poniedziałek, 16 czerwca 2008

Upiór w Londynie

Babska wycieczka do Londynu - wymyślona nieco ad hoc z przyjaciółką, celem „odtrutki” po warszawskiej wersji „Upiora” w Teatrze Roma – przypomniała mi naszą małżeńską podróż do Wenecji sprzed kilku lat. Bałam się jechać do Wenecji i odwlekałam tę decyzję latami. Miałam co do tego miasta tak nieprawdopodobnie wyśrubowane oczekiwania (wskutek literatury i malarstwa), że obawiałam się, że rzeczywistość po prostu nie będzie w stanie mnie usatysfakcjonować. Na szczęście nie doceniłam rzeczywistości, która mimo wszystko potrafi niekiedy dorównać, a nawet przewyższyć marzenia. Z londyńskim „The Phantom of the Opera” Andrew Lloyda Webbera było podobnie.

Pierwszy raz widziałam ten musical na scenie w 1992 roku, jako osoba bardzo młoda – zatrzymałam się w Londynie po drodze z Edynburga do Warszawy. Byłam biedna jak mysz kościelna i całkowicie zdeterminowana, żeby w tydzień zobaczyć wszystko, co w Londynie z niskim budżetem da się zobaczyć. Bilety do Her Majesty’s Theatre były dla mnie największym luksusem tamtego pobytu (najtańsze i najlichsze jakie istnieją - trzeci rząd na trzecim balkonie, pamiętam jak wczoraj). Musical znałam wcześniej wyłącznie w wersji audio (Original Cast Recording) i zaryzykuję twierdzenie, że chyba żadne dzieło sztuki nie zrobiło na mnie większego wrażenia. I wtedy, w 1992, to przedstawienie to było coś tak nieprawdopodobnego, że całkiem nie pamiętam w jaki sposób w ogóle dotarłam do mojego łóżka w hostelu na dalekim Kensingtonie.

Dlatego się bałam. Całkiem na serio obawiałam się, że przez te kilkanaście lat stałam się zblazowaną amatorką sztuki trudnej i hermetycznej, za jaką uchodzi klasyczna opera (chociaż, gdyby nie Webber, nie byłoby dziś żadnych wycieczek do Wiednia czy Deutsche Oper) – i że byle musical mnie nie zaskoczy. Zwłaszcza, że już go przecież widziałam. Dodatkowo, widziałam też (z przykrym niedowierzaniem) film Schumachera z 2004 zrobiony na podstawie musicalu Webbera, z błogosławieństwem kompozytora, który głęboko mnie rozczarował. A ostatecznym argumentem była ta nieszczęsna „non-replica production” w Warszawie, która po prostu fizycznie mnie bolała. Kiedyś w Nowym Jorku zrobiono promocję broadwayowskiej repliki pod uroczo dwuznacznym hasłem „Remember your first time”. Przypomniałam sobie, wszystko i jeszcze więcej. Było tak samo porażająco jak za pierwszym razem, chociaż zupełnie inaczej.

W ciągu lat, które upłynęły, zmodyfikowano oryginalne przedstawienie w sposób bardzo dyskretny wprowadzając zmiany w reżyserii, kostiumach i choreografii. Zegarmistrzowska robota – to się powinno pokazywać studentom reżyserii jako dowód ile można zrobić mając „zadane” libretto, muzykę, kostiumy i całą inscenizację. Wbrew pozorom, można zrobić bardzo wiele – tyle, że zmienia się cały wydźwięk spektaklu. Ponieważ niedawno rozprawiałam się z inscenizacją Romy punkt po punkcie, będę się trzymać tej samej zasady, dodając gdzie potrzeba opcję „tak było/ tak jest”.

1. Orkiestra

Piękne, klasyczne brzmienie z otwartego kanału, żadnych rockowych orkiestracji. Dodatkowo na brawa zasługuje reżyseria dźwięku i wspaniałe efekty akustyczne w momentach, gdy głos Upiora rozlega się „z offu”. Naprawdę ma się wrażenie, że jego głos dobiega zewsząd, głośniki umieszczone są dyskretnie i działają bez najmniejszego zarzutu. Nie za głośno, nie za cicho, idealnie. To nawet nie była technika, która po prostu nie przeszkadza – ona pomaga, współgra z aktorami.

2. Scenografia i mechanika

Bon chic, bon genre – jak mawiają Francuzi. Klasa, styl i doskonały gatunek na każdym kroku. Dekoracje (jak do „Hannibala” lub sceny na jeziorze) wynurzające się dosłownie spod ziemi; bezbłędne, płynne zmiany. Nie było wprawdzie nawiązań do wystroju Palais Garnier – ale w tej wersji historii Upiora ich nie musi być. Fragmenty „operowe”: „Hannibal”, „Il Muto”, „Tryumf Don Juana” w doskonałym guście i stylistyce dziewiętnastowiecznej opery. Żadnych rubasznych naigrawań i drwin, szacunek dla wysokiej kultury z delikatnym przymrużeniem oka (zwłaszcza fragmenty spektakli w pierwszym akcie). Garderoba Christine wyglądająca jak garderoba, piękne lustro, w którym pojawia się sylwetka głównego bohatera. Dom nad jeziorem prosty, bez żadnych niepotrzebnych elementów – organy (nieduże, stanowczo bez olbrzymich piszczałek i błyskającej „dyskoteki”), łódka zamieniona w łóżko, zasłonięte kotarą stojące zwierciadło z ubraną w suknię ślubną figurą przypominającą Christine. Bez schodów, bez nieuzasadnionego nadmiaru rekwizytów – tak jak zaprojektowała to Maria Bjornson. Jedyne, do czego dało się przyczepić, to wprowadzone od czasów pierwotnej inscenizacji (9 października 1986) błyskawice pojawiające się przy niektórych scenach (uwertura, cmentarz). Ten jeden detal bym usunęła, był zbyt dosłowny; niepotrzebnie wprowadzał element fantastyki do czegoś, co pod każdym innym względem było rygorystycznie zaplanowane jako sztuka historyczna.

3. Kostiumy

Mistrzowskie dzieło Marii Bjornson. Wierne historycznie, odtworzone z dbałością o najdrobniejsze szczegóły, zarówno w scenach „teatralnych” jak i „współczesnych”. Suknie i garnitury z lat 1881-1882, a nie od Sasa do Lasa. Każdy detal znaczący, dodający swoją małą nutkę do kunsztownej układanki, jaką było całe przedstawienie. Zachwycająco spójne. Zauważyłam kilka drobnych zmian przy maskaradzie – Carlotta jako pajęczyca (nawiązanie do filmu „Pajęczyna Charlotty”?), inna suknia Christine (z diamentowymi gwiazdkami i podobnym stroikiem na głowie), Meg Giry w kostiumie do konnej jazdy. Jeden z dyrektorów – którzy obaj, jak dotąd, przebrali się za Upiora – miał dodany kombinezon z naszytymi „kośćmi”. Generalnie, kostiumy do balu nadal – tak jak w 1992 - były wielobarwne, rozbudowane znaczeniowo (np. znana z pierwotnego wystawienia żywa figurka małpki grającej na cymbałach), przekonujące i naturalne.

4. Choreografia

Piękna i przemyślana. W „Hannibalu” szczególne brawa dla wspaniale tańczącego nadzorcy niewolników (Simon Rackley). Scena próby corps de ballet w tle rozmowy Raoula i Christine w garderobie stonowana i wysmakowana wizualnie. Widać inspirację obrazami Degasa. Małe etiudki baletowe w „Il Muto” i „Don Juanie” gustowne i ładnie komentujące treść. W scenie balu maskowego widoczna zmiana. Jedną z postaci - obecną od początku grania „Upiora” - był pół-mężczyzna/pół-kobieta. Osoba ta (chyba jednak tancerz, sądząc po wzroście) występowała jako jeden z gości na schodach Opery a jej/jego kostium składał się z pionowo podzielonych stref, z których prawa ubrana była w przepołowiony cylinder i frak, a lewa w perukę i połowę spódnicy z gorsetem. W 1992, o ile pamiętam (ale mam też zdjęcie tej postaci w starym programie) osoba ta nosiła na całej twarzy typową maseczkę maskaradową. Teraz maska (a właściwie jej połowa) znajduje się wyłącznie po stronie „męskiej”, a strona „żeńska” bardzo przypomina kostium Christine do „Don Juana”. Czyli jednak lustro – Upiór i Christine w jednym. Co istotne, tę tajemniczą postać wydobyto choreograficznie z cienia, czyniąc z niej ważnego bohatera balu. Upiór/Christine najpierw tańczy z samą Christine oraz Meg Giry, a następnie w wyraźny sposób grozi Raoulowi, odgradzając go od ukochanej. W symboliczny sposób pokazano więc, z kim wicehrabia musi stoczyć pojedynek – nie tylko z Upiorem, ale i z samą Christine, znajdującą się pod jego wpływem.

5. Śpiew

Zespół Her Majesty’s można podzielić na śpiewaków bardzo dobrych i zachwycająco dobrych. Bardzo dobre były obydwie Christine (Leila Benn Haris i Robyn North). Tej pierwszej przyznałabym zapewne palmę zwycięstwa za piękne, czyste góry, druga miała nieco ładniejszy tembr głosu, ale wysokie dźwięki śpiewała raczej siłowo. Jestem jednak przekonana, że fakt, że odczułam niewielki niedosyt wynikał raczej nie z niedostatków wokalnych obu pań, ale poprzez porównanie ich śpiewu z doskonałymi technicznie i wyrazistymi aktorsko kreacjami reszty zespołu. Na pochwałę zasługują absolutnie wszyscy. Panowie Firmin i Andre (James Barron i Sam Hiller) – odpowiednio dojrzali, z perfekcyjną dykcją, co wychodziło zwłaszcza w doskonale zaśpiewanych ansamblach. Madame Giry (Heather Jackson) – bardzo przekonująca jako apodyktyczna kierowniczka baletu dopuszczona do sekretów Upiora. Jej córka Meg (Lindsay Wise) – łącząca ładny, naturalny śpiew z dużym kunsztem tanecznym.

Specjalne brawa dla duetu Carlotta i Piangi (Wendy Ferguson i Benjamin Lake). Oboje dali się poznać jako kompetentni śpiewacy dysponującymi pięknym sopranem i tenorem. Przy sporej wadze (Carlotta obsadzona jako stereotypowa „śpiewająca gruba dama” i Piangi jako takiż włoski tenor) zaprezentowali oboje wielki wdzięk i vis comica. W ich wykonaniu duety z „Hannibala” były przesympatyczne, a scena uwodzenia Hrabiny w „Il Muto” urocza i szczerze zabawna.

Alex Rathgeber jako Raoul de Chagny świetny wokalnie i aktorsko, jego wicehrabia nie przypomina ani rozmazanego, naiwnego chłopaczka, ani manipulatora skupionego bardziej na pojedynku z rywalem niż na kobiecie, wobec której deklaruje swoje uczucia (a takiego Raoula zapamiętałam z 1992 roku). Szczery, zdecydowany, rzekłabym męski – już na poziomie wokalnym.

Ramin Karimloo w roli Upiora jednym słowem powalający. Oczarował nas od pierwszej nuty pięknym, ciepło brzmiącym tenorem (to kolejny aktor, który zaczynał od partii Raoula). Pod względem aktorskim rola przemyślana w najdrobniejszym geście, spójna, konsekwentna. Wokalnie na poziomie najlepszych interpretacji tenorowych (moim zdaniem porównywalna z kreacją Crawforda). Młody wiek aktora (29 lat), który jak sądziłam będzie tu raził, był niemal niewidoczny spod charakteryzacji, śpiewu i gry. Ten Upiór był wprawdzie pełen energii i temperamentu, ale absolutnie nie chłopięcy.

6. Inscenizacja i interpretacja aktorska

Ponieważ po piątkowym przedstawieniu wyszłyśmy z Her Majesty’s na miękkich kolanach, postanowiłyśmy pójść w sobotę jeszcze raz. Tak więc znowu trafiłam na trzeci balkon, tym razem jednak do pierwszego rzędu, skąd po zaopatrzeniu się w lornetkę wszystko było widać nie gorzej niż poprzedniego dnia z pierwszego. Poszłyśmy przede wszystkim po to, żeby przekonać się, czy te drobne, ale bardzo znaczące, zmiany są dziełem aktorów, czy reżysera. Zdecydowanie reżysera – obie panie grające Christine grały tak samo (z minimalnie różnym efektem, ale tym samym wydźwiękiem).

- Prolog: aukcja

Znacznie starszy Raoul. Tak stary, że nie jest już w stanie zaśpiewać swojej kwestii do pozytywki, tylko mówi ją łamiącym się głosem.

- „Hannibal” – Coś, co było dla mnie zaskoczeniem w tej wersji to sympatia, jaką wzbudzili we mnie Piangi i Carlotta. Profesjonalni, choć oczywiście nieco kapryśni (nie dość, że temperament artystyczny, to dodatkowo włoski), wobec siebie nawzajem okazywali niewzruszoną lojalność i wsparcie. Wydawali się szczerze w sobie zakochani. Żarty z opery w stylu Mayerbeera nie przekraczały granic dobrego smaku, nie było szarż, choć oczywiście – bardzo słusznie - maniera primadonny pozostała.

- „Think of me” – uroczo w przypadku obu Christine. Czysto, naturalnie i z wdziękiem. Bez zmian przez 22 lata (czy jak w moim przypadku 16): debiutantka po raz pierwszy w głównej roli.

- „The Mirror/Angel of Music” – Meg koleżeńska i lojalna, Raoul zakochany jak sztubak, ale nie narzucający się jak wcześniej. Wszystko inne tak jak pamiętałam.

- „The Phantom of the Opera” – Christine przechodzi przez lustro i zaczyna się dziać coś dziwnego. Pamiętałam ją, jak szła za swoim Aniołem jak urzeczona; oczarowana i zachwycona w takim stopniu, że poszłaby za nim prosto przez otwarte okno. Tutaj nie – Erik bierze ją za rękę, prowadzi po rampie ze trzy kroki, a potem wypuszcza i idzie dalej, jak sądzę czekając, aż Christine za nim podąży z własnej woli. A ona nic, stoi. On się cofa, znów prowadzi ją kilka kroków i sytuacja się powtarza. Tyle razy, że to nie może być przypadkowe. Ta Christine nie pójdzie z własnej woli ani kroku, odwraca się, wprawdzie nie ucieka, ale trzeba ją prowadzić za rękę. Gdy płyną przez jezioro Christine siedzi jak królewna w gondoli, nawet nie rzuciwszy okiem w stronę gondoliera.

- „The Music of the Night” – to było wstrząsające. Jeśli w Romie i filmie Schumachera narzekałam na niewczesne obściskiwanki, tutaj Erik nie tylko nie dotknął Christine, ale wręcz dokładał wszelkich starań, by stać od niej jak najdalej. Gdy próbowała na niego spojrzeć, nawet w masce, zasłaniał się ręką. Kiedy w końcu jednak spojrzała, natychmiast odskoczył o trzy metry wyciągając ręce bardzo obronnym gestem i schował się za organy. Ona ma tylko śpiewać, nic więcej. On nic od niej nie chce, on się w ogóle nie ośmiela niczego od niej chcieć. To ona jest aniołem, który mu spadł z nieba nad podziemne jezioro, a on, niegodny grzesznik, nie prosi o nic – ani o wdzięczność, ani o wzajemność. Wystarczy mu uwielbiać ją z daleka. On tylko chce, żeby Christine została primadonną. Tylko tyle – on naprawdę jest w stanie samego siebie o tym przekonać. Tę całą scenę przenika jakieś rozpaczliwe „Nie bój się…”, a ona i tak się trzęsie jak tchórzofretka. W 1992 oboje wydawali się kompletnie uwiedzeni sobą nawzajem, a cała sekwencja nad jeziorem emanowała erotyzmem. Tutaj jest desperacka i beznadziejna miłość z jednej strony, a z drugiej strony kamień i lód. Ona już swoje wie. Nie ma darmowych lekcji. A jak jej pokazał tę lalkę, którą trzyma w domu – tę ubraną w suknię ślubną i postawioną w ramie od stłuczonego lustra – no to po prostu zemdlała. Chyba z oburzenia. Co za bezczelność!

- „I remember…” – wstrząsów ciąg dalszy, siedziałam oczom nie wierząc. Ja pamiętałam wywiad z Crawfordem, który opowiadał, że dla niego to właśnie był klucz do całej roli. To, że Erik leży u stóp Christine niemal zdychając z upokorzenia, wstydu i żalu. Że wyciąga do niej rękę rozpaczliwie prosząc o maskę, jak o okruch ludzkiej godności. I gdy ona mu tę maskę podaje, ze współczuciem i też w sumie zawstydzona, że tak głupio wyszło – wtedy dopiero on zakochuje się w niej na dobre. Nie jak w marzeniu, nie jak w zdolnej uczennicy – jak Hades w Persefonie, na wieczność.

Tylko, że tutaj żadnej Persefony nie ma. Jest mała, ale całkiem świadoma swego Hera, która chce zostać królową Olimpu, a nie pod ziemią siedzieć. Pracę śpiewaczki traktuje jako sposobność poznania potencjalnego bogatego męża. Ten Raoul jej spadł jak z nieba – utytułowany i najwyraźniej zainteresowany. Jeśli nie pokpi sprawy, skończy jako wicehrabina i nie będzie już musiała dłużej pracować zarobkowo. Na razie obudziła się nad jeziorem i zdjęła (z ciekawości?) maskę Upiora. Niby wszystko replika – najpierw zaczął wrzeszczeć (ze strachu?) a potem osunął się na podłogę i płacze z bezsilnej złości. Tylko, że tym razem ona zwiewa w parterze aż pod kulisę. I kiedy on podczołga się, kompletnie rozpłaszczony na ziemi, pod to wybite lustro z lalką jakby się do niej modlił, ona poda mu maskę gestem: „No, zakryj się, patrzeć na ciebie nie można. Obrażasz mój zmysł estetyczny”. W pierwszej chwili Erik wręcz się odsunął zdziwiony, widząc wyciągniętą rękę z maską – a potem zaraz odprowadził Christine na górę. Gdyby tylko to jedno upokorzenie mogło mu uzmysłowić, że wszystkie swoje uczucia ulokował w osobie całkowicie tego niewartej… Jak Gilda w „Rigoletcie”, całkiem jak Gilda…

- „Notes” – scena w gabinecie dyrektorów koronkowa i tak przejrzysta, mimo trudności (każdy śpiewa co innego), że wszystko jest całkowicie jasne w warstwie zarówno podania libretta, jak i muzyki. Głosy przeplecione ze sobą, uzupełniające się idealnie. Logiczny podział sceny na podgrupy, czyli nie wszyscy na raz, tylko dwójki, trójki rozmawiające równolegle. Majstersztyk.

