środa, 3 lipca 2013

Spacer z Toską


Ponieważ podobają nam się melodie, które już kiedyś słyszeliśmy, wybraliśmy się na wrocławską “spacerową” Toskę. Spektakl zaplanowany jako kopia rzymskiego plenerowego spektaklu z 1992 (Malfitano, Raimondi, Domingo), po części z konieczności (remont gmachu opery), po części zgodnie z maksymą imitation is the highest form of flattery miał swoją premierę w 1998, z kolejnymi aktami rozgrywanymi w katedrze św. Marii Magdaleny, auli Leopoldinum i na Bastionie Sakowym. 

Po piętnastu latach spektakl powrócił. Palazzo Farnese tym razem mieści się na scenie opery, Bastion Sakowy zdążył zmienić nazwę na Wzgórze Partyzantów (w kontekście Wrocławia mowa chyba o tych partyzantach z Werwolfu?), ale akt pierwszy rozgrywa się wciąż w katedrze. Dla niezorientowanych streszczenie libretta pióra Gustawa Mahlera, który tak sprawozdawał żonie spektakl obejrzany we Lwowie w 1903: "W I akcie uroczysta procesja z nieustannym biciem w dzwony. W II akcie pewien facet jest poddawany torturom wśród okropnych krzyków, a drugi ginie od ostrego noża do krajania chleba. W III akcie znowu wielkie bim-bam-bum dzwonów na tle widoków całego Rzymu z cytadeli i facet został rozstrzelany przez kompanię żołnierzy. Nie muszę dodawać, że całość i tym razem jest tandetą, acz zrobioną ręką mistrza". 

Nie każdy lubi Pucciniego i skoncentrowane w jego muzyce emocje - ja lubię, ale i tak nie mogę oglądać Madamy Butterfly częściej niż raz na dwa lata, mimo wszystko określenie tandetne zarezerwowałbym dla nagłośnienia trzeciego aktu. Skoro każe się śpiewakom produkować się niezbyt ciepłą czerwcową nocą do mikroportów, należałoby zadbać o to, aby propagacja dźwięku nie była nadmiernie... werystyczna. Inna sprawa, że dyrygent (Tomasz Szreder) prowadził orkiestrę i solistów w tempach nie mających wiele wspólnego z partyturą i tradycją wykonawczą. Najgrzeczniej powiedziawszy: rozwlekle.

Czy spektakl nie powinien “wrócić do opery”? To pytanie tak naprawdę o to, czy wolimy scenografię czy akustykę. Katedra nie oddaje sprawiedliwości orkiestrze, dźwięk odbija się wielokrotnie od ceglanych murów, soliści tracą dykcję, no ale procesja może wreszcie przejść przez całą długość nawy, Scarpia wyjść na prawdziwą ambonę, a jedynym dodanym elementem scenografii jest malowany przez Caravadossiego obraz (swoją drogą, straszny był pacykarz z tego Maria).

Różnicę podkreślił rozegrany na scenie opery akt 2, gdy nagle wszystko było słychać (i widać). Trzeba też pochwalić jego scenografię, umiejętnie zacierającą granice pomiędzy sceną a widownią. Akt trzeci rozegrany został przy odrapanym, walącym się Bastionie Sakowym udającym więzienie na Zamku św. Anioła. Znów powróciło pytanie o prymat scenografii nad akustyką.

Oryginalny spektakl z 1998 reżyserował Pierre-Jean Valentin. Inscenizację wznowienia powierzono ówczesnemu inspicjentowi, który w jednym z wywiadów powiedział, że trzeba się bardzo postarać, aby zepsuć reżysersko spektakl. Widać było, że spróbował podjąć ten wysiłek. Z niewiadomych powodów chór ministrantów w I akcie składa się w większości z dziewczynek, co rzuca dość dziwne światło na obyczaje kościelne w Rzymie w roku 1800. Co więcej, zakonnice biorące udział w procesji mają dość ostry makijaż - na scenie nie byłoby tego widać, ale z półtora metra owszem. Tosca po zabiciu Scarpii według libretta ustawia w pobliżu ciała świece i krucyfiks zdjęte z jego biurka. Warum einfach, wenn es auch kompliziert geht? Inspicjent Frątczak z niewiadomych względów kazał Tosce położyć krucyfiks na piersi Scarpii. Co dalej, możecie się Państwo domyśleć. Trup Scarpii oddycha, a więc krucyfiks porusza się rytmicznie, a w końcu spada na podłogę. 

Głosowo i aktorsko bardzo dobry Mariusz Godlewski wprowadzający w spektakl ciekawy dysonans poznawczy: Scarpia atrakcyjny fizycznie lecz odrażający moralnie. Nieodmiennie wybitna Barbara Kubiak w roli eponimicznej i słabszy niestety Mikołaj Dorożkin (czy jak to teraz piszą Nikolay Dorozhkin) jako Caravadossi. Reszta obsady, z przykrością to piszę, nie zasługująca na wzmiankę.

I w ten sposób pożegnaliśmy się z sezonem operowym. Zdrowo, bo zaznając ruchu, a nie tylko poruszenia.