sobota, 8 maja 2010

Dwie cudzołożnice

Tak się czasem dziwnie składa, że dzieła sztuki z pozoru kompletnie niepowiązane nagle, pod wpływem przypadku, tworzą sekwencje. Coś takiego zdarzyło nam się ostatnio w Londynie, gdzie widzieliśmy bardzo przyjemną inscenizację „Turka we Włoszech” Rossiniego w Covent Garden, a niedługo później, już po powrocie, warszawską „Katię Kabanową” Janaczka (nota bene będącą przeniesieniem do Teatru Narodowego londyńskiej inscenizacji z English National Opera). W obu tych operach, chociaż zupełnie inaczej, pojawia się motyw niewiernej żony.

Wbrew idei Tołstoja, że każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój własny sposób (pochodzącej zresztą również z powieści o cudzołożnicy), okazuje się, że te nieszczęścia bywają bardzo podobne. Niedobrana para, pogłębiające się z czasem rozbieżności charakterów i zwykle „ten trzeci/ ta trzecia” pojawiający/a się w odpowiednim momencie by wykorzystać sytuację. Mimo to, przynajmniej na scenie (czego przykład mieliśmy ostatnio przy okazji musicalu „Love Never Dies”), małżeństwo jest sprawą „póki śmierć nie rozłączy” i albo (jak w „Turku…”) borykająca się z trudnościami para mimo wszystko dojdzie do porozumienia, albo (jak w „Katii…” i „LND”) ich problemy rozwiąże kostucha.

„Turek we Włoszech” to, wbrew pozorom, nie rewizyta z „Włoszki w Algierze”, ale kompletnie inna historia. Coś jakby „Don Pasquale”, gdyby Don Pasquale (tutaj zwany Don Geronio) wziął rzeczywisty, a nie udawany, ślub z Noriną. Biedna dziewczyna z Portofino i dużo starszy od niej mężczyzna (w Londynie zamiast końca XVIII wieku była stylistyka lat 60tych wieku XX). Sprawiają wrażenie, jakby ktoś (librecista?) pożenił ich przypadkiem i bez udziału ich woli – ale przecież najwyraźniej wybrali takie życie sami. Ona dla pieniędzy i żeby wyrwać się z zapyziałego miasteczka, on dla prestiżu, jaki w okolicy da mu posiadanie atrakcyjnej młódki. Konsekwencje tego mariażu nietrudno przewidzieć – Fiorilla łajdaczy się z kim popadnie, przyprawiając mężowi rogi i narażając go na kpiny sąsiadów. Dopóki w grę wchodzi lokalny cicisbeo, Don Geronio przymyka oko; gorzej, gdy na horyzoncie pojawia się bogaty i utytułowany cudzoziemiec na wakacjach, sułtan Selim. Następuje kołomyja i spiętrzenie quid pro quo długości dwóch aktów. A to mąż zaskakujący Turka z Fiorillą w łóżku, a to pojawienie się Cyganki Zaidy, dawnej faworyty sułtana, do które ten (przyzwyczajony do poligamii) najwyraźniej wciąż czuje miętę, a to plany ucieczki z balu maskowego, na którym wszyscy przebierają się w podobne kostiumy i nikt nikogo nie jest w stanie rozpoznać. Tym śmiesznym perypetiom przygląda się z filozoficznym spokojem lokalny poeta poszukujący natchnienia aby napisać libretto opery (czyli jednak to wszystko robota librecisty). Ostatecznie Selim godzi się z Zaidą, a Fiorilla wraca do męża, zdyscyplinowana poprzez groźbę rozwodu i odesłania z powrotem do rodziców.

W „Katii Kabanowej” też jest zdradzająca męża żona, ale okoliczności są kompletnie inne, i bynajmniej nie do śmiechu. W odróżnieniu od Fiorilli, Katia szczerze kocha męża, a przynajmniej kochała go na początku, zanim poznała jego matkę. Kabanicha to archetypowa teściowa z piekła rodem, tyranizująca rodzinę (w osobach syna, synowej i młodszej córki) – jak ktoś oglądał film „Plac Zbawiciela”, to wie o czym mówię. Zdominowany przez despotyczną matkę Tichon na jej polecenie wyjeżdża na dłuższy czas do innego miasta w interesach, po raz kolejny (jak można się domyślić) zaniedbując samotną Katię i nie zważając na jej prośby. Podpuszczona przez szwagierkę – która pod pozorami przyjaźni najwyraźniej szuka wspólniczki do nocnych ucieczek z domu – Katia wikła się w bezsensowny romans z krewnym skąpego sąsiada Dikoja. Zachowuje się, jakby tak naprawdę marzyła o swoim mężu – takim, jakim nigdy, a przynajmniej od lat, nie był – a Borys tylko przydarzył się i odegrał jego rolę. Jest w tym rozpacz i desperackie pragnienie ucieczki z potrzasku, z którego nie ma wyjścia. Po powrocie męża, nękana wyrzutami sumienia Katia przyznaje się przed nim do winy, wybiega z domu w burzliwą noc i topi się w Wołdze. Dopiero po takim wstrząsie Tichon po raz pierwszy odważa się robić wyrzuty swojej matce, ale ona i tak przyjmuje samobójstwo synowej jako świadectwo jej grzechu i szaleństwa.

W obu przypadkach – na śmiesznie lub na smutno – mamy do czynienia z kobietą uwięzioną w patriarchalnych normach obyczajowych. W „Turku…” małżeństwo jest ciążącym kontraktem finansowym, zalegalizowaną prostytucją (Fiorilla bez oporów korzysta ze swoich wdzięków żeby wymóc na mężu ustępstwa). W „Katii…” jest legalnym niewolnictwem nie tylko wobec męża, ale i jego rodziny. Mamy tu do czynienia z patriarchatem w swojej najgorszej odmianie – jest to wymysł starych bab służący złamaniu ducha młodszych, w którym mężczyźni są tylko przypadkowymi (acz chętnymi) beneficjentami. Wychodzi na to, że z dwojga złego lepiej być ulicznicą niż niewolnicą, bo dla tej ostatniej jedyną karą za próbę ucieczki stanowi śmierć, często samobójcza. Co zaskakujące, zupełnie nie pojawił się motyw dzieciątka – ani jako dodatkowego łańcucha wiążącego niedobranych małżonków, ani jako groźby narodzin haniebnego rezultatu pozamałżeńskich harców. W dzisiejszych czasach – vide „Plac Zbawiciela” i „LND” – jedno lub więcej dzieciątek (z mężem bądź kochankiem) wydaje się rozumieć samo przez się. Cosi fan tutte?