- „Il Muto” – no to mamy służącą, która chce zostać hrabiną. W warstwie teatru w teatrze, dyskretny uśmiech – a nie plebejski rechot! – w stronę „Wesela Figara”. W warstwie samej treści „Upiora” rywalizacja Christine z Carlottą. Nie da się ukryć, starsza diwa lepiej śpiwa – ale Erik chyba pogoniłby ze sceny samą Marię Callas, aby promować swoją muzę.

- „All I Ask of You” – to symptomatyczne, że Christine wychodzi do dachowego duetu z Raoulem w kostiumie Hrabiny z „Il Muto” (zaraz ma wejść na scenę). Jeszcze bardziej zgodny z przyjętą konwencją jest fakt, że owszem, całuje go entuzjastycznie, ale natychmiast potem odskakuje i wymaga jasnych deklaracji (czyżby: „Resztę dam po ślubie”?). Pamiętałam tę scenę z Christine rozdartą i niezdecydowaną, tutaj zobaczyłam cyniczną manipulatorkę. Jej nie trzeba namawiać do ucieczki, ona wręcz szczerze się cieszy, że koniec z tym śpiewaniem. Teraz zostanie arystokratką – czego chcieć więcej? A że powtarza do Raoula te same słowa, które wykrzykiwała do Erika przez lustro („guide and guardian...”) – no cóż, może ma ograniczony repertuar, jeśli chodzi o czarowanie mężczyzn. Mam wrażenie, że właśnie to – że używa dokładnie tych samych słów, które mówiła do niego – tak wyprowadziło z równowagi podsłuchującego parę Upiora. Po raz pierwszy zobaczył do jakiego cynizmu zdolny jest jego wyśniony Anioł (bo ona też była Aniołem Muzyki). Za coś takiego to… to jej żyrandol na głowę spuścić (tak, jak odgrażał się, że zrobi z Carlottą). W ostatniej scenie pierwszego aktu, Christine wychodzi przed kurtynę w pełnym kostiumie Hrabiny. Gdy żyrandol spada spod sufitu, stoi jak oszołomiona sarenka oślepiona światłami nadjeżdżającej ciężarówki. I wtedy Upiór krzyczy. Dopiero w piątek zrozumiałam, dlaczego on krzyczy „Go!” To nie chodzi o żyrandol, ale o Christine. Żeby się odsunęła, żeby nic jej się nie stało. Chciał ją ukatrupić z zazdrości (zwłaszcza jak usłyszał jak sobie „dośpiewują” z Raoulem spoza sceny), ale nie jest w stanie. Dlatego, że ją kocha, do zatracenia. Bez względu na wszystko. Choćby go to miało zabić.

Jeśli po pierwszym akcie uwierzyłam, że grą niuansów - umiejętnym chowaniem w cień pewnych kwestii i wyciąganiem na światło innych, modulacją głosu - można zmienić znaczenie nawet w „replica production” – drugi akt powalił mnie na kolana.

- „Masquerade” – piękna, barwna scena chóralna ze wspomnianymi już przez mnie zmianami choreograficznymi.

- „Notes”/ próba „Don Juana” – znów pięknie zsynchronizowana scena w gabinecie dyrektorów. Jeśli jednak poprzednio Christine wzbraniała się przed wzięciem udziału w zasadzce na Upiora (i była do tego bardzo kategorycznie nakłaniana przez Raoula) – tutaj ona po prostu się boi. Boi się, że ktoś stanie na drodze jej planu zostania wicehrabiną. Madame Giry i Meg coś wiedzą, ale milczą.

- „Wishing…” – ta scena była dla mnie bardzo ważna w poprzedniej inscenizacji (nawet trudno mówić tu o „poprzedniej inscenizacji”, bo zmiany są tak subtelnie wprowadzone, że w każdej chwili można się ich wyprzeć albo oznajmić, że jest tak, jak było od początku). Christine stawała na cmentarzu przed swoją własną traumą, całkowicie niezależną od miłosnego trójkąta. Po śmierci ojca czuje się samotna, opuszczona, nic niewarta. Wyje z tęsknoty, a jednocześnie marzy o tym, by nieżyjący ukochany ojciec mógł być z niej dumny. W 1992 Erik dość ryzykownie poszedł tym tropem, zapewniając Christine, że otoczy ją opieką, podobnie jak kiedyś ojciec. To była scena przebaczenia i pogodzenia, przerwana przez niespodziewane pojawienie się wicehrabiego.

