piątek, 30 lipca 2010

Madame Butterfly po stu latach

Będąc ostatnio w Toronto – o czym być może innym razem – mieliśmy okazję zobaczyć na scenie tamtejszej Opery gościnny spektakl teatru z Pittsburga „Miss Saigon”. Musical, w warstwie treściowej wzorowany na „Madame Butterfly” Pucciniego, wywołujący u mnie podobne wrażenia, jak jego operowy pierwowzór – uważam, że jest to sentymentalne do bólu, ale i tak ronię łzy za każdym razem. Jeśli przez blisko sto lat dzielące „Madame” od „Miss” coś się zmieniło, to najbardziej to, że tym razem mamy do czynienia nie tyle z potępieniem rasizmu, w myśl którego amerykański oficer Pinkerton sadystycznie wyrywa nóżkę po nóżce motylkowi-gejszy, zakochanej w nim z całą determinacją piętnastoletniej córki samuraja i lojalnej aż po grób, co jest opowieścią par excellence tragiczną, gdzie nikt nie jest winny, jednocześnie nie będąc kryształowym. W odróżnieniu od Pinkertona, Chris (jego dwudziestowieczny odpowiednik – żołnierz amerykański podczas wojny w Wietnamie) nie jest pozbawionym uczuć samcem traktującym podstawioną mu dziewicę jak prostytutkę, ale porządnym chłopakiem, który i prostytutkę potraktuje jak dziewicę. Kim (nowoczesna Cio-Cio San) popychają do kupczenia własnym ciałem okoliczności uwiecznione na najbardziej wstrząsających zdjęciach z wietnamskiej wojny. A co najważniejsze, tym razem kochanków z obskurnej tancbudy trafia – wraz z dźwiękami saksofonu – promień prawdziwej miłości, z rodzaju tych, co to po trzydziestu latach zamieniają burdelowe okoliczności poznania w romantyczną opowieść dla wnuków. „Ślub” więc jest obustronnie szczery, mimo że po dwóch tygodniach wyrwanej z działań wojennych sielanki Kim i Chris zostają rozdzieleni przez komunistów, bitewny chaos i inne plagi. Akcja urywa się na trzy lata, podczas których Kim (całkiem jak Butterfly) wygląda na wschodnią stronę i czeka aż powróci jej wybawca. Wybawcy tymczasem nie ma – jest za to ex-alfons z baru (pseudo: Inżynier), który z czasem został przyjacielem i dba o nią jak o własną siostrę (ten lawirujący na falach historii cwaniak, którego życiową ambicją jest wyjazd do USA, ma jednak w dossier stręczenie własnej matki…), jest ex-narzeczony z rodzinnej wsi, obecnie awansowany na komunistycznego komisarza, ale wciąż zakochany, no i (znów jak u Pucciniego) jest dziecię-niespodzianka, którego samo istnienie podtrzymuje nadzieję Kim na powrót Chrisa. Chris tymczasem – spędziwszy rok na bezskutecznych poszukiwaniach zaginionej ukochanej – ułożył sobie życie z kimś innym. Jego nowa żona Ellen nie ma pojęcia o jego przeszłości. Dla dwudziestoletniej Kim absolutnym priorytetem jest wysłanie synka do Stanów, gdzie jak sądzi miałby większe szanse na godne życie. Póki co, zastrzeliwszy z pozostawionego jej przez Chrisa pistoletu dawnego adoratora (przerażony faktem, że Kim urodziła mieszańca wrogowi narodu, próbuje zabić dziecko), Wietnamka ucieka wraz z „Inżynierem” do Bangkoku, gdzie z braku innych perspektyw kontynuuje pracę w domu publicznym.

I w tym miejscu drogi kochanków ponownie się krzyżują – i znów za sprawą przyjaciela Chrisa, Johna (odpowiednik Sharplessa), który w pierwszym akcie wyciągnął go do burdelu a teraz, najwyraźniej pokutując za dawną niemoralność, zbiera po całej Azji owoce łóżkowych potyczek dzielnych G.I.s. Chris, dowiedziawszy się, że ma syna, bynajmniej nie okazuje zachwytu, a perspektywa zabrania nieznanego mu dziecka do Ameryki wcale mu się nie uśmiecha. Owszem, przyznaje, naprawdę kochał Kim, ale to było dawno i na wojnie, a na wojnie jak na wojnie. Teraz ma nową żonę (póki co bez dzieciątka, ale Ellen nie kryje się z takimi planami) i nie zamierza od niej odchodzić, chociaż dawnej przyjaciółki jest mu szczerze żal. Ellen ewentualnie, choć bez entuzjazmu, wzięłaby dziecko, ale bez ciągnącej się za nim azjatyckiej girlaski zakochanej do szaleństwa w jej mężu. Postanawiają załatwić sprawę po amerykańsku, czyli poprzez przekaz walutowy. Doprowadzona do rozpaczy Kim aranżuje spotkanie z dawnym ukochanym, po czym strzela do siebie z jego własnego pistoletu. Umierając w ramionach skruszonego Chrisa, Kim wzdycha „Jak to możliwe, że doszliśmy tak daleko przez jedną noc…”.

Melodie są bardzo ładne, ekipę aktorską trafiliśmy przednią, strona inscenizacyjna bez zarzutu – nie jestem tylko pewna, czy ten osławiony helikopter, który miał „lądować” na scenie, został nam dostarczony w wersji oryginalnej, czy jednak nieco uproszczonej dla potrzeb tournee, ale przecież nie o helikopter tam chodzi. Jeśli chodzi o libretto – moim zdaniem pokonali Pucciniego (czego nie mówię lekko, bo to mój ulubiony kompozytor). Pomysł, że Butterfly/Kim zabija się po to, żeby ODDAĆ dziecko – a awans z tajskiego lupanaru do siedziby amerykańskiej middle-class jest zaiste nie do pogardzenia – a nie po to, że Pinkerton/Chris chce je jej zabrać (a czemuż miałby chcieć, do licha?) jest po prostu genialny. Tak jak Gounod poprawił Szekspira, dając Romeowi i Julii ostatni duet przed śmiercią (w oryginale się minęli ze zgonami), tak Schonberg i Boublil poprawili największy operowy wyciskacz łez wszech czasów. I to, że winni są wszyscy, czyli nikt, czyli tak naprawdę wojna, sprowadza opowieść na wskroś współczesną do poziomu antycznej tragedii.

I jeszcze jedno przyszło mi do głowy, kiedy szukałam po kieszeniach chusteczki. Nie tak dawno byliśmy w Londynie na najnowszym musicalu Andrew Lloyda (Lorda) Webbera „Love Never Dies” (którego kiepskie libretto całkiem popsuło mi miłe wrażenia z melodii, wokalu i inscenizacji, jak już kiedyś pisałam). Dotarło do mnie, do jakiego stopnia „LND” jest popłuczyną nie – jak podaje się oficjalnie – po „The Phantom of the Opera”, ale właśnie po „Miss Saigon”. Począwszy od centralnego trójkąta złożonego z rozdzielonych przed laty kochanków i małżonka jednego z nich (w tym wypadku bohaterki), aż do melodii solo na saksofonie w amerykańskim barze. Jest i dziecko-niespodzianka, i finał ze śmiercią pani w ramionach pana, ronieniem łez i pożegnaniem na zawsze. To dlaczego na „Miss S”, gdy Kim i Chris śpiewali o wspólnej nocy i dokąd ich to doprowadziło, ja robiłam z rzęs wycieraczkę, a podobne wspominki w „LND” w wykonaniu Christine i Erika (których, co nie raz pisałam, uwielbiam do nieprawdopodobieństwa we wszystkich ich wydaniach) powodowały u mnie narastającą wściekłość na librecistów? Bo w Sajgonie była, nawet w burdelu, prawdziwa miłość, prawdziwe emocje i prawdziwa walka z siłami historii, którą oboje bohaterowie tragicznie, acz chlubnie, przegrali – na Coney Island była zdzira zdradzająca arystokratycznego narzeczonego w przeddzień ślubu (to ja już wolę „szczerą prostytutkę) i drań, który porzucił ją pod byle pretekstem przed wschodem słońca. Bo amerykańsko-wietnamskie dziecko znienacka wzbudziło (niestety, lecz prawdopodobnie) obawy, opór i odrzucenie we wszystkich, z wyjątkiem własnej matki (i „Inżyniera”, dla którego chłopczyk jest potencjalnym „paszportem” do Stanów), podczas gdy być może największy gotycki bohater zachodniej cywilizacji w analogicznych okolicznościach (może nawet gorszych, bo tu naprawdę ma chodzić o „jednorazówkę”) demonstruje niewyjaśnioną niczym radość jakby wygrał w Totka nową gębę (na szczęście tego mu twórcy tego nieudanego sequela oszczędzili). Bo „wiecznej miłości” się nie porzuca – co innego, jeśli na przeszkodzie stanie przeznaczenie, a za kolejny mąż nie idzie się nazajutrz, założywszy czyste majtki. Niby te same motywy, niby równie ładne dźwięki, niby wokalno-aktorskie talenty na naprawdę światowym poziomie, ale „prawie robi wielką różnicę”. A Lord Andy, jak już chce zżynać (a dalibóg, ma dość własnych zdolności, że nie musiałby), to niech już pozostanie przy kopiowaniu własnych melodii.

Brak komentarzy: