poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Herr Wagner, proszę o sequel


Udało nam się ostatnio zobaczyć na scenie coś, na co mieliśmy ochotę od lat, czyli Lohengrina Wagnera. Inscenizacja, przywieziona do Warszawy z Cardiff, przenosiła akcję sceniczną w wiek XIX, co dodatkowo wydawało mi się uzasadnione, mądre i urocze, choć oczywiście sama historia jest par excellence mityczna. No i tu pojawia się mały problem – to jest pół historii! Ja się pytam: A gdzie jest ciąg dalszy? Ale od początku.
Pewna młoda, piękna i bardzo marzycielska księżna Brabancji zostaje oskarżona przez odrzuconego adoratora (który zdążył już tymczasem poślubić kogoś innego) o zamordowanie swojego młodszego brata, jak można sądzić w celu zagarnięcia tronu. Ponieważ dowodów brak, a cała sprawa to tylko słowa Elsy przeciwko słowom rycerza Friedricha von Telramund, na arbitra powołany zostaje król niemiecki, na którego terenie znajdują się sporne ziemie. Elsa oświadcza, że jest niewinna, a na świadka wzywa tajemniczego rycerza, w którego istnienie nikt specjalnie nie wierzy. Niespodziewanie, dziwny przybysz pojawia się w łodzi ciągniętej przez łabędzia, staje do pojedynku z Telramundem i bez większej trudności powala go na ziemię (chociaż oskarżyciel jest pewien swojej racji). Zachwycona Elsa oddaje mu swoją rękę i pół królestwa, na co rycerz zgadza się entuzjastycznie, choć pod jednym warunkiem. Dziewczyna ma przyrzec, że nigdy nie zapyta go o jego imię ani pochodzenie. Zakochana księżna zgadza się na wszystko. Zanim jednak dojdzie do ślubu, Telramund i jego żona Ortrud próbują zasiać w umyśle Elsy wątpliwości. Skoro obcy rycerz tak strzeże swojej anonimowości, może ukrywa jakąś hańbiącą tajemnicę, może jest czarownikiem albo demonem. Elsa nie zamierza w to wierzyć, ale po kilku konfrontacjach, kiedy jej oblubieniec odmawia wyjawienia swego imienia Telramundowi, Ortrud, a nawet królowi zaczyna się zastanawiać, o co chodzi. Tuż po ślubie, gdy nowożeńcy udają się do swojej komnaty, Elsa mimo wszystko prosi małżonka o wyjawienie swego sekretu. Nie dlatego, że wątpi w jego prawość, ale ponieważ jako żona uważa, że zasługuje na jego zaufanie, a jakakolwiek klątwa czy wina na nim ciąży, teraz już dzielą ją oboje. Rycerz wpada w gniew, zwołuje wszystkich obecnych i oficjalnie oznajmia, że pochodzi z zamku świętego Graala, ma na imię Lohengrin, jest synem króla Parsifala, a do Brabancji został wysłany jako mąż opatrznościowy, jednak jego nadludzka moc uzależniona była od pozostania nierozpoznanym. Skoro już został zmuszony do ujawnienia swojej tożsamości, musi opuścić Brabancję na zawsze i wracać do swojej krainy. Na nic płacze i błagania Elsy. Na koniec jeszcze należałoby wyjaśnić sprawę zaginionego brata. Otóż to zła Ortrud zamieniła go z pomocą czarów w łabędzia, czego Lohengrin był przypadkowym świadkiem i czemu starał się przeciwdziałać, pracując usilnie nad odczarowaniem młodzieńca (to był ten łabędź, który ciągnął jego łódź). Teraz mu się to udało, więc na odchodnym zwraca jeszcze Brabancji prawowitego księcia. Kurtyna.
I wszystko pięknie, baśniowo i do wtóru urzekającej muzyki, ale czegoś mi tu bardzo brak. Nie chce mi się wierzyć, że kompozytor, który stworzył tak wspaniałe postacie kobiece jak Senta, Izolda, czy Brunhilda, nie chciał tego samego uczynić dla Elsy. To jest przecież ten sam typ bohaterki – marzycielka tęskniąca do idealnej, nadludzkiej miłości i gotowa dla niej na absolutnie wszystko. Elsa jest niewinna jak Senta, dzielna jak Brunhilda, zmysłowa jak Izolda – i tu gdzie one wychodzą ze swoich prób zwycięsko (nawet jeśli przy tym tracą życie), ona zostaje na scenie pokonana i upokorzona. Za coś, co było nie tylko uzasadnione dramaturgicznie, ale wręcz nieuniknione. Pytanie, czy Elsa popełniła błąd zadając zakazane pytanie w ogromnym stopniu zależy od powodów, dla których je zadała. Zdradziłaby, gdyby żądała odpowiedzi, bo uwierzyła oskarżycielom Lohengrina, straciła w niego wiarę. Ale ona robi to z całkowicie przeciwnego powodu. Pyta, w pełni miłości i niewinności, ponieważ cokolwiek on mógłby jej odpowiedzieć, dla niej to nie ma większego znaczenia, bo wszystko akceptuje. A będąc żoną, a nie pokorną służebnicą, ma prawo wiedzieć. Po to, żeby móc udowodnić, że jest swego małżonka godna oraz że jest mu równa.
Histeryczne sceny finałowe w wykonaniu Lohengrina mają jedno jedyne możliwe usprawiedliwienie – są początkiem prób heroicznych dla Elsy. Klątwa była prawdziwa i rycerz, choć szlachetny, musi jej ulec. Teraz jest czas, żeby Elsa udowodniła siłę swojej miłości i odzyskała go. W innym przypadku Telramund i Ortrud mieli rację – przybysz to oszust i łajdak. W dodatku sam przekonuje Elsę: „Jeden tylko rok u boku twego pragnąłem spędzić, dając ci szczęście”. A potem co? I tak zamierzał odpłynąć, pozostawiając żonę (prawdopodobnie jeszcze z niemowlęciem na ręku)? A wypchaj się pan takim szczęściem! Przyjmuję jednakże do wiadomości możliwość, że zamierzał Elsę zabrać ze sobą do zamku Graala. Tyle, jeśli chodzi o (potencjalnego) kłamcę, wykorzystującego naiwność ślepo zakochanej księżniczki. Jeśli natomiast Lohengrin nie szukał żony (czyli równej sobie partnerki), a tylko wykonującej rozkazy bez szemrania wielbicielki – to był łajdakiem. A wtedy cała opera nabiera bardzo mrocznych, faszyzujących tonów. Mężczyźni pod wodzą nowego księcia już wybierają się na wojnę przeciwko „zagrożeniom ze wschodu”. „Za kraj niemiecki walczy niemiecki miecz”, a jak pojawi się przywódca, to należy go ślepo słuchać i o nic nie pytać. Elsa się na to nie zgadza – i ja ją całkowicie rozumiem.
Pomijając już wszystko inne, opowieść o Lohengrinie to nieco (ale niewiele) przekształcona wersja mitu o Erosie i Psyche. Jest pomoc przychodząca z zewnątrz do marzycielskiej dziewicy w opałach, jest mąż-smok, który okazuje się naprawdę być bogiem, jest złamany zakaz i knujące zazdrosne siostry, które przekonują Psyche, że poślubiła potwora. Ale to jest tylko połowa historii. Drugą stanowi seria prób heroicznych, jakim poddana jest Psyche ze strony bogiń, szczególnie zaś matki Erosa – Afrodyty. Po udowodnieniu, że jest tego godna, śmiertelna księżniczka zostaje podniesiona do rangi bogini. W Lohengrinie Wagner zostawia widza w połowie mitu – z upokorzoną Elsą, która „zgrzeszyła”, bo „nie znała swojego miejsca” i będąc marną kobietą zażądała dla siebie takiego samego zaufania, jakim wcześniej obdarzyła swojego półboskiego oblubieńca. Ale przecież wszystko da się jeszcze odkręcić – ba, biorąc pod uwagę strukturę mitu, jest to nieuniknione. Lohengrin, jako rycerz Graala, naprawdę był szlachetny. Elsa naprawdę była ucieleśnieniem prawości, niewinności i trzech cnót boskich. A zaginiony brat powrócił, żeby mogła w spokoju udać się na swój quest, nie przejmując się odpowiedzialnością za pozostawione bez opieki księstwo.
No i gdzie jest ten sequel, Herr Wagner?