Teraz Christine przybywa na cmentarz wściekła. Pierwsze wersy swojego songu (jeszcze raz „In dreams he sang to me…”) śpiewa z nieukrywaną nienawiścią w głosie. Ona przyjechała tam zebrać się na odwagę, żeby raz skończyć z tą operą, wyjść za mąż i stać się „uczciwą kobietą”. „Dość tego mazgajstwa, czas się otrząsnąć!” Ale ten natręt z piwnicy znów jej się narzuca. Gdyby nie to, że skojarzył jej się z utraconym ojcem, pewnie sama by sobie z nim poradziła. Na szczęście jest Raoul, gotowy w porę przyjść z pomocą. „Angel of Music, my Protector, come to me”? – w ogóle tego nie słychać (w 1992 wbijało w fotel).

- „Don Juan” – no to teraz pułapka i to podwójna. Raoul (jak wcześniej) naradza się z policjantami, a Christine (za sprawą subtelnych zmian reżyserskich) zasadza się na scenie. Pamiętałam „Point of no return” jako najbardziej poruszającą (i zmysłową) scenę drugiego aktu. Erik napisał tego „Don Juana” tak, że Christine po prostu zapomniała, że znajduje się na scenie. Jeden raz mogą wyśpiewać sobie to wszystko, czego nie ośmielali się powiedzieć. Przedtem to lustro znikło, teraz znika teatr pełen ludzi. Nie ma nic – tylko oni dwoje. On śpiewa do niej słowami Raoula usłyszanymi na dachu (co rozumiałam jako: „Byłem tam, słyszałem, ale wybaczam ci. Kocham cię nie mniej niż on.”) A ona zakłada sobie na palec jego pierścionek i odsłania kaptur kostiumu Don Juana, chyba tylko po to, żeby go pocałować jako narzeczona. Nic z tych rzeczy.

W obecnej formie Christine jest zimna i bezwzględna, a jej jedynym celem jest „wystawienie” Upiora oddziałowi strzelców wyborowych. Erik to napisał z tą samą motywacją – żeby usłyszeć, jak ona mówi, że go kocha, że o nim marzyła – choćby miała to tylko zagrać. I kiedy, po jego kwestii, Christine rozpoznaje jego głos, ona skłamie wszystko nie mrugnąwszy nawet powieką. Wyśpiewa mu wszystkie słowa miłości z obłudnym uśmieszkiem. To jest tak przerażające, że nawet Upiór nie jest w stanie tego wytrzymać. Siada na brzegu ławki, cały spowity w długą czarną szatę. Trzyma się kurczowo za kolana i chyba tylko czeka, żeby to się skończyło. Jestem pewna, że w tej interpretacji pożałował serdecznie, że kazał wystawić tę operę. Christine widzi to, więc posuwa się coraz dalej. Łapie go za ręce i zaczyna obejmować - siłą, opierającego się! – ona go po prostu molestuje, a co najmniej wciąga w jakąś masochistyczną grę. A kiedy Erik nie pozwala jej umknąć ze sceny – chce to zrobić chyba tylko po to, żeby nie stanąć przypadkiem na linii strzału – Christine ściąga jego kaptur. Mogła powiedzieć: „No, strzelajcie chłopaki”. Wtedy on powtarza do niej słowa, które usłyszał na dachu, słowa skierowane do Raoula de Chagny. Tu nie ma wybaczenia, tylko oskarżenie i gorycz. Christine weźmie ten pierścionek, ale zaraz potem zedrze jeszcze raz maskę Upiora. „Ty mi się śmiesz oświadczać? Spójrz na siebie! Z czym do gości, paskudo!” Jeśli analogiczna scena w lochu była wstrząsająca, to nie wiem jaka jest ta. Mnie po prostu zabrakło słów.

