Pokazywanie postów oznaczonych etykietą homoseksualizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą homoseksualizm. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 2 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (2)

Na pograniczu gatunków

Gdy na ekranie odbywają się sceny mordowania i fragmentacji ciał mamy do czynienia z horrorem.  Cechą filmu psychologicznego są zaś długie ujęcia pokazujące zastygłe twarze bohaterów, brudne i nieciekawe wnętrza, pozornie nieistotne przedmioty, patologiczne relacje pomiędzy członkami rodziny. Natomiast gdy spotyka się to wszystko razem w nieznośnym natężeniu oznacza to nieuchronnie, że oglądamy film meksykański Somos lo que hay (w angielskim tłumaczeniu, bo film pokazało BBC - We are what we are).

Pierwsze ujęcia filmu pokazują śmierć ojca rodziny - i jest to jedyna w miarę naturalna śmierć w tym obrazie, co nie znaczy, że w pełni zrozumiała. Żona uważa, że zaszkodziły mu dziwki - widz jeszcze nie wie, że należy to rozumieć bardzo dosłownie. Małżeństwo ma trójkę (prawie?) dorosłych dzieci: starszy syn mięczak ze źle skrywanymi tendencjami homo, dominująca córka i brutalny, gwałtowny syn młodszy. Matka nienawidzi za gejostwo starszego syna, ale i świadoma jest kazirodczej relacji pomiędzy dwójką młodszych dzieci (więc tak naprawdę tępi wszystkich). Materiał jak u Bergmana, a tu jeszcze trupy na dokładkę.

Ojciec zajmował się naprawą zegarków (całe mieszkanie cyka i dzwoni), ale głównym sensem życia rodziny był kanibalizm. Scenarzysta nie do końca pozwala zrozumieć czy jest to kanibalizm gastronomiczny (kilka razy bohaterowie powtarzają, że muszą koniecznie kogoś zjeść do jutra), czy sakralny (wzmianki o rytuałach i ich prawidłowym przeprowadzaniu). Bez ojca zabijanie idzie niesporo. Chłopcy zwożą do domu przydrożną kurew, ale ten wybór dania nie odpowiada matce, więc odwożą już martwą, ale nienadgryzioną z powrotem na dzielnicę. Starszy syn podrywa w klubie dla mienszewików seksualnych, ale młodszy brat brzydzi się jeść pedała, więc znów z wyżerki nici. Matka znajduje amatora na resztki swych wdzięków, którego w kluczowym momencie uśmierca łopatą i wraz z córką przystępuje do oprawiania ofiary, ale w tym momencie wkracza do akcji policja, więc jeszcze tylko kilka(naście?) trupów w strzelaninie i napisy końcowe. 

W drugim planie występują jeszcze dwaj policjanci (meksykański policjant jest zawsze leniwy i gruby, nawet w meksykańskim filmie) - ale i tak widzowi trudno sympatyzować z jakąkolwiek postacią z ekranu. Film jest poza tym śmiertelnie poważny i zupełnie na serio, więc mniej więcej po dziesięciu minutach zaczyna nużyć widza. O zgrozo, Amerykanie bardziej północni znaleźli jednak coś interesującego w tym materiale i nakręcili po trzech latach hollywoodzki remake.

Polski dystrybutor filmu (swoją drogą gratulacje śmiałej decyzji, bo pieniądze głęboko utopione) opatrzył dzieło tytułem Jesteśmy tym, co jemy, co daje dodatkowy, głęboki i humanistyczny wymiar obrazowi: otóż kanibale są ludźmi.

środa, 15 lutego 2012

Salmagundi

Długie przeloty, oprócz licznych wad, mają też zalety. Otóż poniekąd zmuszają do oglądania filmów, czytania książek i spania. Śpi się po to, żeby nie jeść, ogląda się to, co Lufthansa wybrała pasażerowi do oglądania, za to w lekturach ma się całkowicie własny wybór. Ciągle jeszcze nie wiem, czy bardziej potrzebuję kundla czy srajpada (i dlatego nie mam ani jednego ani drugiego), tym bardziej istotna jest kwestia wyboru książek w podróż. Najczęściej bierzemy więc w drogę albo absolutne pewniaki, albo rzeczy już nadgryzione i smakujące zachęcająco (trzecią, dominującą kategorią są lektury zawodowe Doroty).

