sobota, 21 sierpnia 2010

Bliżej świata - felieton bieżący

Ryjce autostradowe zabrały się za odcinek A2 bezpośrednio przed granicą. W połączeniu z permanencją budowlaną na obwodnicy Świebodzina oraz pracami na A12 pomiedzy Ringiem a Frankfurtem powoduje to wydłużenie czasu dojazdu samochodem z Poznania do Berlina do ponad czterech godzin. Stąd - chwilowe - zainteresowanie alternatywą (sezon za pasem, a trzeba jakoś do oper dojeżdżać).

Z Poznania do Berlina można bezpośrednio dojechać pociągiem trzy razy dziennie (a w zasadzie cztery - tak zwana “sliperetka” w składzie pociągu sypialnego). Dla porównania - do znajdującej się w podobnej odległości Warszawy można dojechać kilkunastoma różnymi pociągami, odjeżdżającymi praktycznie co godzinę lub, poza szczytem, co dwie.

Ze względów chyba już tylko historycznych bilet do bliższego przecież Berlina jest znacznie droższy niż do bardziej odległej Warszawy (choć, jako się rzekło, dystanse są podobne), a to na skutek obowiązywania taryf międzynarodowych. Dla ich obejścia stworzono konstrukcję tzw. ceny globalnej oraz przeróżne promocje - ale i tak z Poznania do Warszawy dojedzie się łatwiej i taniej (ceny zaczynają się od 40 zł za pociąg InterRegio) niż do Berlina (najniższa promocyjna cena to 19 euro).

Po co ja to wszystko piszę? Ano czas jakiś temu weszliśmy do Unii Europejskiej i w Berlinie potraktowano ten fakt poważnie. Ostatnio próbowano również w Poznaniu, ale się nie dało. Rzecz dłuższą streszczając, Ministerstwo Spraw Zagranicznych wraz z Ministerstwem Infrastruktury zablokowało pomysł uruchomienia dodatkowych, niemieckich pociągów pomiędzy Poznaniem a Berlinem.

Pochylmy sie nad argumentami, gdyż rząd nasz, w mądrości swojej, miast użyć skutecznego w pedagogice wszelkiej tekstu “nie bo nie”, wyłożył je obywatelom do wglądu. Otóż, po pierwsze, “uruchomienie pociągu zagrozi spójności terytorialnej kraju”. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi, być może jakiś późny wnuk Becka spodziewa się postulatu eksterytorialnych linii kolejowych i roszczeń w sprawie Gdańska. Być może też widok niemieckiego (a konkretnie brandenburskiego) pociągu zachęci okolicznych włościan do ruchów irredentystycznych, a (niekorzystne) porównanie z pociągami polskimi sprowokuje jakieś separatystyczne ruchawki na dworcach (i znów, jak w filmie Czarne chmury, nasi naprzeciw elektorskich będą galopować).

W ogóle utrzymywanie jakichś lufcików pootwieranych na granicach nie sprzyja niczemu dobremu - o tym już teoretycznie nauczał Ukochany Przywódca Kim Ir Sen, a rozwiązaniami praktycznymi zajmował się towarzysz Walter Ulbricht. Nie bardzo jednak wiadomo dlaczego trzy pociągi dziennie jeszcze są bezpieczne aby Polska była Polską, ale już od tego czwartego wszystko padnie na ryj, przyjedzie nim Steinbachowa, a wraz z nią - na biletach dla seniorów - wszyscy odwetowcy z Bonn wraz ze swoimi książeczkami czekowymi. Wiadomo za to ponad wątpliwość wszelaką, że dwa pociągi dziennie z Poznania do Frankfurtu nad Odrą są patriotyczne, abowiem są powolne (osobowe), stare, śmierdzące i brudne. Pobyt w takim pociągu hartuje serca (oraz pęcherze) w umiłowaniu ojczyzny i jej zabytków technicznych.

Ministerstwo zamartwia się też, że chyłkiem przemykający się po torach pociąg będzie gwoździem do trumny prężnie rozwijających się lotnisk regionalnych (takich, na przykład, jak Sulechów, zwany, dla niepoznaki, Zieloną Górą), albowiem pozabiera wszystkich pasażerów do Berlina, na przebudowywany Schoenefeld. Obawiam się, że samo zdeptanie włochatej łapy berlińskiego niedźwiedzia wyciągającej się po polskiego pasażera to za mało. Należy zdecydowanym ruchem urwać łeb teutońskiej hydrze i nad Schoenefeld wysłać eskadry F16 aby raz na zawsze zlikwidowały zagrożenie dla poznańskiej Ławicy. Niech sobie budują w Nadrenii - o ile Holendrzy im pozwolą.

Ministerstwo zazdrośnie ostrzega - “samorząd nie ma kompetencji umożliwiających organizowanie i dofinansowanie kolejowych pasażerskich przewozów międzynarodowych”. I znów tylko mądrość urzędników w Warszawie ochroniła nas przed głupotą samorządu. Kolejowe przewozy międzynarodowe, jak zapewnia z własnego doświadczenia ministerstwo, są deficytowe z samej swojej natury. I kto to widział, żeby każdy tak mógł dofinansowywać jak mu się podoba (bilet na ten pociąg kosztować miał, według zapewnień samorządowców, 15-20 euro - najtańszy bilet eurocity to 19 euro). Rząd zaniepokoił się też, czy aby miast finansować młodym poznańskim gejom wycieczki do berlińskich darkroomów, samorząd nie powinien jakieś bardziej zbożne cele wspierać publicznym groszem.

W październiku 1882 pierwszy “Orient Express” przejechał z Paryża do Stambułu. Udało się, ale tylko dlatego, że nikt nie pytał polskich ministerstw o opinię.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

A w Szczecinie się udało. mający w całkowitym poważaniu centralne prikazy prezydent Szczecina spotkał się z burmistrzem Berlina i wysmażyli razem dotowany (10 Euro) bilet w obie strony (z darmowym korzystaniem z komunikacji miejskiej w mieście docelowym). Więc można. Może wynika to z tego, że w Szczecinie nie ma Teatru 8 Dnia, którego polityczną orientacją prezydent miasta musi się zajmować? Musi to być czasochłonne.

Miłośnicy opery w Szczecinie mają lepiej.
http://www.vbbonline.de/download/pdf/presse/Presse_29_04_10.pdf

vierablu pisze...

Ministerstwo zamartwia się też, że chyłkiem przemykający się po torach pociąg będzie gwoździem do trumny prężnie rozwijających się lotnisk regionalnych

Hm. Kraje, które - tak, jak Polska - podpisały Protokół z Kioto raczej się zastanawiają, jak zmniejszyć liczbę lotów.

Michał pisze...

telemach:
Taka to smutna różnica pomiędzy Alles ist erreichbar a rządami niedasiów w koalicji z nieumiejami. Bardzo podobną rzecz widziałem (jeszcze przed wejściem Polski do strefy Schengen) na dworcu w Kostrzyniu nad Odrą. Przy wyjściu z przejścia podziemnego na peron stał sobie znudzony grenszuc i zagladał ludziom w paszporty. Przy peronie stał zaś sobie niemiecki pociąg do Berlina (w pociągu automat biletowy). I jakoś nikt nie histeryzował, że nie po to dziady nasze pod Lenino i Cassino oraz dzieci we Wrześni, żeby teraz nas peron po peronie przejmowali.

vierablu:
To nieelegancko objaśniać własne dowcipy, ale jesteś nietutejsza, więc wybaczysz. Z obsługi połączenia pomiędzy lotniskiem w szczerym polu 40 km od Zielonej Góry a Warszawą wycofał się nawet LOT. Obecnie lata JetAir raz dziennie, 18. osobową awionetką - no chyba, że się nie nazbiera pasażerów powyżej rentowności, wówczas lot jest odwoływany z przyczyn technicznych (reszka) albo operacyjnych (orzeł) - coś jak lotniczy dolmusz. O potencjale lotniska świadczy to, że nawet Ryanair nie chce tam latać.

Skoro już o sprawach kolejowych, to jeszcze mała ciekawostka. W zeszłym roku pisałem o podróży koleją na Ukrainę. Otóż ten pociąg (Wrocław - Lwów) nazywa się na Ukrainie Георгій Кірпа. Instynkt mnie zawiódł, bo nie zwęszyłem w patronie niczego ciekawego - ot, pomyślałem, że jakiś XIX wieczny może pisarz, może poeta, może działacz narodowościowy albo inny historycznie zasłużony. Otóż nie, Georgi Kirpa to całkiem współczesny ukraiński polityk i to delikatnie mówiąc mocno dyskusyjny (swoją drogą ukraińska wersja wikipedii podaje całkiem odmienną biografię niż jej siostry w innych językach). I gdybyśmy mieli się tej stylistyki trzymać, to po polskiej stronie pociąg powinien się nazywać Ireneusz Sekuła.

vierablu pisze...

Ano faktycznie jestem nietutejsza. To znaczy, że jest gorzej, niż myślalam. I nie jest specjalnie pocieszające, że na Ukrainie to mają jeszce weselej.

miasto-masa-maszyna pisze...

Gwoli ścisłości, to nowy Schönefeld nie będzie się już nazywał Schönefeld tylko BBI - Berlin-Brandeburg International.

Michał pisze...

telemach (w sprawie szczecińskich miłośników opery):

Szczecińską Operą na Zamku (kiedyś, wskutek freudowskiej literówki, opisanej w prasie jako Opera na Zaniku) zarządza niejaki Warcisław Kunc (co wydaje mi się idealną symbiozą germańskiego nazwiska zanurzonego w prasłowiańskim imieniu). Warcisław ma dziwne jak na dyrygenta hobby, zbiera tzw. kinderniespodzianki.

Kiedyś zresztą, zwabiony wyblakłym blaskiem Fiorenzy Cossotto, wybrałem się tam na premierę "Balu maskowego" Verdiego (poniekąd do źródła, bo akcja pierwotnej wersji libretta dzieje się właśnie w Szczecinie). Siedziałem za paniami, które okazywały wielki entuzjazm, manifestowany wykrzykami "Cudownie! Och! Wspaniale!". W którymś momencie zapytałem rzeczowo, gdzie tak cudownie, bo może bym się tam wybrał, zamiast tutaj się umęczać. Pani zlustrowała mnie wzrokiem i skomentowała, że zapewne rzadko bardzo bywam w operze, skoro w ten sposób formułuję refleksje. Z całego spektaklu zapamiętałem tylko bankiet popremierowy, na którym boska Fiorenza pochłaniała góry fasolki szparagowej z boczkiem.

Ale ja nie o tym chciałem. Otóż czytam w prasie dzisiejszej Przerwany koncert Lecha Janerki w Szczecinie. Chodziło o zanik prądu, czy coś równie banalnego. A nazwisko Janerka - w odróznieniu od wielu innych nazwisk - jakoś tam kojarzę, z przyczyn czysto pokoleniowych. I czytam pierwszy z brzegu komentarz anonimowego internauty "Tym miastem rządzą karły moralne z PO".