piątek, 7 sierpnia 2020
wtorek, 3 marca 2020
Z dala od domu (20) - Laos i okolice
W lutym wybraliśmy się do Laosu - ale podróżowaliśmy ruchem konika szachowego (przez Budapeszt i Seul), co skrupulatnie na bieżąco opisywaliśmy, a teraz hurtem publikujemy na blogu.
1. Dlaczego Laos?
2. Przystanki i popasy
3. Vang Vieng
4. Równina Dzbanów
5. Luang Prabang i okolice
6. Południe Laosu
7. Vientiane; kulinaria i podsumowanie
8. Powrót
A zdjęcia są tutaj.
1. Dlaczego Laos?
2. Przystanki i popasy
3. Vang Vieng
4. Równina Dzbanów
5. Luang Prabang i okolice
6. Południe Laosu
7. Vientiane; kulinaria i podsumowanie
8. Powrót
A zdjęcia są tutaj.
sobota, 25 stycznia 2020
Z dala od domu (19) - Śliczniejsza niż cebry Lubonia
Na święta i Nowy Rok wyjechaliśmy do Libanu i Jordanii, co sprawozdawaliśmy bliskim i przyjaciołom na bieżąco, a teraz w formie zwartej publikujemy na blogu. Voila!
L1. Wstęp
L2. Dolina Bekaa
L3. Na północ od Bejrutu
L4. Południe
L5. Jeszcze dalej na północ
L6. Libańscy święci
L7. Bejrut
L8. Podsumowanie. Kulinaria
J1. Amman
J2. Petra i okolice
J3. Szlakiem Mojżesza
J4. I koniec (Jerash, The Jordan Museum. Podsumowanie. Kulinaria)
Zdjęcia libańskie
Zdjęcia jordańskie
L1. Wstęp
L2. Dolina Bekaa
L3. Na północ od Bejrutu
L4. Południe
L5. Jeszcze dalej na północ
L6. Libańscy święci
L7. Bejrut
L8. Podsumowanie. Kulinaria
J1. Amman
J2. Petra i okolice
J3. Szlakiem Mojżesza
J4. I koniec (Jerash, The Jordan Museum. Podsumowanie. Kulinaria)
Zdjęcia libańskie
Zdjęcia jordańskie
czwartek, 28 listopada 2019
Ogrodnik podmiejski (16). Suchy cień
Ogrodniczym świętym Graalem (jednym z, ale niemal tak ważnym jak wyhodowanie niebieskiej róży) jest znalezienie byliny, która tolerowałaby tzw. suchy cień, to znaczy rosłaby zadowalająco w warunkach niedostatku zarówno światła, jak i wody. A przy tym jeszcze przedstawiała sobą jakieś wartości ozdobne.
Pomińmy tutaj geofity i efemeroidy zasiedlające runo leśne - najniższe piętro lasów liściastych (zawilce, przylaszczki, kokorycze, złocie i ziarnopołony), bo to jest zupełnie inna bajka: nam chodzi o rośliny zajmujące tę niszę przez cały sezon wegetacyjny (a nie o oportunistów, którzy kombinują jak cykl życiowy zamknąć zanim drzewa rozwiną liście).
Kandydatem niemal idealnym jest tutaj liriope szafirkowate (Liriope muscari), ma nawet dodatkową zaletę (zimozieloność), która bywa też jej wadą, przynajmniej w Polsce. Ta niska (około 40 cm), jednoliścienna bylina spokrewniona ze szparagami występuje we wschodniej Azji (Japonia, Korea, Chiny). Jej purpurowo-fioletowe kwiaty pojawiają się późnym latem i przypominają kształtem kwiatostany szafirków (stąd nazwa gatunkowa, zarówno po polsku, jak i po łacinie). Jesienią i na początku zimy rośliny zdobią czarne jagody. Niestety na nieosłoniętych od wiatrów stanowiskach liriope ma tendencje do przemarzania. Dużo szkody wyrządza także ostre słońce na przedwiośniu (ta nieszczęsna w naszym klimacie zimozieloność - ziemia zmarznięta, korzenie śpią, a słońce zmusza liście do transpiracji i fotosyntezy).
Innym dobrym pomysłem jest cyklamen bluszczolistny, zwany także neapolitańskim (Cyclamen hederifolium), pochodzący, jak sama nazwa wskazuje z basenu Morza Śródziemnego. Tutaj dodatkowym walorem są późno rozwijające się kwiaty (w naszych warunkach od września do listopada) o różnych odcieniach różu. Potencjalnym kłopotem (oprócz niepełnej zimotrwałości w klimacie Polski) jest zapewnienie dobrego drenażu w miesiącach zimowych - każda stagnująca woda szkodzi. Bardziej dostosowany do naszych zim jest kwitnący latem cyklamen purpurowy (Cyclamen purpurascens), którego naturalny zasięg zahacza o Polskę (dwa izolowane stanowiska w Sudetach). Pochodzący z Małej Azji cyklamen dyskowaty (Cyclamen coum) jest bardzo atrakcyjny z uwagi na porę kwitnienia (przedwiośnie), ale najbardziej delikatny spośród gatunków możliwych do uprawy w gruncie.
Warto rozważyć też paprocie, zwłaszcza te najodporniejsze na suszę, jak paprotnik szczecinkozębny (Polystichum setiferum) czy różne gatunki z rodzaju nerecznica (Dryopteris), albo po prostu nasza krajowa paprotka zwyczajna (Polypodium vulgare). Warto mieć na względzie, że - gdy już się przyjmą i rozgoszczą - potrafią być bardzo ekspansywne, więc czasami lekarstwo okazuje się być gorszym od choroby. Uwaga ta dotyczy również roślin używanych często jako “zastępczy trawnik” w miejscach, gdzie ten prawdziwy nie dałby sobie rady: podagrycznik (Aegopodium), runianka japońska (Pachysandra terminalis), dąbrówka rozłogowa (Ajuga reptans), czy też jasnota plamista (Lamium maculatum).
Rzadko natomiast spotykane w naszych ogrodach - i godne wszelkich poleceń - są rośliny z rodzaju Epimedium. Nie ma on przedstawicieli we florze Polski, więc i polska nazwa rodzajowa - epimedium - jest kalką łacińskiej. Pochodzenie i znaczenie nazwy jest niejasne - Linneusz pożyczył ją sobie od Piliniusza (epimedion: Historia naturalis, ks. XXVII, rozdz. 53), słusznie konstatując, że skoro nie można już ustalić jaką roślinę opisywała, to jest do wzięcia i recyklingu. Ładną legendę, że oznacza ona coś ponad (epi-) przeciętnego (-medium) można nawet wyjaśnić tym, że kwiaty wyrastają ponad niewysokie liście - ale to już całkiem współczesna racjonalizacja. Za to angielski ma wiele nazw dla epimedium, mniej lub bardziej poetyckich, zaczynając od barrenwort (ten termin sugeruje roślinę leczniczą - wort rosnącą na nieużytkach - barren) poprzez nawiązujące do wyglądu kwiatów bishop's hat (biskupią mitrę) i fairy wings (skrzydełka wróżki), aż do horny goat weed (wszystkie kozy są rogate, więc chodzi tu raczej o kozę podnieconą) - co wreszcie objaśnia te lecznicze właściwości epimedium (tak, chodzi o ziołową viagrę). Język niemiecki wyjątkowo poetycki, nazywa epimedia Elfenblumen (kwiaty elfów).