- „Down once more” – Erik miał do wyboru: dać się zabić od razu, albo chwycić Christine za rękę i uciekać. Jednak, mimo wszystko, zwyciężył instynkt przetrwania. Christine wrzeszczy jak Turandot: „No i co teraz?! Zgwałcisz mnie?!”, czym wprawia Erika w niemałe osłupienie. Raoul rusza z odsieczą, wręcz odszczekuje się wisząc z pętlą wokół szyi (no i bardzo dobrze, jest rywal a nie skamlące chłopię). Kiedy warknął: „Czy Christine ma kłamać, żeby mnie ocalić?” o mało nie zarobił w tę swoją przystojną facjatę. I wreszcie, raz, po latach i dziesiątkach obejrzanych wersji, ktoś (Ramin Karimloo) odegrał mi „You try my patience. Make your choice” tak, jak zawsze chciałam, żeby to zagrano. Bez krzyku, wygrażania, nawet sarkazmu. Najpierw chłodno („Denerwujesz mnie”), a potem już tylko bezgranicznie gorzko („No dobrze, dobij mnie wreszcie”). Tak było w ten piątek (w sobotę już nie tak idealnie, z większą dozą irytacji, ale oni dwa przedstawienia tego dnia grali, więc rozumiem, że byli skonani). W piątek, wszystko, co zdołałam na to powiedzieć, to „Rany Boskie…”

A potem ona go pocałowała. Z obrzydzeniem, jak ohydną żabę, którą trzeba pocałować w ramach egzaminu na wicehrabinę. „No dawaj tu tę swoją cholerną gębę!" Jeśli przed takim pocałunkiem Erik czuł się jak „coś, co pies wykopał”, to po pozostało mu nawet nie umrzeć, tylko po prostu rozpłynąć się w nicość. Oderwała się od niego na chwilę – nie dotknął jej nawet, oczywiście! – i przytuliła policzek do jego koszuli. Z widowni było doskonale widać ten wyraz obrzydzenia („Boże, muszę, ale za chwilę zwymiotuję…”). Potem pocałowała go jeszcze raz, tak dla wszelkiej pewności. Jeśli w 1992 Erik wypuścił Christine i Raoula mając na względzie jej szczęście, tutaj zrobił to chyba już tylko dlatego, że zrozumiał jej motywację. Kiedy po finałowym pocałunku stoją o dwa metry od siebie, z zaciśniętymi pięściami, oboje wlepiając wzrok w podłogę (a nie gapiąc się cielęco na siebie jak wcześniej) – żadnych złudzeń już nie ma.

W piątek (i w sobotę) to Raoul się zawahał, Christine zamierzała zwiewać nawet nie obejrzawszy się za siebie. To wicehrabia, zajadły rywal, miał wątpliwości: „Jak to? Chcesz zostawić tego człowieka na pewną śmierć? Christine, tak nie można…” Christine spełniła swoje marzenie – zostanie wicehrabiną i nigdy więcej nie zhańbi się śpiewaniem. A na koniec jeszcze wróci, żeby zostawić za sobą wypaloną ziemię. Odda Erikowi pierścionek – stoi tam z wyciągniętą ręką dobrą minutę, z gestem: „Weźmiesz go sam, czy mam ci rzucić pod nogi?” Wziął, kompletnie zdruzgotany, co miał zrobić… Skulił się w fotelu i zniknął. Gdy wbiegnie tłum – a przed nim Meg Giry przebrana w spodnie – nie znajdzie nikogo. Tylko leżącą pod peleryną maskę, którą podniesie, jakby chciała sama ją przymierzyć, tylko zabrakło jej odwagi…

Brak komentarzy: