wtorek, 30 grudnia 2014

Dorastanie dla dużych i małych


Jeszcze jedna zaległa notka i będzie można zamknąć rok. Otóż podczas listopadowego wypadu do Londynu zsekwencjonowały mi się dwa pozornie niepowiązane ze sobą przedstawienia: Wicked i Lion King. A wszystko odbyło się zupełnie przypadkowo – ja miałam od dawna ochotę zobaczyć na scenie Wicked, które znałam tylko z nagrań i małych fragmentów wideo, bratanica Michała, którą odwiedzaliśmy, marzyła za to o Królu Lwie. I tak to wyszło. Dwa wieczory, dwie zupełnie inne historie… Niezupełnie.
Obydwa przedstawienia poruszają problem dojrzewania, jednak zarówno zaproponowane wnioski, jak i domniemane „grupy docelowe” są chyba inne. Różnica jest w tym, co o dorastaniu mówimy do dorosłych (no może młodych dorosłych), a co do dzieci. Moim zdaniem są to sprawy tak odmienne, że nijak nie dadzą się pogodzić, tak więc albo jedna, albo druga konkluzja i „morał” to duby smalone bądź też cyniczna manipulacja.
Wicked to prequel do znanego (zwłaszcza w świecie anglosaskim) i wielokrotnie przerabianego na musicale Czarnoksiężnika z krainy Oz. Tylko tym razem nie chodzi o Dorotkę i jej przyjaciół, ale o „pokolenie wyżej”, czyli młodość dobrej i złej czarownicy. Panie, jak się okazuje, poznały się w szkole (wymyślonej bardzo na kształt akademii magii z Harry’ego Pottera) i wbrew pozorom, pokonały pierwszą instynktowną antypatię (swoją drogą, ich piosenka „anty-miłosna” to cudeńko jak rzadko) i zostały najlepszymi przyjaciółkami. I to pomimo wszelkich możliwych przeszkód, takich jak zaplątanie się w trójkąt uczuciowy, odmienne poglądy polityczne i wizje przyszłości. Z drugiej strony, czyż wiele z nas nie miało w szkole przyjaciółki, która była naszym przeciwieństwem? „Dobra” Glinda to różowa modnisia, najpopularniejsza dziewczyna w szkole otoczona wianuszkiem fanów, rozpieszczona i nastawiona na sukces, który jej zdaniem po prostu musi sam do niej przyjść. „Zła” Elphaba to kujonka w workowatym swetrze i głupiej czapce, „inna” (zielona na twarzy, co w musicalu fantastycznie połączono z „zielonymi” przekonaniami), nietowarzyska, ale z przekonaniem walcząca o to, co uzna za słuszne. I wbrew pozorom nic nie okazuje się czarno-białe, wcale nie mamy do czynienia z „próżnością ukaraną, a skromnością wywyższoną”. Dorastając panie zbliżają się do siebie, doceniają nawzajem swoje mocne strony, ale pozostają sobą i być może to właśnie przesądza ostatecznie o ich sukcesie. Glinda, zahartowana przez parę „kopniaków” od życia, może wreszcie podjąć się odpowiedzialnych zadań, zostaje de facto prezydentem swojej krainy. Elphaba, pokrzepiona odwzajemnioną miłością i pewna oddania przyjaciółki, uspokaja się, ale jak można przypuszczać nie składa ostatecznie broni i dalej będzie walczyć przeciwko niesprawiedliwości (eksploatacja środowiska naturalnego, korupcja władzy, zastraszanie obywateli). Wychodzi więc na to, że dorastanie nie musi być dopasowywaniem swojej osobowości do zewnętrznych warunków, że warto wykorzystać swoje unikalne zdolności, a przede wszystkim warto walczyć, jeśli ma się o co – bo zawsze jest nadzieja, że coś zmieni się na lepsze. I to jest morał dla dorosłych.
A co dla dzieci? Dzieci (oraz towarzyszące im osoby dorosłe) dostaną Króla Lwa. Czytałam wiele razy, że Lion King to taki „Hamlet dla najmłodszych”. No niby mamy śmierć ojca (czyż nie jest to warunkiem koniecznym zostania jakimkolwiek królem?), zemstę na złym stryju, dojrzewanie do przejęcia odpowiedzialności (uosobionej przez ducha ojca) i pogodzenie się ze swoim przeznaczeniem. Moim zdaniem, jeśli już mamy tu jakieś inspiracje szekspirowskie, to Henrykiem IV (a raczej tym, co w drugiej części tej sztuki napisano o młodym Henryku V). Otóż młode książątko obraca się w „nieodpowiednim towarzystwie”, które ostatecznie musi odstawić na bok, żeby zająć miejsce na tronie. Korona błyskawicznie resetuje mózg w głowie, na którą ją nałożono i wszystko na świecie w cudowny sposób wraca do normalności, czyli de facto do stanu uprzedniego, sprzed zachwiania równowagi i kryzysu. Młodzieńczy bunt to tylko faza, którą trzeba przejść jak ospę wietrzną. A dorastanie to zaakceptowanie tego, co narzuca nam rodzina, tradycja, społeczeństwo. Mało tego – szczeniak (kociak) w końcu podejmie swoje przyrodzone obowiązki chętnie i z zapałem. Nawet towarzyszkę życia „wybierze” sobie dokładnie tę, którą od maleńkości raiła mu rodzina i szybko postara się wraz z nią o następcę. Duch Ojca jest zadowolony… A wszystko to przy jednej z najbardziej zachwycających opraw wizualnych, jakie kiedykolwiek widziałam w teatrze. Wyobraźnia plastyczna twórców Króla Lwa po prostu wbija w fotel – na scenie pojawiają się ni to lalki, ni to maski, ni to aktorzy w rolach zwierząt, duch materializuje się z migoczących światełek i znika. Wicked było estetycznie fajne (choć po 10 latach od premiery odrobinę czuło się, że nie jest to najnowsza technika teatralna) – ale to jest po prostu mistrzostwo świata. W magii sceny roztapia się przesłanie – nie szarp się, nie warto, i tak nic nie zmienisz… Jesteś tym, czym się urodziłeś. Nigdy nie będziesz niczym innym. Rób swoje, a raczej to, co przed tobą robiły poprzednie pokolenia, a wszystko będzie dobrze. Naprawdę tego chcemy uczyć te oszołomione teatralnym przepychem dzieciaki? Tak sobie pomyślałam, że w ostatniej scenie, kiedy król Simba prezentuje poddanym kolejnego nowonarodzonego kociaka, tak naprawdę powinny to być bliźnięta…

sobota, 20 grudnia 2014

Podryw stulecia

No i w końcu udało nam się zaliczyć brakujących do wagnerowskiej „kolekcji” Śpiewaków norymberskich. Odbyło się to w warunkach godnych, w Kinie Pałacowym w Poznaniu, które (Nareszcie! Choć może odrobinę żal tych operowych pielgrzymek do Warszawy i Łodzi) zaczęło transmitować opery z MET. Było jak to w MET, bogato i klasycznie do bólu, a więc do głosu (oprócz śpiewaków) dopuszczono twórcę dzieła, nie zagłuszając go talentem (a niestety częściej rozdętym ego) reżysera. Śpiewacy udowodnili, że na Wagnerze można polegać, choć właściwie odegrane zostały 3 jednoaktówki, a może raczej trzyodcinkowy serial, bo całość z przerwami trwała bite 6 godzin. Tym niemniej serial puszczony ciurkiem okazał się interesujący, a także satysfakcjonujący muzycznie i treściowo.

Akt 1: dramat akademicki

Wcale nie tak wesoło i jakże aktualnie. Otóż przed czymś na kształt uczelnianej Rady Wydziału pojawia się świeżak znikąd i prosi o dopuszczenie do egzaminu (doktorski? kolokwium habilitacyjne? na adiunkta?). Ponieważ kandydat nie jest „swój”, tylko jakiś obcy, profesorowie nie mają większych skrupułów, żeby go koncertowo uwalić przy atmosferze ogólnej zgrywy i szydery. Wyznaczony do notowania błędów utytułowany protokolant dopisuje ile wlezie, reszta Rady (z jednym wyjątkiem) zrywa boki ze śmiechu. Jedyny chlubny wyjątek w postaci „uczciwego profesora” to szewc i poeta Hans Sachs – prawdopodobnie najsympatyczniejsza postać, jaką kiedykolwiek napisano dla opery. Kryształowy charakter, poczucie humoru, bezinteresowna życzliwość dla ludzi, odwaga – po prostu fantastyczny, dojrzały mężczyzna, którego chciałoby się mieć za ojca, mistrza, przyjaciela, a i z łóżka by się nie wygoniło. Wie swoje, robi swoje, nic nikomu nie potrzebuje udowadniać, więc jako jedyny na sali nie czuje się zagrożony pojawieniem się „paniczyka z ulicy” imieniem Walter i docenia jego zdolności. Jest to oczywiście talent surowy, wymagający oszlifowania i pracy nad techniką, a szczeniak (jak wielu zdolnych szczeniaków) jest bezczelny i myśli, że wszystkie rozumy pozjadał. Ale rokuje i to jest najważniejsze. Poza tym ma porządną motywację, bo zakochał się w Ewie, córce złotnika (tudzież członka Rady Wydziału), który zarzekł się, że wyda ją za mąż tylko za mistrza śpiewackiego. Oprócz Waltera nagrodą tą zainteresowany jest jeszcze ten protokolant – stary wyga, który technikę śpiewu ma w jednym palcu i właściwie spełnia wszelkie wymogi z wyjątkiem najważniejszego, czyli zdobycia wzajemności panny. Na szczęście, ponieważ to ma być komedia, nikt panny wbrew jej woli do ołtarza nie doprowadzi, chociaż jeśli Walter (którego Ewa kocha z wzajemnością) nie zostanie mistrzem, grozi jej staropanieństwo. Sachsowi, który zna złotnikównę od dziecka, byłoby jej szkoda, więc postanawia pomóc kochankom, którzy póki co nie widzą dla siebie innego wyjścia, jak tylko wspólną ucieczkę.

Akt 2: czyli nawet Wagner umiał napisać komedię

Walter i Ewa nie uciekli dalej, niż za pierwszy róg, bowiem na ulicy dzieje się bardzo wiele. Po pierwsze, niechciany konkurent postanawia skłonić ku sobie pannę wyśpiewując jej pod oknem. Przeszkadza mu w tym Sachs, który korzystając z ciepłej pogody wyniósł sobie robotę przed dom i stuka młotkiem w buty, niby to przypadkiem, ale oczywiście ze złośliwością. Nie sądziłam, że na operze Wagnera można się szczerze uśmiać – ale ten Sachs jest po prostu rewelacyjny. Specjalnie się nie dziwię Ewie, że czyni mu propozycje, żeby sam zgłosił się do konkursu, w którym występuje jako nagroda. Z drugiej strony, nie dziwię się też Sachsowi, że grzecznie i taktownie odmawia – dla niego potrzebna byłaby jakaś bohaterka z krwi i kości, a nie dzierlatka, która od pierwszego wejrzenia zakochała się w przystojnym nieznajomym (przyjaciel, z którym byliśmy w kinoteatrze sugerował, że to dlatego, że usłyszała, że jest szlachcicem). W każdym razie – jeszcze raz odnosząc treść do akademii -  profesor postanawia zabrać oblanego doktoranta na konferencję i tam, przed większą publicznością, oddać mu swoje 20 minut na referat, żeby wszyscy mogli się uczciwie przekonać, co on wart. Przy okazji zamierza ośmieszyć wyjadacza, który w wieku belwederskim łaszczy się na nagrody dla młodych naukowców.

Akt 3: telenowela z zaskakującą puentą

Pierwsza część trzeciego aktu (a więc piąta godzina przedstawienia) niestety zaczyna się dłużyć. Sachs i Walter pracują nad „referatem” (czyli pieśnią na konkurs) dochodząc do słusznego wniosku, że jeśli ostateczną nagrodą ma być kobieta, to trzeba ją jakoś poetycko zachęcić. Pieśń „egzaminacyjna” była zdaniem Sachsa zdecydowanie zbyt zmysłowa i nie sprawdzi się na turnieju. Radzi więc Walterowi, żeby uwodził Ewę (która zresztą nie potrzebuje dodatkowego uwodzenia) w bardziej subtelny sposób, na przykład… roztaczając przed nią wizję wspólnych dzieci. I w tym momencie sobie pomyślałam, że nawet geniusz i profesjonalista może się czasem pomylić – bo dla mnie byłby to akurat ostatni argument, który chciałabym usłyszeć z ust kandydata do wspólnego życia. Tym niemniej Walter z Sachsem próbują nowy utwór, po czym wychodzą z pracowni. Utwór ten kradnie kontrkandydat do ręki Ewy – ale ponieważ też nie jest jakimś potworem i gryzą go wyrzuty sumienia, przyznaje się do winy przed Sachsem. Ten nie tylko daje się przeprosić, ale wręcz oddaje wiersz konkurentowi ze słowami, że jeśli zdoła do niego skomponować muzykę, niechże go sobie wykonuje na zdrowie. Niestety, te wszystkie qui pro quo, ludzie wchodzący i wychodzący z domu Sachsa, długie monologi i ansamble przy akompaniamencie okrzyków: „Pospieszmy się! Trzeba już wychodzić!” przywodzą na myśl latynoamerykańską telenowelę, ale zapewne z jednej strony są konieczne dla treści, a z drugiej zawierają sporo ładnej muzyki, którą Wagnerowi szkoda było wywalać. Humor jest tu jednak dość umowny, a chwilami wręcz być może niezamierzony, na przykład wtedy, kiedy w prowincjonalnej niemieckiej mieścinie i przy okolicznościach stosownych bardziej do stylu buffo bohaterowie zaczynają grać hochdramatisch niczym w Tristanie i Izoldzie. 

Rozwiązanie całej intrygi ma miejsce na festynie, podczas którego odbywa się turniej śpiewaczy. Starszy pan nie zapamiętał tekstu wiersza i pod wpływem związanego z występem stresu myli słowa i bredzi jak poparzony, wzbudzając salwy śmiechu publiczności. No ale – myślę sobie – zwycięski utwór został już „sprzedany”, kiedy Walter próbował go w pracowni Sachsa. A tu niespodzianka. Młody pomyślał, posiedział jeszcze nad tekstem i zaprezentował najprawdziwszy majstersztyk. Zamiast gadki o dzieciach użył niezawodnej metody uwodzenia, a więc porównań wybranki do mitologicznych heroin, w tym wypadku Ewy w Raju i Muzy na Parnasie. No tak to rozumiem. Panna ma maślane oczy, profesor puchnie z dumy, a „kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym”, quod erat… Ale ale – rozzuchwalony sukcesem paniczyk pogardliwie odrzucił medal i ofertę przyjęcia go w poczet Rady Wydziału (tej samej, co go tak sromotnie oblała na początku). I tutaj wychodzi cała klasa Hansa Sachsa. Błyskawicznie opiernicza smarkacza jak psa i ustawia go do pionu – że takie Rady to ostoja narodu, niemieckiej kultury i w ogóle cywilizacji. Walter potulnie kładzie uszy po sobie i uznaje rację profesora. A ja tym bardziej dochodzę do wniosku, że Sachs ze swoją artystyczną wrażliwością, wszechstronnym talentem, złośliwym dowcipem oraz najwyższej próby autorytetem, czyniącym z niego de facto króla Norymbergi, jest jak najbardziej „do zakochania się w”. I mało mnie obchodzi dorabianie tej operze nazistowskiej gęby (za to jak Włosi śpiewają „o mia patria”, a Polacy „na skinienie przelewają krew” dla ojczyzny ratowania, to już wszystko jest ok?). Piękna opera, piękna historia (tak piękna, że nie odczuwa się braku księżniczek) i zdecydowanie warto to przeżyć - przynajmniej raz w życiu, bo 6 godzin to jednak nie w kij dmuchał.

piątek, 19 grudnia 2014

Powrót słoika


W ramach dobiegającego końca Roku Kolbergowskiego wybraliśmy się niedawno na przedstawienie opery Oskara Kolberga pt. Scena w karczmie czyli powrót Janka w gminnym Domu Kultury w Przeźmierowie pod Poznaniem. Była – przewidywalnie – „taka gmina”, choć oczywiście na swój sposób miła i (w miarę) nieźle odśpiewana. No i bardzo dobrze, że ktoś się tym naszym polskim dziedzictwem kulturowym zainteresuje – bo jak nie my, to kto. Pod względem reżyserskim zaserwowano typową cepeliadę, choć z dość zaskakującym elementem nowoczesnym, kiedy na scenę weszła duża grupka nastolatków ubranych w modne stroje i wykonujących stereotypowe nastoletnie czynności z robieniem „słit-foci” smartfonami włącznie. I właśnie ta pojawiająca się ni stąd ni zowąd gimbaza nasunęła mi pewien pomysł – może trzeba było się nie bać, i zrobić tego Kolberga na nowocześnie? Bez usia-siusia, ojdiridi i wywijania zapaską – ale za to tak, żeby widz przekonał się, że aż tak wiele przez te 100 lat z małą górką się nie zmieniło. Nie Powrót Janka więc, a „Powrót słoika”, ale poza tym właściwie bez większych zmian.

Otóż tytułowy Janek wraca do rodzinnej wsi z Warszawy, gdzie próbował szczęścia i „lepszego życia”, ale nigdzie nie udało mu się zaczepić. Być może praca w korporacji nie spełniła pokładanych w niej oczekiwań, zabrakło kasy na wynajem mieszkania, nie udało mu się nawiązać żadnych kontaktów i został na lodzie. Robiąc więc dobrą minę do kiepskiej gry, Janek dochodzi do wniosku, że w Warszawie i tak mu się nie podobało i postanawia wrócić na wieś. Tam już czeka porzucona Basia, córka zamożnego gospodarza, może pozbawiona wielkiej urody i błyskotliwości, ale szczerze zakochana i skłonna wybaczyć. Ojcowe morgi i posłuch w gminie też dodają jej uroku. Tak więc ostatecznie Janek głosi chwałę „wsi wesołej”, zdejmuje przyciasny garniak i ubiera się w wygodny strój nowoczesnego eurofarmera gotowego na przyjęcie unijnych dotacji. I nagle okazuje się, że Kolberg był niemal wizjonerem i przewidział jakimi torami potoczą się losy dużej części dzisiejszych dwudziesto-trzydziestolatków. Wystarczy dorzucić kilka winietek ilustrujących dramatyczne opowieści Janka o warszawskich okropnościach - narkomani? kluby drag queens? może znajdzie się miejsce i dla rozwydrzonych małolatów – i mamy nowoczesne, ciekawe, dające do myślenia przedstawienie, a nie odkurzoną, bo wypada, ramotę.