Zanim o książkach, będzie o filmach. Na początek męcząco steampunkowi "Muszkieterowie", cała historia gdzieś grzęźnie wśród tych latających żaglowców, a morał jedyny taki, że Orlando Bloom też potrafi się ładnie starzeć. Potem "Cowboys and Aliens", którego wystawiam do rywalizacji w kategorii najgłupszy film ever. Kiedyś widziałem jakieś dzieło z lat 70, w której zombiaki zawładnęły letnim obozem młodzieżowym gdzieś na amerykańskiej prowincji i mieszkańcy okolicznego miasteczka musieli w pocie czoła wymordować dziatwę, żeby cholerstwo się dalej nie plęgło, co pokazano niespiesznie, z dużym pietyzmem dla detalu, w stylu i za pomocą środków technicznych swoistych dla niskobudżetowych produkcji z lat 70. No, ale tym razem mamy budżet wysoki i trzydzieści lat później, Harissona Forda supportującego Daniela Craiga i ścigacze Obcych prujące niebo jak w "Gwiezdnych Wojnach". Tak, jak obiecuje już tytuł, rzecz jest o najeździe kosmitów na Dziki Zachód. Pokonanie najeźdźców możliwe jest dzięki solidarnej współpracy złych i dobrych rewolwerowców, archetypowych Indian oraz emisariuszki z jeszcze innej planety. Finałowa scena bitwy wciska w fotel: Indianie dzidami i tomahawkami, kowboje strzelbami, Obcy promieniami śmierci, zielona (jakżeby inaczej!) glutoplazma Obcych miesza się w powietrzu z fragmentami mózgów Ziemian, a na końcu jeszcze emisariuszka wysadza kolubrynę. Tadaaam! Potem już tylko możliwa była kreskówka ("Puss in boots"). A potem jeszcze próbowałem obejrzeć inny film: on wynajduje lekarstwo na raka, ona pisze książkę o jakichś Majach czy innych Inkach, ale - co za cholerny pech! - umiera na raka mózgu, więc on czuje się zobowiązany dokończyć ową książkę, co jednak wymaga stosowania jakichś neurostymulantów, rzecz robi się mocno oniryczna i w tym momencie porwał mnie w swe objęcia Morfeusz, więc nawet tytułu nie zapamiętałem. (Dorota oglądała i mówi, że nawet niezłe).

A teraz książki. "Saturn" Dehnela. Wszystko fajnie, z koncepcji książka przypomina mi "Picture this" Hellera, sprawnie zrealizowany pomysł z narracją równoległą, miłe też to, że autor potrafi przełamać konwencję i odejść od epatowania czytelnika zdaniami wielokrotnie złożonymi zawierającymi nadreprezentację wyrazów dłuższych niż trzysylabowe, ale jednak coś zgrzyta, niczym kreda o szybę. (Pomijam już fakt, że ekfrazy w "Saturnie" czyta się jak opisy przyrody u Orzeszkowej, po kilka kartek na raz). Zgrzyta mi wprowadzony metodą "zapisywania trupa do partii" wątek homoseksualnego romansu Goi, co do którego nie ma [albo i jest - informacja w komentarzu poniżej] nie tylko żadnego źródłowego (oprócz przeczuwanej przez Dehnela "oczywistej oczywistości"), ale i fabularnego uzasadnienia. (Dorota broni autora; mówi, że pewno chodziło o to, że syn Goi, który nie rozumiał i - z wzajemnością - gardził ojcem, odkrył po jego śmierci coś, co spowodowało, że spojrzał na jego postać w zupełnie inny sposób). Niektórzy nasi gejowaci znajomi z pasją godną lepszej sprawy zajmują się demaskowaniem współbraci w orientacji wśród różnej maści celebrytów ("ten nasz, i ten, i ten też!"). Nie wiem, może w ten sposób czują się mniej stygmatyzowani, skoro ta różowa orkiestra tak liczna, w każdym bądź razie - ku mojemu rozbawieniu - Dehnel się w ten nurt zupełnie naturalnie wpisuje. No i zabawna ta projekcja, co to z tej historii fabularnie wynika: furda żona i tabuny kochanek, jedyny prawdziwy afekt w życiu malarza to ten ciągnący się przez całe życie męski romans. 

