy. Wyprzedzą nas wszyscy, który od dawna deptali nam po piętach. Przemkną obok nas zostawiając po sobie kurz i pył. Dopóki pędzimy, mamy przynajmniej złudzenie, że oddychamy świeżym powietrzem. Zespół Genesis śpiewał kiedyś dawno piosenkę o Domu nad Morzem (Home by the Sea) – metaforze życia, które się zatrzymało i nie potrafi ruszyć dalej. Czy tak może się skończyć powrót do natury, padnięciem twarzą w fizjologię, rutyną i powtarzalnością najbardziej banalnych zdarzeń? Czy nie lepiej wobec tego nie mieć domu, aby nie obrastać mchem? Skoro masz morze, po co ci wyspa, po co ci dom? Tylko, jeśli cały świat jest twoim domem, to gdzie położysz szczoteczkę do zębów...
Nie wiem, czy umiałabym żyć na prawdziwej wsi. Pewnie nie, nawet jeśli ta „prawdziwa” jeszcze gdzieś istnieje. Wieś brzydko pachnie, wieś ubabra człowieka w glinie i glebie, wejdzie pod paznokcie uzmysławiając mu, że życie jest formą istnienia białka. Prawdziwa wieś – ta bez Internetu, prądu, dostępu do teatru i muzyki innej niż ludowe „ojdyrydy” – urobi człowieka jak grudę ziemi, wyda na pastwę Natury, która przecież ex definitione – wszystkim jest jednaka. Z równością wolałabym nie mieć zbyt wiele do czynienia – spośród ideałów Rewolucji Francuskiej, mnie (zdeklarowanej indywidualistce) wolność zawsze była bliższa od równości. Tak najczęściej bywa, że w końcu nasza wolność stanie na zawadzie czyjemuś poczuciu równości albo odwrotnie.
Więc może rezydencja miejska, w samym centrum wydarzeń, o krok od sal koncertowych, muzeów, artystycznej bohemy... Albo to, albo siedziba na odległym marginesie cywilizacji, Wyspa Łez czarodziejki Kirke, mimo wszystko jednak z rozległym widokiem na całe Śródziemnomorze. W literaturze i kulturze sporo jest domów nad wodą, by wymienić choćby Młyn nad Flossą George Eliot, czy Iwaszkiewiczowskie młyny nad Utratą i Lutynią – domy, dwory, młyny nad rzekami, jeziorami, rozlewiskami itp. Woda wydaje się uniwersalną metaforą nieświadomości, instynktu, sprzecznych pragnień. Odgradza od świata, ale czasami przynosi z niego to, o czym marzymy, albo to, czego się boimy.
Znam taki jeden adres z literatury. Bardzo dobry kod pocztowy w samym centrum jednej z najpiękniejszych stolic świata. W dodatku wystarczy parę pięter schodów, aby wygodnie wymościć się w loży z widokiem na Kulturę przez największe K (albo, jak kto woli, la Culture przez najwyższe C). Demeure du Lac – czyli dom nad jeziorem. Zbudowany w pewnej prawie dziewiętnastowiecznej powieści (1909) napisanej przez kogoś, kto marzył, że będzie drugim Victorem Hugo, a był tylko szukającym sensacji reporterem sądowym. Autor nazywał się Gaston Leroux, a książka miała tytuł Le Fantome de l’Opera. Odkąd tę – wtedy niemal zapomnianą, wygrzebaną w antykwariacie, a i dziś też znaną raczej dzięki swoim, najczęściej pozbawionym którejś z pięciu klepek, adaptacjom – książkę przeczytałam jakieś 15 lat temu, ten dziwny dom wydaje mi się prawdopodobnie najbardziej trafną znaną mi metaforą paru bardzo interesujących rzeczy. Samostanowienia. Autokreacji. Nierealnych marzeń.
Tak właściwie, to wcale nie jest przyjemne miejsce – ani to dom, raczej kilkupokojowe mieszkanie i to bez okien, ani nad jeziorem, a nad sztucznym zbiornikiem wodnym, zbudowanym dla zabezpieczenia fundamentów paryskiego Palais Garnier przed podziemnym dopływem Sekwany. Zastanawiałam się zawsze, dlaczego różni tłumacze (na polski czy na angielski) nigdy nie zostawili tego tak, jak jest. Przekładają to usilnie, jakby to było appartement czy zgoła maison – zupełnie nie wiem, po co. Jak dla mnie, Demeure du Lac to neologizm – a już na pewno coś bez precedensu, co wcześniej nie istniało po tej stronie granicy oddzielającej literaturę od mitologii. Nawet w niezbyt udanej książce – a powieść Leroux to na pewno nie jest książka wybitnie udana – może się trafić coś, co zaskoczy. Mnie zaskoczył, między innymi, dom nad jeziorem. Tak działają arcydzieła – rzucają się na ludzi znienacka i nie chcą się odczepić. Dadzą się przeczytać, potem może zinterpretować, albo przetłumaczyć, ale i tak w końcu pewnie nie popuszczą, aż nie napisze się ich od nowa. Arcydzieła to zawsze głęboka woda, tym bardziej zdradliwa, że potrafią czasem udawać na wpół wyschnięty staw w ogródku. Myślisz, że to tylko Sekwana, a to Styks.
Demeure du Lac zbudował pewien złośliwy bohater literacki, ostentacyjnie unikający używania nazwiska (było już paru takich, najlepszym przykładem jest Heathcliff z Wichrowych Wzgórz), który w ciągu niespełna stu lat zdołał z domeny literatury wyrwać się do legendy, a stamtąd - czort wie jak - prześliznąć się nieomal do nowoczesnej mitologii. Inteligentny do granic geniuszu, wrażliwy niby największy artysta. Jednocześnie niedoskonały jak licho – aż czasem trudno wyobrazić sobie większą niedoskonałość - ale przy tym chory na tę nieuleczalną, apollińską chorobę doskonałości. W końcu dotarło do mnie, jak on miał na nazwisko: Elementary, my dear Watson... Dulac, Erik Dulac – jak ten francuski ilustrator książkowy, również prawie dziewiętnastowieczny, który wykonał zachwycające grafiki do baśni Andersena i Burzy Szekspira. Dom nazwany imieniem swego twórcy – jak Palais Garnier. Zawsze sądziłam, że w dużej mierze chodziło o ten dom, teleportowany żywcem z krainy mitów i archetypów. W sumie przypomina on pałac Hadesa (znowu królestwo nazwane imieniem króla), który wreszcie znalazł swoją przystań tam, gdzie przez całą wieczność nic się nie zmienia - za pięcioma rzekami o imionach Nienawiść, Smutek, Lament, Gniew i Zapomnienie. Czasami wystarczy przepłynąć przez tę czarną wodę, żeby odnaleźć spokój.
Byłam, widziałam. Pojechałam do tego Paryża chyba w sumie z kilkanaście razy (albo przynajmniej do Paryża, który przetrwał do dziś), wyprawiłam się na koniec miasta do Bibliotheque Nationale i przekonałam tamtejszego Cerbera (czyli najbardziej stereotypową, rozdętą przez francuską biurokrację, antypatyczną biurwę, nie władającą żadnym językiem, oprócz własnego, mimo że siedzi na stercie ksiąg napisanych we wszystkich językach ludzkości), że koniecznie musi mi wydać legitymację uprawniającą do nieograniczonego wstępu do zbiorów muzeum i biblioteki Palais Garnier. Następnie – będąc anty-uwodzicielką z natury – oczarowałam, całkowicie platonicznie, niezapomnianego Monsieur Vidala, kierownika tejże zacnej placówki i namówiłam go na całodniową wycieczkę po wszystkich zakamarkach Opery Paryskiej - od dachu, gdzie pracownicy hodują pszczoły, aż do zejścia nad podziemne jezioro, w którym ponoć do dziś pływają karasie. O co mi chodziło? O wyprawę, eksplorację, o instynktowne popychanie wszystkich zamkniętych drzwi w nadziei, że niektóre okażą się otwarte (i rzeczywiście niektóre były). O misterium.
Powieściowe Demeure du Lac jest sekretnym skarbcem piramidy, skonstruowanym jako kompletna prowizorka, która – jak zwykle prowizorki – utrzymała się przez 15 lat. Dziełem kogoś na tyle bezczelnego, żeby wybrzydzać na Don Giovanniego Mozarta i wychodzić z założenia, że jak się chce mieć coś zrobione jak należy, to trzeba to zrobić samemu. Więc jeśli się chce pójść wieczorem do Opery, to należy zacząć od jej zbudowania. Jeśli się chce posłuchać muzyki, to należy ją sobie skomponować (w tym nowego Don Juana, a jakże). A jeśli się chce pokochać kobietę, to należy ją sobie wymyślić – i to tak wewnętrznie sprzeczną, żeby nigdy nie miała prawa zaistnieć. A jeśli ta Nieistniejąca Bogini mimo wszystko się zmaterializuje, to pozostaje jeszcze wymyślić siebie samego na jej użytek i grać jej Haendla na organach Silbermanna (czy w każdym razie podobnych). I wtedy zalana piwnica prawie stanie się różanym pałacem nad brzegami krystalicznego jeziora, przynajmniej tak długo, jak długo trwa przedstawienie.
Cała zasada różnych domów nad różnymi jeziorami zawiera się w tym „prawie”. W niedoskonałości rozpaczliwie pragnącej dopełnienia. W ucieczce, żeby już dłużej nie uciekać. W odgrodzeniu się od świata pełnego obcych – za tysiącem postaci, opowieści i masek – po to tylko, aby przekonać się, czy nie przyjdzie tu kiedyś ktoś, kto nie jest obcy. Na bardzo niebezpiecznym eksperymencie, czy z czasem to nasze wspólne „prawie” będzie się poszerzać, czy raczej zmaleje. Nigdy nie należy przeprowadzać eksperymentów na sobie samym; brakuje obiektywizmu, aby ocenić ich wyniki. Tylko w książkach ratunek przychodzi w samą porę – a i to niekiedy dopiero po stu latach od ich napisania; po tym, jak wszyscy bohaterowie zdążyli już umrzeć tyle razy, że całkiem przyzwyczaili się do Hadesu i boją się, że światło ich oślepi. A jednak ciągle kusi, aby chwycić za wiosło i popłynąć do kolejnej wyspy. Może tym razem swojej własnej. Bo – jeśli nie przez mroczne jezioro – druga droga do Demeure du Lac prowadzi przez lustro.
D.
4 komentarze:
Dłuższe i głębsze, rozpięte na mocnej choć ulotnej logice kreślących się cykli i epicykli, pisane z samego środka skorupki orzecha, ale zarazem wypełnione Tchnieniem Archetypalnym (pisał Harasymowicz: "u Pecucha / praczas dmucha"; szło o pracownię rzeźbiarską), mówione do siebie, choć słyszalne i słyszane – oto ewolucja zapomnianej nieco sztuki pisania artykułów programowych. Powiem więcej: sama potrzeba pisania w takiej formie wydaje się nieco zapomniana.
A przecież warto nadawać sens, choćby po to, by przyłapać go na wymykaniu się. Ciągle sie spotykamy, jedni w coraz to różnych wcieleniach, inni rozpoznawalni od połowy frazy, jeszcze inni (bardziej bezdomni ;) niby znani z niezmiennego szyldu, a przecież ciągle nowi.
Wchodzi się z różnych stron do tej samej wody, ale prędzej czy później trajektorie znowu się przecinają. To pocieszające. Poniekąd.
Byłem pierwszy pod poprzednim adresem i – bezczelnie – znowu (tzn. pierwszy ze śladem). Tradyszyn :)
Obecnie, aby dotrzeć do tego (jednego z mych ulubionych) wpisów, muszę klikać przez 10 minut jako wojażer w przeszłość. To rozczarowuje. Proszę o przywrócenie drogi na skróty.
Telemachu, jakże mi miło, że chciało Ci się dokopywać do starego tekstu. Drogi na skróty są dwie: przez kalendarium bloga oraz przez tag "artykuł programowy" z boku.
Serdeczności,
D.
Dziękuję za (być może mimowolne i przypadkowe, ale ja tam wolę sobie myśleć swoje) spełnienie mojej prośby.
t.
Prześlij komentarz