Druga lektura to “Ameryka nie istnieje” Orlińskiego. Też zgrzyta, ale zupełnie z innych względów. Książka (przy wszystkich swoich zaletach, o czym w następnym akapicie) jest nieszczęściem i tragedią redakcyjną. Każdemu, kto pisze cokolwiek dłuższego niż SMSy zdarza się, że po wielokrotnej edycji tekstu rozjadą się przypadki, przyimki, czasy, a niekiedy i sens jako taki. Po to jest w wydawnictwie korekta, żeby to wszystko wyłapać, po to jest redaktor, żeby usiąść z autorem i ogólniejsze kwestie omówić. W wydawnictwie “Pascal” ktoś za to wziął pieniądze (nawet wiadomo kto, bo w stopce redakcyjnej są nazwiska - litościwie przemilczę), ale roboty nie wykonał. Abnegacja na poziomie redakcyjnym skutkuje też niestety pewnymi supozycjami co do chlujności autora. Gdy czytam o "uprawie bydła" czy "płaceniu za pszenicę jak za zboże" albo o "dosłownych słowach", to w normalnych okolicznościach podejrzewałbym (mniej lub bardziej udane) zabawy językowe i puszczanie perskiego oka do czytelnika. Czytając o "wojnie cywilnej" rozumiem (choć przypłacam to bólem zębów), że chodzi o wojnę secesyjną, gdy napotykam stwierdzenie "chwalebna rewolucja" wolałbym zapis "Chwalebna Rewolucja", chociażby dlatego aby umieć rozróżnić usunięcie Stuartów z tronu angielskiego od manifestacji ogólnie lewicowych poglądów autora. Gdy czytam o "wyburzeniu parku", to trudno oprzeć się refleksji, że parki (te klasyczne, z drzewami i trawnikami, a taki jest właśnie Overton w Memphis) się raczej zabudowuje, a nie burzy. Ale co to jest za funkcja "kurator nadzorujący sprawowanie wyroków zwolnionych zawodowo", tego już raczej nie zrozumiem. I tak dalej, ad nauseam. Niestety, sporo baboli. Szkoda.

Tym bardziej szkoda, że widać naprawdę benedyktyńską pracę autora włożoną w napisanie książki, widać erudycję i umiejętność zgrabnej syntezy. Dużo ładnie opakowanej informacji. Mnóstwo odniesień popkulturowych, nie zawsze dla mnie dostępnych; żartem mógłbym napisać, że dla mnie jedyne kulturowe odniesienia do USA to La Fanciulla del West Pucciniego i symfonia Z Nowego Świata Dvořáka, ale nie jest tak źle - oglądałem przynajmniej część filmów o których pisze Orliński (wymiękam dopiero przy serialach, piosenkach i grach komputerowych), choć nigdy nie przyszłoby mi do głowy oglądanie realnego świata przez pryzmat tego ekranowego (tym większa zasługa Orlińskiego, że pokazał, że tak można). Dla mnie Stany to przede wszystkim kraina wakacyjna (jak dla innych Tajlandia czy Indonezja), w dalszej kolejności miejsce zamieszkania krewnych Doroty i przystanek przesiadkowy w dalszych podróżach, nie ciągnie mnie tam - w odróżnieniu od autora “Ameryka nie istnieje” - chęć konfrontacji amerykańskich mitów z amerykańską rzeczywistością. Ale mimo to, a może właśnie dlatego - ciekawa lektura.

A tytułowe Salmagundi to tytuł XIX wiecznego periodyku redagowanego w Nowym Yorku przez Washingtona Irvinga, o którym tak pisze Orliński: "nie wiadomo, co oznacza ten tytuł - w pierwszym numerze Irving zadeklarował, że to tak oczywiste, że nie zasługuje na tłumaczenie". Irving miał rację, czego można się dowiedzieć chociażby z wikipedii (jeśli nie ze słownika Webstera - zresztą o innych niż leksykalne pasjach Noaha Webstera też można przeczytać u Orlińskiego).



PS. A na dowód, że nie zapomniałem o pieskach (które spokojnie czekają na swoją kolej) - "Wnętrze kościoła św. Piotra w Leiden" pędzla van Vlieta i cicho szemrzący bohater pierwszego planu (Ringling Museum, Sarasota).

czwartek, 1 stycznia 2009

Zapiski z szoku chlorofilowego (odcinek specjalny, noworoczny - Sycylia pedałów i gruźlików)


Tom wierszy Jarosława Iwaszkiewicza Dionizje 1921 ilustrowany jest pewną szczególną fotografią. Tomasz Cyz, autor książki "Powroty Dionizosa" opisuje ją tymi słowy: "Oto nagi mężczyzna leży wśród wody, ziemi i twardych kamieni. Z twarzą przywartą do podłoża. Jego ciało jest wygięte, jakby czuwał i wił się jednocześnie, jakby był wężem i kotem", co jest dowodem na to, że humanisty nie należy zostawiać zbyt długo samego z dziełem, bo znajdzie tam to, czego nie ma, nie zauważając oczywistości, które są. Model na zdjęciu (Iwaszkiewicz) pije wodę z potoku, co jest być może banalniejsze od grandilokwencji Tomasza Cyza, ale wiele bliższe prawdy.

Dość łatwo jest znaleźć źródło inspiracji zdjęcia. W 1878 na Sycylię przybywa młody niemiecki arystokrata, baron Wilhelm von Gloeden. Osiedla się w Taorminie, gdzie mieszka, z kilkuletnią przerwą podczas wojny światowej, do śmierci w 1931 roku. Baron cierpiał na gruźlicę, suchy ciepły i słoneczny klimat Sycylii powstrzymywał rozwoj choroby. Von Gloeden był jednym z pionierów fotografii. Początkowo zajmował się nią amatorsko, później, gdy stracił inne źródła utrzymania (około 1895), zawodowo. Baron fotografował scenki rodzajowe, krajobrazy i pejzaże sycylijskie, ale sławę zdobył jako fotograf nasyconych homoerotyzmem aktów męskich.

Von Gloeden nie czynił tajemnicy ze swoich upodobań seksualnych. Mieszkańcy Taorminy polubili ekscentrycznego barona, mimo, że ich synowie spędzali w otoczeniu Niemca i dnie i noce. Fotograf nie dość, że hojnie opłacał swoich modeli to również skrupulatnie rozliczał prowizje za sprzedane odbitki. Wielu młodym ludziom sfinansował start ku lepszemu życiu (wykształcenie, założenie własnych biznesów), fundował również posagi dziewczynom, które wychodziły za jego efebów. Dzięki von Gloedenowi i jego atelier fotograficznemu, Taormina zaczęła być sławna i odwiedzana. Barona i jego studio wizytowali możni ówczesnego świata: Kajzer Wilhelm II, król Edward VII, hiszpański monarcha Alfons XIII, król Syjamu, pisarze Anatol France, Rudyard Kipling, Oskar Wilde, Gabriele d'Annunzio, kompozytor Richard Strauss, naukowcy i przemysłowcy (Marconi, Rottschild, Krupp). Prace von Gloedena zdobyły popularność, sam baron został członkiem wielu towarzystw fotograficznych, ma również pewien wkład w teorię fotografii - był pionierem zastosowania filtrów i makijażu modeli w fotografii portretowej.

Jednym z modeli i kochanków von Gloedena był niejaki Pancrazio Buciuni, zwany (dla ciemnej karnacji) Il Moro. Był on również sekretarzem barona i spadkobiercą jego spuścizny. Gdy Mussolini uzdrawiał moralnie Włochy, wiele prac von Gloedena uległo zniszczeniu a sam Il Moro trafił przed trybunał. Grób zmarłego w 1963 Buciuniego ozdobiony jest zupełnie konwencjonalnym zdjęciem.

Von Gloeden nie jest jednak - bo nie mógł być - autorem zdjęcia Iwaszkiewicza. Iwaszkiewicz trafił po raz pierwszy na Sycylię w 1932, rok po śmierci von Gloedena. Brakującym ogniwem jest najpewniej Karol Szymanowski, kompozytor, kuzyn pisarza. Szymanowski, który także był chory na gruźlicę, odkrywał mroczne zakamarki swej seksualności również na Sycylii, którą odwiedził po raz pierwszy w 1911 (później ponownie w 1914). Jest raczej pewne, że Szymanowski odwiedził Taorminę i przywiózł do domu odbitki prac von Gloedena, które zainspirowały Iwaszkiewicza.

W wierszu "Włóczęga" Szymanowski pisze:


Miłości szukam - i niezmiennie
Przebiegam miejsca podejrzane (...)
Noc jest to wielka czarownica
Szeherezada, wróżka Maja...
Śmiało wiec zaczep ulicznika
Co się za długo prosić nie da
Noc go zamieni boska, dzika
W Bachusa albo Ganimeda
To młody bóg, co się nie spłoszy
I dozna z tobą upojenia (...)
Mniej piekny jest, gdy się rozwidni
Bo noc odmienia ci spojrzenie
Lecz ja nic nie chcę poza chwilką
Więc mnie i zawód nie dosięga
Nazajutrz gorzki uśmiech tylko...
Eros to zwodnik i włóczęga.

Oprócz młodzieńczych spełnień, sycylijskie podróże natchnęły Szymanowskiego pomysłem napisania opery o królu Rogerze. Pomysł dojrzewał długo - pierwszy szkic zamysłu dzieła datowany jest na rok 1918, kiedy to kompozytor zwraca się do Iwaszkiewicza z propozycją napisania libretta. Zamęt powojenny i porewolucyjny powoduje opóźnienie prac: libretto gotowe jest w 1920 a partytura w 1924. Premiera dzieła miała miejsce w Warszawie w 1926, główna partię sopranową śpiewała Stanisława Korwin - Szymanowska, siostra kompozytora.

Jest "Król Roger" dziełem mało typowym dla swojego gatunku, operą - można powiedzieć - psychologiczną, operą w której dramat oparty jest o kumulacje emocji postaci, a nie o zwroty akcji scenicznej. Już sam pomysł rozpoczęcia pierwszego aktu od sceny chóralnych śpiewów a capella zrywa z dotychczasowymi regułami gatunku. Z braku pomysłu inscenizacyjnego (choć didaskalia bardzo precyzyjnie opisują miejsca akcji poszczególnych aktów) dzieło wystawiane było najczęściej w postaci koncertowej. Dopiero w XXI wieku Mariusz Treliński zaproponował dwa różne zestawy kluczy interpretacyjnych do "Króla Rogera" (inscenizacje warszawska i wrocławska), które, jak napisała Dorota Szwarcman, zmieniają całkowicie perspektywę odbioru dzieła.

A historyczny król Roger II spoczywa spokojnie w porfirowym sarkofagu w katedrze w Palermo. W niemal osiemset lat po jego śmierci (1949), Teatro Massimo w Palermo wystawiło "Króla Rogera". Na premierze twórców opery reprezentował autor libretta, domniemany kochanek kompozytora, Jarosław Iwaszkiewicz.