Epimedia to byliny należą do rodziny berberysowatych (Berberidaceae), charakteryzujące się czterokrotną symetrią kwiatów (cztery zewnętrzne i cztery wewnętrzne działki okwiatu, cztery zaopatrzone w ostrogi płatki kielicha i cztery pręciki). Linneusz nie miał wielkiego wyboru - gatunkiem typowym został jedyny europejski przedstawiciel rodzaju, epimedium alpejskie (Epimedium alpinum), rosnące w zachodnich Bałkanach i na Półwyspie Apenińskim, na północy zasięgu dochodzące do Austrii. Gatunek ten ma znaczenie ogrodnicze jedynie jako forma wyjściowa mieszańca Epimedium x rubrum (wbrew nazwie kwiaty są raczej różowe niż czerwone) powstałego w Belgii połowie XIX wieku ze skrzyżowania z dalekowschodnim gatunkiem Epimedium grandiflorum (tutaj nazwa nie kłamie, kwiaty są relatywnie duże, a przynajmniej największe spośród epimediów). Ten gatunek, jego liczne odmiany i mieszańce jest bardzo odporny na suszę.
Wiek XIX to czas, w którym europejscy botanicy coraz śmielej eksplorowali zasoby flory Azji, a zwłaszcza dopiero otwierających się na Europejczyków Chin i Japonii. Wiele ze sprowadzonych stamtąd gatunków epimediów zadomowiło się w europejskich ogrodach, a niekiedy zostało wykorzystane do krzyżowań. Rodzaj liczy niemal 70 gatunków, większość z nich występuje w chińskiej prowincji Syczuan, niektóre z nich zostały odnalezione i opisane dopiero pod koniec ubiegłego stulecia. Dalekowschodnie gatunki to raczej wciąż pole dla hobbystów i specjalistów; należy pamiętać, że niektóre z nich lubią podłoże wapienne, inne zaś, wręcz przeciwnie, kwaśne.
W powszechnym obiegu ogrodowym znajdują się przeważnie mieszańce międzygatunkowe i odmiany o nieznanym szerzej pochodzeniu. Na Kaukazie, w Anatolii i Iranie rośnie epimedium pierzaste (Epimedium pinnatum), które też radzi sobie dobrze z suszą. Skrzyżowane z E. grandiflorum dało mieszańca Epimedium x versicolor (epimedium pstre - znane w kilku odmianach barwnych. Epimedium warlejskie (E. x warleyanum) to mieszaniec E. rubrum i E. pinnatum.
Królewski Ogród Botaniczny w Kew wydał w początku naszego wieku monografię "The genus Epimedium and other herbaceous Berberidaceae including the genus Podophyllum" pióra Williama Stearna, która do dziś jest ostatecznym kompendium wiedzy botanicznej i ogrodniczej w zakresie (między innymi) epimediów.
Rozmnażanie epimediów jest dość banalne - przez podział, po kwitnieniu albo wiosną, przed rozpoczęciem wegetacji. Gatunki azjatyckie i ich mieszańce najczęściej nie wiążą żywotnych nasion w naszym klimacie. Co do odporności na suszę - chyba są jednak trochę przereklamowane; przynajmniej przez pierwszy sezon wegetacyjny, dopóki się nie przyjmą, wymagają stabilnie wilgotnego podłoża. System korzeniowy jest zwarty, ale dość płytki; mogą więc tracić liście w okresach suszy, ale zazwyczaj później je regenerują.
W kontekście suchego cienia mówi się często o hostach - ale moje doświadczenia są nie do końca zachęcające (być może to kwestia wyboru odpowiednich odmian). Nieźle radzą sobie w takich warunkach naparstnice (Digitalis), żurawki (Heuchera) i "żurawkopodobne" (Heucherella, Tiarella). Czytałem też o ciemiernikach (Helleborus), ale trochę szkoda byłoby mi robić takie eksperymenty z moją populacją.
Cóż, jeśli zmiany klimatu będą nadal przyspieszać, niektórzy zainteresują się roślinami bagiennymi, albo wręcz wodorostami, ale większość ogrodników będzie musiała porzucić rośliny ozdobne i zająć się produkcją żywności w warunkach stepowych względnie pustynnych. Pomidory będą udawać się znakomicie - tym, których stać będzie na wodę do ich podlewania. Ale to już zupełnie inny temat.
Królewski Ogród Botaniczny w Kew wydał w początku naszego wieku monografię "The genus Epimedium and other herbaceous Berberidaceae including the genus Podophyllum" pióra Williama Stearna, która do dziś jest ostatecznym kompendium wiedzy botanicznej i ogrodniczej w zakresie (między innymi) epimediów.
Rozmnażanie epimediów jest dość banalne - przez podział, po kwitnieniu albo wiosną, przed rozpoczęciem wegetacji. Gatunki azjatyckie i ich mieszańce najczęściej nie wiążą żywotnych nasion w naszym klimacie. Co do odporności na suszę - chyba są jednak trochę przereklamowane; przynajmniej przez pierwszy sezon wegetacyjny, dopóki się nie przyjmą, wymagają stabilnie wilgotnego podłoża. System korzeniowy jest zwarty, ale dość płytki; mogą więc tracić liście w okresach suszy, ale zazwyczaj później je regenerują.
W kontekście suchego cienia mówi się często o hostach - ale moje doświadczenia są nie do końca zachęcające (być może to kwestia wyboru odpowiednich odmian). Nieźle radzą sobie w takich warunkach naparstnice (Digitalis), żurawki (Heuchera) i "żurawkopodobne" (Heucherella, Tiarella). Czytałem też o ciemiernikach (Helleborus), ale trochę szkoda byłoby mi robić takie eksperymenty z moją populacją.
Cóż, jeśli zmiany klimatu będą nadal przyspieszać, niektórzy zainteresują się roślinami bagiennymi, albo wręcz wodorostami, ale większość ogrodników będzie musiała porzucić rośliny ozdobne i zająć się produkcją żywności w warunkach stepowych względnie pustynnych. Pomidory będą udawać się znakomicie - tym, których stać będzie na wodę do ich podlewania. Ale to już zupełnie inny temat.
poniedziałek, 25 listopada 2019
Wieszczów w Poznaniu wizyty
Uniwersytet Poznański nosi od roku 1955 imię Adama Mickiewicza, choć za patrona mieć powinien Adama Mühla, bo takim nazwiskiem wpisanym do pruskiego paszportu posługiwał się w Wielkopolsce nasz wieszcz, zmierzający jakoby do Warszawy, by przyłączyć się do powstania listopadowego. Poeta o powstaniu dowiedział się w grudniu 1830 w Rzymie, ale jakoś niespiesznie się zbierał do wyjazdu (hagiografowie piszą o problemach natury finansowej, dezinformacji rosyjskiej dyplomacji, ale też półgębkiem wspominają, że “były to miesiące beztroskiej rozkoszy i upajania się cudami natury i sztuki; miesiące zgłębiania religijnych uczuć, które w Mieście Wiecznem tak się spotęgowały, że myślał chwilowo Mickiewicz o przystąpieniu do stanu duchownego”).
W końcu jednak (a to już kwiecień 1831) Mickiewicz wybrał się do… Paryża, gdzie jakoby miał przyłączyć się do tworzącego się oddziału, który szwedzkie statki miały desantować na litewskim brzegu. Niestety, znów knowania Kremla dały się we znaki: Szwedzi zaczęli domagać się zapłaty, i to z góry, więc cały misterny plan spalił na panewce, a oddział się rozwiązał (być może zresztą nigdy nie istniał). Trzeba było, niespiesznie, przemieszczać się lądem, i tak przez Würzburg, Lipsk i Drezno, w połowie sierpnia 1831 dociera do Poznania. Poeta zatrzymał się w Hotelu Berlińskim przy ul. Wilhelmowskiej (nieistniejący obecnie budynek na rogu współczesnych al. Marcinkowskiego i ul. 23 Lutego) - ale tylko na kilka godzin, bo przestraszył się panującej w mieście cholery i czym prędzej wyjechał na prowincję. Odwiedził potem jeszcze Poznań później (w grudniu i w styczniu 1832), a to dla rozmów z wydawcami i drukarzami.
Większość jednak swojego czasu spędzał wśród wielkopolskiego ziemiaństwa, medytując nad (nie)możliwością przekroczenia granicy zaborów, a w wolnych chwilach oddając się zajęciom swoich gospodarzy: polowaniom, flirtom, ucztom, i podawaniem dzieci do chrztu. Przy jednej z tych ostatnich okazji proboszcz Mellerowicz zanotował w księgach parafialnych w Wyskoci: dopełnione zostały obrzędy chrzestne dnia 20 września 1831. Obecni przy tem byli urodzony Mickiewicz, iuvenis pulcherrimus (młodzieniec przepiękny) wówczas Polski Poeta […]”. Jak widać kler katolicki to koneserzy urody męskiej nie od dziś, zastanawia jednak przysłówek “wówczas” (z braku interpunkcji nie do końca wiadomo do czego się odnoszący, choć sława poetycka chyba jest bardziej trwała niż uroda).
Adam Turno zanotował w swoim dzienniku: “Tu (w Łukowie) poznałem naszego sławnego poetę Miczkiewicza (sic!): brunet, oczy ciemno-zielone, włosy czarne, nos piękny, a że nosi po parysku brodę, więc się wydaje, jak uczony żyd. Fizyonomia nic nie pokazuje, często zamyślony a rzadko wesoły, liberalista wielki, głęboko uczony, po niemiecku, francusku, angielsku, włosku, grecku i łacinie jak po polsku w rozmowie bardzo mocny. Lubi bardzo grać w arcaby i dla tego po kilka godzin graliśmy ze sobą, jesteśmy równej mocy. Nie lubi, aby mu dać album do wpisywania, lub też wiersze deklamować. Jako tak uczony jest bardzo skromny; lubi zwyczaje narodowe aż do przesady. Uważał, aby w czasie Wigilii Bożego Narodzenia jedzono na sianie, aby słoma w kącie stała, żeby gwiazdka na włosie wisiała. Lubi tylko potrawy narodowe: barszcz, kapustę, kiełbasy, czerninę, kluski i t. d., wszystko to wciąga do narodowości. Jest nabożny, żegna się, siadając i wstając od stołu, bywa na nabożeństwach: jest przyjemny, gdy go się pozna; pięknie opowiada swe przygody.”
Nie wiadomo, kiedy dokładnie i z jakiego powodu Mickiewicz wyjechał z Wielkopolski; w marcu 1832 był już w Dreźnie. Z biblioteki Józefa Taczanowskiego w Choryni zabrał ze sobą Mickiewicz do Drezna (i tam zostawił) “Słownik Języka Polskiego” Lindego. W listach z Paryża już pisanych, wzmianki o tym słowniku znajdujemy: 28 stycznia 1833: "Odeszlij Lindego Taczanowskiemu bez zwłoki do Horyni (sic!), bo on strasznie, słyszę, gniewa się za Lindego. Proszę Cię jeszcze raz, Lindego wyszlij. Zosi (zapewne: Taczanowskiej, chrześniaczce swej) uściśnienie serdeczne". - Powtórnie, w liście z dnia 20 kwietnia 1833: "Czy odesłałeś Lindego Taczanowskiemu?" - Wreszcie raz jeszcze, 23 maja 1833: "Nie odpisałeś mi, czy Lindego w Poznańskie odesłano; bardzo mi to cięży na karku".
Co do zaś pobytu Juliusza Słowackiego w Poznaniu, to oddaję głos Marcelemu Motty i jego “Przechadzkom po mieście (Poznaniu)” z 1889:
“Słowacki przybył tu najpierw, w samym początku rozruchów czterdziestego ósmego. Znałem go już z Paryża i dwa razy się z nim widziałem w restauracyi klubu polskiego, gdzie mu moją osobistość pan Teodor Morawski przedstawił; lecz bliższéj styczności między nami nie było, ponieważ wkrótce potem gdzieś wyjechał, a późniéj porozumiewanie się z nim stało się trudne dla tych, którzy w gorączkowym Towianizmie rozkoszować nie mogli. Tutaj, w Poznaniu, spotkałem się z nim kilkakrotnie i nie dziwiłem się, że mnie z początku nie poznał. Ja, po sześciu latach niewidzenia, mało co zmiany w nim dostrzegłem. Trochę się podstarzał i piersiowe cierpienie nieco się wyraźniéj w nim uwydatniało, ale była to taż sama figurka niewielka, szczupła, niepozorna, o ruchach niespokojnych, z ciemnym, jeszcze dość długim włosem, z nosem wydatnym, z okiem raz zamglonem, to znów jasno przejrzystem i błyszczącem. Z pozoru nikt nie byłby mógł odgadnąć, że to wielki poeta; niejeden, przechodząc koło niego, byłby myślał, że jakiś skromny kancelista albo kupczyk. Dopiero w rozmowie sprawiała jego osobistość całkiem inne wrażenie; sposób mówienia, modulacye głosu, dziwne spojrzenia, nagle rzucane myśli objawiały coś nadzwyczajnego. Co do nastroju ducha był równie takim, jakim go widziałem w Paryżu; przez Towianizm wszakże wzmogła się w nim jeszcze wrodzona wybujałość fantazyi i wydawała się czasami chorobliwą. Otóż, gdy raz rozmawialiśmy przy nim z niedowierzaniem o kierunku, który wypadki wziąć mogą i o zamiarach tutejszego rządu, zwłaszcza iż władze do Kernwerku [cytadeli] wpuścić naszych nie chciały, a nawet ściągały do niego wojsko z prowincyi, przerwał Słowacki mówiącemu, wołając: „Panie, kozikami Kernwerk zdobędziem, tylko wiarę mieć trzeba. Przechodząc dzisiaj z rana przez plac Bernadyński ujrzałem mnóstwo maluczkich chłopców musztrujących się; widzicie, że już na dzieci duch zstępuje!“
Słowacki nie znalazł wśród miejscowych zrozumienia dla swojej doktryny militarnej . Rozczarowany, napisał wiersz “Vivat Poznańczanie!” i wyjechał z miasta (do Wrocławia). Rok później już nie żył.
VIVAT POZNAŃCZANIE!
Gotują się na powstanie —
Pobłogosław Panie Boże,
Tak jako kaczki za morze
Wybierają się — na wroga
Już! już! vivat Poznańczanie!
Pobłogosław Panie Boże,
Tak jako kaczki za morze
Wybierają się — na wroga
Już! już! vivat Poznańczanie!
Potrzeba pierwej, mospanie,
Obliczyć wielu nas stanie
I na koniach i bez koni,
I trzeba zakupić broni
I haj! vivat Poznańczanie!
Obliczyć wielu nas stanie
I na koniach i bez koni,
I trzeba zakupić broni
I haj! vivat Poznańczanie!
Obliczyli i bez sprzeczek,
Co jest w Polakach nielada,
Że kupić broni wypada,
Broni na takie powstanie
Aż całych trzydzieści beczek.
Co jest w Polakach nielada,
Że kupić broni wypada,
Broni na takie powstanie
Aż całych trzydzieści beczek.
Toż to są ludzie, mospanie,
Prawdziwe swiatu lamparty,
Gdy się bić to nie na żarty,
To nie muchy bić na ścianie
Lecz łby! — vivat Poznańczanie!
Prawdziwe swiatu lamparty,
Gdy się bić to nie na żarty,
To nie muchy bić na ścianie
Lecz łby! — vivat Poznańczanie!
Toż to ludzie w Bożostanie,
A pełni są ekonomii,
Bo chociaż chcą autonomii,
A pełni są ekonomii,
Bo chociaż chcą autonomii,
To mają też i poznanie,
Że źle jak broni nie stanie.
Że źle jak broni nie stanie.
Toż to jest, mospanie, sliczny
Do polskiej dawnej natury
Przylew: mysł filozoficzny,
Mysł filozoficzny, który
Radzi — ostrożnie i z góry...
Do polskiej dawnej natury
Przylew: mysł filozoficzny,
Mysł filozoficzny, który
Radzi — ostrożnie i z góry...
Wprawdzie jakiś tam półgłówek
Krzyknął na radzie wojennej,
Że można broni kamiennej
Użyć — albo dubeltówek,
Chciał zdradzić — szelma półgłówek.
Krzyknął na radzie wojennej,
Że można broni kamiennej
Użyć — albo dubeltówek,
Chciał zdradzić — szelma półgłówek.
Przez warty obluzowanie
Smielszy, ów syn sukisynów,
Radził dostać karabinów
I zaraz zacząć strzelanie
I ruch. — Vivat Poznańczanie!
Smielszy, ów syn sukisynów,
Radził dostać karabinów
I zaraz zacząć strzelanie
I ruch. — Vivat Poznańczanie!
Na szczęście Zygmunt Krasiński w swoich podróżach omijał Poznań i Wielkopolskę.
wtorek, 6 sierpnia 2019
Z dala od domu (18) - Wietrzne miasto
Do Chicago nie trafiłabym, gdyby nie odbywająca się tutaj konferencja. Konferencja
jest w Lewis University, położonym o jakąś godzinę drogi od miasta, więc na zwiedzanie
zostaje mi jeden dzień i dwie słabe półdniówki. Pierwsza z nich słaba z powodu konieczności
dolotu i wydostania się z lotniska O’Hare do centrum. Takiego chaosu organizacyjnego:
kolejka do „immigration” ma z 1000 osób, tymczasem dwupokładowy samolot Lufthansy z
Frankfurtu lokalni bagażowi rozładowali metodą na zwał (wszystkie walizki leżą na wielkiej
kupie), bilet na metro można kupić wyłącznie w maszynie, która nie bierze banknotów o
nominałach wyższych niż 20$, a przy użyciu karty kredytowej domaga się (tak, na lotnisku)
numeru kodu pocztowego w USA. Jakoś udaje mi się kupić ten bilet, wsiadam do metra
zadowolona, że niedługo będę w hotelu. A gdzie tam! Po przejechaniu kilku stacji pociąg
staje. Roboty drogowe. Wszyscy pasażerowie, wraz z bagażami, kierowani są do autobusów
zastępczych – po kilku kondygnacjach wąskich schodów. Autobus jedzie jakieś 20 minut do
następnej stacji, gdzie cała procedura powtarza się w drugą stronę. Dotarcie do hotelu trwa
bite dwie godziny.
Samo centrum nie jest jednak bardzo rozległe. Mieści je tzw. Loop (czyli pętelka –
utworzona przez zbiegające się tu z różnych stron linie metra). Metro nosi tu zresztą nazwę
„L”, od słowa „elevated”, czyli podwyższony. Wiele linii porusza się bowiem na żeliwnych
wiaduktach ponad ulicami, a tylko niektóre jeżdżą pod ziemią.
Konferencja (cykliczna, co 2 lata w innym miejscu) poświęcona jest powieści gotyckiej i pokrewnym sztukom – Chicago całkiem dobrze nadaje się na gospodarza, bo (jeśli wie się choć odrobinę o jego historii) to miasto jest dość przerażające. Powstało na malarycznych mokradłach „wykupionych” od Indian w początkach XIX wieku. Od początku przemysłowe i długo pozbawione ambicji kulturalnych, stało się ośrodkiem przetwórstwa zboża (ponoć to tutaj wymyślono elewatory i to one były pierwszymi „drapaczami chmur”) oraz mięsa (gigantyczne, zmechanizowane rzeźnie zainspirowały jakoby Henry’ego Forda do budowy fabryki samochodów). Panował wszechobecny smród, brud, nędza, choroby i waśnie etniczne – bo do miasta ciągnęły wszelkie mniejszości (Niemcy, Szwedzi, Polacy, Latynosi, Żydzi, Irlandczycy, Włosi, Azjaci itd.), które rzadko kiedy żyły ze sobą w zgodzie. Kiedy w 1871 roku większość centrum spłonęła w jednym z największych pożarów miejskich stulecia, obwiniono o to Irlandczyków. Była nawet cała historia o tym, jak to krowa pewnej pani O’Leary przewróciła latarnię i spowodowała katastrofę (po latach ustalono, że winna nie była właścicielka krowy, ale złodziej, który zakradł się do obory po mleko). Plusem tej sytuacji było to, że Chicago można było (a nawet trzeba) szybko odbudować. Pomoc spływała z całego kraju, a nawet i spoza niego – królowa Wiktoria osobiście wysłała 8000 książek, aby w Chicago wreszcie utworzono bibliotekę.
Konferencja (cykliczna, co 2 lata w innym miejscu) poświęcona jest powieści gotyckiej i pokrewnym sztukom – Chicago całkiem dobrze nadaje się na gospodarza, bo (jeśli wie się choć odrobinę o jego historii) to miasto jest dość przerażające. Powstało na malarycznych mokradłach „wykupionych” od Indian w początkach XIX wieku. Od początku przemysłowe i długo pozbawione ambicji kulturalnych, stało się ośrodkiem przetwórstwa zboża (ponoć to tutaj wymyślono elewatory i to one były pierwszymi „drapaczami chmur”) oraz mięsa (gigantyczne, zmechanizowane rzeźnie zainspirowały jakoby Henry’ego Forda do budowy fabryki samochodów). Panował wszechobecny smród, brud, nędza, choroby i waśnie etniczne – bo do miasta ciągnęły wszelkie mniejszości (Niemcy, Szwedzi, Polacy, Latynosi, Żydzi, Irlandczycy, Włosi, Azjaci itd.), które rzadko kiedy żyły ze sobą w zgodzie. Kiedy w 1871 roku większość centrum spłonęła w jednym z największych pożarów miejskich stulecia, obwiniono o to Irlandczyków. Była nawet cała historia o tym, jak to krowa pewnej pani O’Leary przewróciła latarnię i spowodowała katastrofę (po latach ustalono, że winna nie była właścicielka krowy, ale złodziej, który zakradł się do obory po mleko). Plusem tej sytuacji było to, że Chicago można było (a nawet trzeba) szybko odbudować. Pomoc spływała z całego kraju, a nawet i spoza niego – królowa Wiktoria osobiście wysłała 8000 książek, aby w Chicago wreszcie utworzono bibliotekę.
Odbudowa poszła nadspodziewanie sprawnie. Pojawiły się wysokościowce w stylu
eklektycznym – przypominające zamki i gotyckie katedry stojące na wysokich skałach.
Wytyczono miejskie parki, które do dziś stanowią jedną z większych atrakcji miasta. W latach
międzywojennych wzrosła znacznie populacja, w tym kolorowa. Chicago stało się jednym z
miejsc „Czarnego Renesansu” w muzyce (jazz, blues i gospel), literaturze i sztuce. Już w
1879 roku założono Art Institute of Chicago – jedno ze wspanialszych muzeów świata (a
Ameryki to na pewno) poświęconych sztuce. Niestety, te czasy to również prohibicja i
wyrosłe z niej gangi. Lata 20. XX wieku to okres ulicznych strzelanin z policją i wojen
gangów, takich jak zorganizowana przez Ala Capone „Masakra dnia św. Walentego” w 1929
roku.
Co warto zobaczyć podczas krótkiej wizyty w Chicago? Ja zdecydowałam się na zwiedzenie Art Institute (2,5 godziny, a można i znacznie dłużej) – muzeum posiada imponującą kolekcję sztuki europejskiej (właściwie wszystkich epok od antyku, ze szczególnie dobrym wyborem dzieł Impresjonistów), a także amerykańskiej (must see to kapitalny i zabawny „American Gothic” Granta Wooda, „Nighthawks” Edwarda Hoppera, czy „Portret Doriana Graya” Ivana Albrighta). Do tego przemyślany wybór sztuki innych kontynentów (trafiłam np. na ciekawą wystawę pokazującą, jak w XIX w. Japończycy przedstawiali Amerykę i Amerykanów w swoich grafikach).
Sprzed frontonu muzeum, ozdobionego rzeźbionymi lwami, startowała słynna droga 66, o czym zaświadcza stosowna tabliczka. Samo muzeum położone jest w pasie parków ciągnących się wzdłuż jeziora Michigan. Warto zobaczyć ciekawe fontanny: wielką jak weselny tort fontannę Buckingham, secesyjną fontannę Pięciu Jezior, czy całkiem nowoczesną Crown Fountain, na której co chwila wyświetlają się twarze mieszkańców miasta (niekiedy „plują” wodą). Tuż obok (też w części zwanej Millennium Park) znajduje się jeden z ulubionych symboli miasta, czyli „Fasolka” (oficjalnie Cloud Gate) – wielka rzeźba/brama przypominająca kroplę rtęci, albo właśnie srebrną fasolkę. W parku jest też ładna część botaniczna, okoliczne wieżowce ładnie kontrastują z roślinami.
Co warto zobaczyć podczas krótkiej wizyty w Chicago? Ja zdecydowałam się na zwiedzenie Art Institute (2,5 godziny, a można i znacznie dłużej) – muzeum posiada imponującą kolekcję sztuki europejskiej (właściwie wszystkich epok od antyku, ze szczególnie dobrym wyborem dzieł Impresjonistów), a także amerykańskiej (must see to kapitalny i zabawny „American Gothic” Granta Wooda, „Nighthawks” Edwarda Hoppera, czy „Portret Doriana Graya” Ivana Albrighta). Do tego przemyślany wybór sztuki innych kontynentów (trafiłam np. na ciekawą wystawę pokazującą, jak w XIX w. Japończycy przedstawiali Amerykę i Amerykanów w swoich grafikach).
Sprzed frontonu muzeum, ozdobionego rzeźbionymi lwami, startowała słynna droga 66, o czym zaświadcza stosowna tabliczka. Samo muzeum położone jest w pasie parków ciągnących się wzdłuż jeziora Michigan. Warto zobaczyć ciekawe fontanny: wielką jak weselny tort fontannę Buckingham, secesyjną fontannę Pięciu Jezior, czy całkiem nowoczesną Crown Fountain, na której co chwila wyświetlają się twarze mieszkańców miasta (niekiedy „plują” wodą). Tuż obok (też w części zwanej Millennium Park) znajduje się jeden z ulubionych symboli miasta, czyli „Fasolka” (oficjalnie Cloud Gate) – wielka rzeźba/brama przypominająca kroplę rtęci, albo właśnie srebrną fasolkę. W parku jest też ładna część botaniczna, okoliczne wieżowce ładnie kontrastują z roślinami.
Warto też przejść się efektowną Magnificent Mile w stronę rzeki. Wzdłuż wody biegnie
przyjemna ścieżka spacerowa, a po samej rzece pływają wycieczkowe łódki. Piechotą da się
dojść do portu dla żaglówek, a nieco dalej do Navy Pier, molo z wesołym miasteczkiem i
innymi atrakcjami (niestety, ta najciekawsza dla mnie, czyli muzeum witraży Tiffaniego, od
paru lat jest zamknięta).
Wybrałam się za to do miejsca, gdzie kilka dzieł Tiffaniego można wciąż zobaczyć. To Richard H. Driehaus Museum mieszczące się w pochodzącej z przełomu XIX i XX wieku rezydencji bogatego bankiera. Zrekonstruowane wnętrza dają pojęcie o Gilded Age (Pozłacana Era – okres prosperity w końcu XIX w.). Duże wrażenie robi zwłaszcza witrażowa kopuła.
Jeśli chodzi o lokalne specjały kulinarne, to nie spróbowałam ich wiele. Raz, że podróżując w pojedynkę nie lubię chodzić do restauracji. Dwa, że w USA wszystko (ale to wszystko) słodzą. Po prostu „cukier w cukrze” – tutejsze społeczeństwo najwyraźniej nie zorientowało się jeszcze, że cukier szkodzi. Wciąż są na etapie „low fat” i liczenia kalorii (podają nawet kaloryczność dań w punktach sprzedaży). Co z tego, skoro to wszystko jest słodkie. Eksploracje ograniczyłam więc dość drastycznie. Skusiłam się na dwie lokalne specjalności: hot doga z baru Portillos (ze wszystkimi dodatkami: musztardą, jakimś dziwnym wściekle-zielonym sosem, pomidorami, kiszonymi ogórkami, cebulką i ostrą papryczką) i „rzemieślniczy” pop corn z firmy Garrett działającej od 1949 r. W wersji najbardziej popularnej sprzedają miks serowo-karmelowy (czegoś tak dziwnego nie byłam w stanie sobie wyobrazić, więc musiałam spróbować). W obu przypadkach werdykt jest podobny: smaczne, ale nieco zbyt „chemiczne” w smaku. No i za słodkie.
Dwie największe atrakcje Chicago – rejs łódką i wjazd na taras widokowy największego wieżowca (Sears Tower) zostawiam sobie na ewentualny powrót z Michałem.
Wybrałam się za to do miejsca, gdzie kilka dzieł Tiffaniego można wciąż zobaczyć. To Richard H. Driehaus Museum mieszczące się w pochodzącej z przełomu XIX i XX wieku rezydencji bogatego bankiera. Zrekonstruowane wnętrza dają pojęcie o Gilded Age (Pozłacana Era – okres prosperity w końcu XIX w.). Duże wrażenie robi zwłaszcza witrażowa kopuła.
Jeśli chodzi o lokalne specjały kulinarne, to nie spróbowałam ich wiele. Raz, że podróżując w pojedynkę nie lubię chodzić do restauracji. Dwa, że w USA wszystko (ale to wszystko) słodzą. Po prostu „cukier w cukrze” – tutejsze społeczeństwo najwyraźniej nie zorientowało się jeszcze, że cukier szkodzi. Wciąż są na etapie „low fat” i liczenia kalorii (podają nawet kaloryczność dań w punktach sprzedaży). Co z tego, skoro to wszystko jest słodkie. Eksploracje ograniczyłam więc dość drastycznie. Skusiłam się na dwie lokalne specjalności: hot doga z baru Portillos (ze wszystkimi dodatkami: musztardą, jakimś dziwnym wściekle-zielonym sosem, pomidorami, kiszonymi ogórkami, cebulką i ostrą papryczką) i „rzemieślniczy” pop corn z firmy Garrett działającej od 1949 r. W wersji najbardziej popularnej sprzedają miks serowo-karmelowy (czegoś tak dziwnego nie byłam w stanie sobie wyobrazić, więc musiałam spróbować). W obu przypadkach werdykt jest podobny: smaczne, ale nieco zbyt „chemiczne” w smaku. No i za słodkie.
Dwie największe atrakcje Chicago – rejs łódką i wjazd na taras widokowy największego wieżowca (Sears Tower) zostawiam sobie na ewentualny powrót z Michałem.
wtorek, 30 kwietnia 2019
Z dala domu (17) - W krainie carów
Po kilkunastu latach wróciliśmy do Rosji, co poniżej sprawozdajemy.
Odcinek 1 - Kilka słów wstępu i Niżnego Nowogrodu opisanie
Odcinek 2 - Włodzimierz, Bogolubowo i Suzdal
Odcinek 3 - Jarosław i Siergijew Posad
Odcinek 4 - Moskwa, a także słów kilka w podsumowaniu
Odcinek 5 - same zdjęcia, i to dużo
Odcinek 1 - Kilka słów wstępu i Niżnego Nowogrodu opisanie
Odcinek 2 - Włodzimierz, Bogolubowo i Suzdal
Odcinek 3 - Jarosław i Siergijew Posad
Odcinek 4 - Moskwa, a także słów kilka w podsumowaniu
Odcinek 5 - same zdjęcia, i to dużo
sobota, 13 kwietnia 2019
Ogrodnik podmiejski (15). Szachownica cesarska
Przychodzi taki moment w corocznym życiu mojego ogrodu, w którym intensywnie pachnie. Przy czym nie jest to zapach powszechnie uważany za przyjemny. Źródłem tego zapachu są rośliny szachownicy cesarskiej, zwanej potocznie cesarską koroną.
Naturalny zasięg tego gatunku (Fritillaria imperialis) rozciąga się od Kurdystanu (pogranicze Iranu, Iraku i Turcji), poprzez Afganistan i Pakistan aż do podnóża Himalajów. Gatunek wcześnie (około roku 1575) został sprowadzony do Europy, gdzie szybko zadomowił się w ogrodach, a w niektórych miejscach (tam, gdzie trafił na warunki bardzo zbliżone do naturalnych, na przykład Sycylia) uzyskał status kenofitu (gatunku zadomowionego). Już Szekspir w "Zimowej opowieści" (napisanej przed 1610, a wydanej w 1623) wymienia cesarską koronę wśród kwiatów wiosny(*).
Nazwa rodzajowa została zastosowana przez Linneusza dla europejskiego gatunku typowego dla rodzaju (Fritillaria meleagris - szachownica kostkowana); fritillus po łacinie oznaczało kubek do gry w kości; kwiaty tego gatunku mają charakterystyczny wzór szachownicy - jedno i drugie to gry, skojarzenia dość odległe, ale tak już zostało. Przymiotnik imperialis odnosi się do wysokości rośliny (dobrze ponad metr), ale przede wszystkim do kształtu kwiatostanu, składającego się z kilku osadzonych na jednym okółku i skierowanych ku dołowi kwiatów, zwieńczonego pękiem liści, przy pewnej dozie wyobraźni faktycznie wyglądającego jak korona.
Kwiaty szachownicy cesarskiej mają pewną ciekawą właściwość, niespotykaną u innych roślin naszego klimatu (ale relatywnie częstą w tropikach i subtropikach), a mianowicie wybór zapylacza. Otóż za zapylanie kwiatów tego gatunku odpowiedzialne są ptaki (ornitogamia), najczęściej różne gatunki sikorek, ale obserwowano także piecuszki, pokrzewki i inne mniejsze łuszczakowate. Początkowo uważano, że ptaki interesują się kwiatami szachownicy cesarskiej dla gromadzących się tam owadów, ale bardziej systematyczne obserwacje z ostatniej dekady ubiegłego wieku wykazały, że celem wizyt jest nektar, a ubocznym efektem zapylenie kwiatów.
Okazało się, że szachownice cesarskie wytwarzają relatywnie duże ilości nektaru, który (w odróżnieniu od innych gatunków szachownic) nie zawiera sacharozy, lecz tylko glukozę i fruktozę, co wygląda na przystosowanie ewolucyjne: ptaki z rzędu wróblowych (Passeriformes), w odróżnieniu od, na przykład, kolibrów, źle trawią sacharozę. Innym prawdopodobnym przystosowaniem szachownic cesarskich do zapylania przez ptaki są sztywne a bezlistne łodygi, na których zapylacze mogą usiąść i spenetrować wnętrze kwiatu. Oczywiście, obfita produkcja nektaru jest atrakcyjna i dla owadów; często obserwowano na kwiatach trzmiele, lecz specyficzna budowa kwiatów szachownicy cesarskiej powoduje, że wizyty te nie mają konsekwencji, że się tak wyrażę, seksualnych (w sensie botanicznym). Należy podkreślić, że szachownice są niemal autosterylne i zapylenie identycznym genetycznie pyłkiem (a taki występuje na rozmnażanych wegetatywnie klonach) skutkuje zazwyczaj tym, że nasze ogrodowe fritillarie dość rzadko wiążą nasiona. Ich stanowisko jest dość daleko od tarasu, więc nie mamy możliwości obserwowania, czy faktycznie odwiedzają je ptaki. Wiemy jedno: nasza domowa kotka (Kiciuńcik) lubi w ich pobliżu przebywać - być może jest to próba stworzenia łańcucha pokarmowego?
Co do uprawy - stanowisko słoneczne, gleba dobrze zdrenowana, maksymalnie żyzna. Duże wymagania glebowe wynikają z faktu, że szachownice cesarskie, jak zresztą i inne gatunki tego rodzaju są roślinami efemerycznymi (efemeroidami) - już w czerwcu części nadziemne zamierają, i większą część roku szachownice spędzają pod ziemią w formie cebul. Cebule są nieokryte łuskami i nie najlepiej znoszą długotrwałe przechowywanie na sucho, więc gdy chcemy je przesadzić (rozsadzić), powinniśmy zrobić to od razu po zakończeniu wegetacji. Cebule (jak i całe rośliny) zawierają mnóstwo różnych alkaloidów, więc w przypadku bardziej hurtowego zajmowania się nimi zaleca się używanie rękawiczek.
Rozmnażanie najczęściej wegetatywne, z cebulek przybyszowych - choć zapewne część roślin w mojej kępie szachownic cesarskich (nie ruszanych od niepamiętnych czasów) to siewki. Gatunek typowy ma ceglasto-pomarańczowy kolor kwiatów, wyhodowano szereg odmian barwnych różniących się barwą kwiatów, od żółtej do niemal szkarłatnej.
Wspomniany wyżej zapach roślin (niekiedy określany jako lisi, czego nie potrafię skomentować, bo nigdy nie obwąchiwałem lisów) działa podobno odstraszająco na myszy, nornice i krety. Również króliki i zwierzyna płowa omija szachownice cesarskie (co ważne, w przypadku naturalizacji w parkach i na terenach otwartych).
Cesarskie korony raczej nie chorują (a przypadki niepowodzeń uprawowych wiążą się raczej ze zbyt ciężką glebą i zagniwaniem cebul), choć uwielbiają je poskrzypki liliowe, z którymi trzeba walczyć ręcznie i metodycznie.
--
(*) - I would I had some flowers o' the spring that might
Become your time of day; and yours, and yours,
That wear upon your virgin branches yet
Your maidenheads growing: O Proserpina,
For the flowers now, that frighted thou let'st fall
From Dis's waggon! daffodils,
That come before the swallow dares, and take
The winds of March with beauty; violets dim,
But sweeter than the lids of Juno's eyes
Or Cytherea's breath; pale primroses
That die unmarried, ere they can behold
Bight Phoebus in his strength--a malady
Most incident to maids; bold oxlips and
The crown imperial; lilies of all kinds,
The flower-de-luce being one! O, these I lack,
To make you garlands of, and my sweet friend,
To strew him o'er and o'er!
"The Winter's Tale", act IV, scene IV
niedziela, 7 kwietnia 2019
Ogrodnik podmiejski (14). Magnolie
W moim ogrodzie rośnie kilka magnolii, posadzonych w różnych etapach mojego życia. Chociażby dlatego mam sentyment do tych roślin. Poza tym kwitnienie magnolii to zawsze jest sygnał, że już naprawdę przyszła wiosna, że nie ma odwrotu, i że już nieodwołalnie będzie cieplej. Więc z okazji kolejnego kwitnienia magnolii, kilka o nich słów.
Magnolie to najstarsze ewolucyjnie zachowane do dziś rośliny okrytozalążkowe. Powstały bardzo wcześnie, wyprzedzając nieco ewolucję zapylaczy (błonkówek), więc musiały korzystać z tego, co było wówczas dostępne, czyli z chrząszczy - co im zostało do dziś. W odróżnieniu od - na przykład - storczyków, nie ma ścisłej specjalizacji: wśród kilkuset gatunków chrząszczy zapylających magnolie są przedstawiciele rodzin łyszczynkowatych (Nitulidae), schylikowatych (Mordelidae), stonkowatych (Chrysomelidae) i ryjkowcowatych (Curculionidae).
Magnolie to najstarsze ewolucyjnie zachowane do dziś rośliny okrytozalążkowe. Powstały bardzo wcześnie, wyprzedzając nieco ewolucję zapylaczy (błonkówek), więc musiały korzystać z tego, co było wówczas dostępne, czyli z chrząszczy - co im zostało do dziś. W odróżnieniu od - na przykład - storczyków, nie ma ścisłej specjalizacji: wśród kilkuset gatunków chrząszczy zapylających magnolie są przedstawiciele rodzin łyszczynkowatych (Nitulidae), schylikowatych (Mordelidae), stonkowatych (Chrysomelidae) i ryjkowcowatych (Curculionidae).
Przystosowaniem ewolucyjnym do zapylania przez chrząszcze są mocne (sztywne) działki okwiatu i dobrze osłonięte zalążnie; chrząszcze są (w porównaniu z błonkówkami) ciężkie i niezgrabne. Drobne kwiaty delikatnej budowy nie dawałyby magnoliom dużych szans ewolucyjnych. Kwiaty magnolii nie produkują nektaru, chrząszcze posilają się więc pręcikami, przy okazji obsypując się pyłkiem. Dowodem na archaiczność magnolii, oprócz niezróżnicowanego okwiatu jest budowa elementów kwiatu nie w okółkach, ale w spirali, co możemy zauważyć obserwując osadzenie słupków i pręcików na rozbudowanym i wyniesionym dnie kwiatowym. Taka budowa przypomina nieco kwiaty nagozalążkowych, wskutek czego i owoce magnolii (botanicznie- owoc złożony z wielu mieszków) są podobne do szyszek (i tak potocznie nazywane). Kwiaty magnolii są protogyniczne (znamiona słupków dojrzewają wcześniej niż pręciki), co jest mechanizmem zabezpieczającym przed samozapyleniem.
Rodzaj Magnolia, dawniej powszechny na całej półkuli północnej, od czasu ostatniego zlodowacenia reprezentowany jest przez gatunki azjatyckie i amerykańskie - równoleżnikowy układ pasm górskich w Europie uniemożliwił magnoliom naszego kontynentu wycofanie się na południe przed nadchodzącym lodowcem i skazał je na wymarcie (stąd nieobecność magnolii w mitologiach europejskich). Rodzaj obejmuje ponad 200 gatunków - i trwają wciąż długie dyskusję systematyków na temat wewnętrznej klasyfikacji (podrodzaje i sekcje) rodzaju oraz odrębności poszczególnych taksonów. Botanicy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa; pod koniec XX wieku opisano nowy gatunek (M. wolfii) występujący na jednym jedynym stanowisku w Kolumbii (w imponującej liczbie trzech egzemplarzy).
Pierwsze "polodowcowe" magnolie przywieźli do Europy z Ameryki Północnej Anglicy pod koniec XVII wieku, stulecie później przyszła kolej na introdukcję gatunków azjatyckich, jednak przełomem w aklimatyzacji nowych gatunków magnolii (i późniejszemu wykorzystaniu ich w hodowli nowych odmian) były wyprawy brytyjskich botaników (Forresta i Wilsona) do Chin (Junnan) na przełomie XIX i XX wieku. Każdy z nich sprowadził do Europy po osiem gatunków magnolii, które do dziś mają kapitalne znaczenie ogrodnicze jako formy wyjściowe do hodowli.
Najbardziej znane odmiany ogrodowe to tak zwane magnolie pośrednie względnie Soulangea (Magnolia x soulangeana), które zawdzięczamy emerytowanemu oficerowi francuskiej kawalerii, Étienne Soulange-Bodin. Dzielny ów mąż, po zawierusze napoleońskiej, zajął się był ogrodnictwem, i w latach 20 XIX wieku skrzyżował dwa chińskie gatunki magnolii (M. liliflora i M. denudata) uzyskując obficie kwitnące, odporne i żywotne mieszańce. Te magnolie święciły (i nadal święcą) triumfy w ogrodach dwu ubiegłych stuleci.
Nieco później do naszych ogrodów trafiła magnolia gwiaździsta (Magnollia stellata) nazwana tak dla kształtu swoich kwiatów. Gatunek ten pochodzi z Japonii, a zaletą jego jest (oprócz wczesnego kwitnienia) kompaktowy rozmiar (nieledwie 3-4 metry). Tuż przed I Wojną Światową niemiecki ogrodnik Loebner skrzyżował magnolię gwiaździstą z magnolią japońską (Magnolia kobus) uzyskując mieszańca (Magnolia x loebneri) kwitnącego nieco później, a nadal niezbyt silnie rosnącego. Oprócz odmian o białym kolorze kwiatów ('Merrill', 'Ballerina') popularne są również formy różowe ('Leonard Messel')
Najbardziej znane odmiany ogrodowe to tak zwane magnolie pośrednie względnie Soulangea (Magnolia x soulangeana), które zawdzięczamy emerytowanemu oficerowi francuskiej kawalerii, Étienne Soulange-Bodin. Dzielny ów mąż, po zawierusze napoleońskiej, zajął się był ogrodnictwem, i w latach 20 XIX wieku skrzyżował dwa chińskie gatunki magnolii (M. liliflora i M. denudata) uzyskując obficie kwitnące, odporne i żywotne mieszańce. Te magnolie święciły (i nadal święcą) triumfy w ogrodach dwu ubiegłych stuleci.
Nieco później do naszych ogrodów trafiła magnolia gwiaździsta (Magnollia stellata) nazwana tak dla kształtu swoich kwiatów. Gatunek ten pochodzi z Japonii, a zaletą jego jest (oprócz wczesnego kwitnienia) kompaktowy rozmiar (nieledwie 3-4 metry). Tuż przed I Wojną Światową niemiecki ogrodnik Loebner skrzyżował magnolię gwiaździstą z magnolią japońską (Magnolia kobus) uzyskując mieszańca (Magnolia x loebneri) kwitnącego nieco później, a nadal niezbyt silnie rosnącego. Oprócz odmian o białym kolorze kwiatów ('Merrill', 'Ballerina') popularne są również formy różowe ('Leonard Messel')
W latach 50 i 60 XX wieku za hodowlę magnolii zabrali się Amerykanie (Francis de Vos i William Kosar). W arboretum w Waszyngtonie skrzyżowano magnolię gwiaździstą (Magnolia stellata) z Magnolia liliflora (co samo w sobie było rzeczą skomplikowaną, bo gdy druga zakwita, pierwsza już dawno przekwitła - ale poradzono sobie z tym przechowując pyłek w lodówce). Uzyskano serię mieszańców, które nazwano zbiorczo ‘Eight Little Girls’ (żeńskie imiona pracownic arboretum: 'Ann', ‘Pinkie’, ‘Jane’, 'Betty', 'Judy', 'Randy', 'Ricki' and ‘Susan’). Bardzo odporne, po magnolii gwiaździstej odziedziczyły niewysoki wzrost, po drugim rodzicu barwę kwiatu - niestety jego kształt jest niezbyt ładny, mało symetryczny: kwitnąca Susan wygląda, jakby ktoś rozrzucił na drzewie purpurowe chusteczki (wiem, bo mam).
Drugi amerykański ośrodek hodowlany, ogród botaniczny w Brooklinie, krzyżował mniej więcej w tym samym czasie Magnolia liliflora z Magnolia acuminata. Uzyskane mieszańce (zbiorczo określane terminem Magnolia x brooklynensis (magnolia brooklińska) kwitną na nietypowy u magnolii żółty kolor. Mało są rozpowszechnione, bo Magnolia acuminata dorasta do 30 metrów (i cechę tę przekazała swojemu potomstwu). Późne kwitnienie jest z jednej strony zaletą: unikamy wiosennych przymrozków, z drugiej jednak wadą, bo kwiaty trochę giną wśród szybko rozwijających się liści.
W latach 80 i 90 rozbłysła gwiazda odmian hodowli nowozelandzkiej (Felix Jury i jego syn Mark). Tutaj gatunkiem wyjściowym była pochodząca z podnóży Himalajów magnolia Cambpella (Magnolia campbellii), którą hodowca pragnął nieco zminiaturyzować, a przynajmniej uzyskać wcześniejsze kwitnienie. Uzyskane odmiany, gdy już trafiły do Europy, podbiły serca ogrodników, gdyż łączą kompaktowe rozmiary (zwykle 3-4 metry) z szlachetnym kształtem i kolorem kwiatów. Tutaj zwłaszcza wyróżniają się 'Vulcan', 'Black Tulip' oraz 'Honey Tulip'. "Po Bekwarkach lutnię" przejął inny nowozelandczyk, Vance Hooper. Jego najbardziej znaną kreacją jest odmiana 'Genie' - trójetapowe prace hodowlane trwały wiele lat, a drzewo genealogiczne zawiera - między innymi - odmianę 'Black Tulip'.
Oprócz magnolii o liściach opadających na zimę istnieją też gatunki zimozielone (choć w przypadku ich naturalnych stanowisk trudno mówić o zimie jako takiej), a także takie, które na północy swojego zasięgu gubią liście, a na południu wcale nie (np. M. virginiana). Możliwości ich uprawy w Polsce są co najmniej dyskusyjne, choć oczywiście wielu amatorów próbuje. Szczególnie okazała jest Magnolia grandiflora, o dużych nie tylko - jak wynikałoby z nazwy - kwiatach, lecz także potężnych, ponad 20 centymetrowych liściach. A i tak rekord należy do amerykańskiej Magnolia macrophylla o olbrzymich (80-90 cm), opadających na zimę liściach.
Za komuny magnolie były trudno dostępne w handlu, a i to w skromnym asortymencie, co powodowało, że magnolia w prywatnym ogrodzie była niemal symbolem statusu. Magnolie oglądało się w ogrodach botanicznych i arboretach, ewentualnie podziwiało się te poniemieckie we Wrocławiu czy Szczecinie. Pierwszą (i chyba wciąż największą) polską szkółkę magnolii założył pod koniec lat 70 ubiegłego wieku pod Kaliszem mój kolega z (prawie) roku Szymon Zymon (zawsze podziwiałem fantazję rodziców). Teraz już jesteśmy w europejskim obiegu ogrodniczym i wieloma kanałami szybko docierają do nas wszystkie nowości hodowlane. Magnolie wręcz spowszedniały, choć nieumiejętność ich uprawy powoduje, że wciąż cieszą się dużym popytem.
Jak więc uprawiać magnolie? Kluczem do sukcesu jest wybór odpowiedniego stanowiska. Magnolie bardzo źle znoszą przesadzanie, więc należy je od razu posadzić we właściwym miejscu i we właściwy sposób. Po pierwsze, należy dobrać właściwie takson do przewidzianego miejsca (lub na odwrót); niektóre magnolie dorastają zaledwie do dwóch-trzech metrów, a inne do dwudziestu-trzydziestu - co robi sporą różnicę. Po drugie, stanowisko zaciszne (osłonięte od wiatrów), ale słoneczne. Po trzecie: gleba raczej kwaśna niż zasadowa, przepuszczalna, dobrze zdrenowana, choć utrzymująca wilgoć.
Magnolie korzenią się bardzo płytko i zupełnie naturalna jest podświadoma chęć posadzenia ich (nieco) głębiej niż rosły w pojemniku (doniczce). Walczmy z tą pokusą i nie kopmy roślinom grobów. Ponieważ korzenią się płytko, wierzchnia warstwa gleby musi być zabezpieczona przed wysychaniem. Najlepiej osiągnąć to za pomocą ściółkowania korą, co zadba również o prawidłowy odczyn gleby. Magnolie nie mają zbyt dużych wymagań pokarmowych i zamiast nawożenia (wystarczy raz czy dwa w sezonie, a i to najpóźniej do 15 lipca) starajmy się magnolie podlewać regularnie - przy bezdeszczowej pogodzie co najmniej raz w tygodniu (a młode, świeżo posadzone rośliny dwa razy). Pamiętajmy, że system korzeniowy magnolii obejmuje mniej więcej dwukrotny obrys korony, więc lejmy obficie i szeroko.
Magnolie źle znoszą cięcie (nie zasklepiają dobrze ran) więc ograniczajmy je wyłącznie do koniecznych zabiegów usuwania gałęzi już i tak suchych. Magnolie rzadko chorują (najczęściej cierpią wskutek zbyt wysokiego pH gleby, co objawia się chlorozą liści), nie mają też wyspecjalizowanych patogenów i szkodników (amerykańskie czerwce z rodzaju Neolecanium nie dotarły - jeszcze? - do Europy); więc najczęściej mamy do czynienia z ogólno-ogrodniczym zestawem: mszyce, przędziorki, wciornastki, mączniak. I takimiż metodami zwalczania.
Drugi amerykański ośrodek hodowlany, ogród botaniczny w Brooklinie, krzyżował mniej więcej w tym samym czasie Magnolia liliflora z Magnolia acuminata. Uzyskane mieszańce (zbiorczo określane terminem Magnolia x brooklynensis (magnolia brooklińska) kwitną na nietypowy u magnolii żółty kolor. Mało są rozpowszechnione, bo Magnolia acuminata dorasta do 30 metrów (i cechę tę przekazała swojemu potomstwu). Późne kwitnienie jest z jednej strony zaletą: unikamy wiosennych przymrozków, z drugiej jednak wadą, bo kwiaty trochę giną wśród szybko rozwijających się liści.
W latach 80 i 90 rozbłysła gwiazda odmian hodowli nowozelandzkiej (Felix Jury i jego syn Mark). Tutaj gatunkiem wyjściowym była pochodząca z podnóży Himalajów magnolia Cambpella (Magnolia campbellii), którą hodowca pragnął nieco zminiaturyzować, a przynajmniej uzyskać wcześniejsze kwitnienie. Uzyskane odmiany, gdy już trafiły do Europy, podbiły serca ogrodników, gdyż łączą kompaktowe rozmiary (zwykle 3-4 metry) z szlachetnym kształtem i kolorem kwiatów. Tutaj zwłaszcza wyróżniają się 'Vulcan', 'Black Tulip' oraz 'Honey Tulip'. "Po Bekwarkach lutnię" przejął inny nowozelandczyk, Vance Hooper. Jego najbardziej znaną kreacją jest odmiana 'Genie' - trójetapowe prace hodowlane trwały wiele lat, a drzewo genealogiczne zawiera - między innymi - odmianę 'Black Tulip'.
Oprócz magnolii o liściach opadających na zimę istnieją też gatunki zimozielone (choć w przypadku ich naturalnych stanowisk trudno mówić o zimie jako takiej), a także takie, które na północy swojego zasięgu gubią liście, a na południu wcale nie (np. M. virginiana). Możliwości ich uprawy w Polsce są co najmniej dyskusyjne, choć oczywiście wielu amatorów próbuje. Szczególnie okazała jest Magnolia grandiflora, o dużych nie tylko - jak wynikałoby z nazwy - kwiatach, lecz także potężnych, ponad 20 centymetrowych liściach. A i tak rekord należy do amerykańskiej Magnolia macrophylla o olbrzymich (80-90 cm), opadających na zimę liściach.
Za komuny magnolie były trudno dostępne w handlu, a i to w skromnym asortymencie, co powodowało, że magnolia w prywatnym ogrodzie była niemal symbolem statusu. Magnolie oglądało się w ogrodach botanicznych i arboretach, ewentualnie podziwiało się te poniemieckie we Wrocławiu czy Szczecinie. Pierwszą (i chyba wciąż największą) polską szkółkę magnolii założył pod koniec lat 70 ubiegłego wieku pod Kaliszem mój kolega z (prawie) roku Szymon Zymon (zawsze podziwiałem fantazję rodziców). Teraz już jesteśmy w europejskim obiegu ogrodniczym i wieloma kanałami szybko docierają do nas wszystkie nowości hodowlane. Magnolie wręcz spowszedniały, choć nieumiejętność ich uprawy powoduje, że wciąż cieszą się dużym popytem.
Jak więc uprawiać magnolie? Kluczem do sukcesu jest wybór odpowiedniego stanowiska. Magnolie bardzo źle znoszą przesadzanie, więc należy je od razu posadzić we właściwym miejscu i we właściwy sposób. Po pierwsze, należy dobrać właściwie takson do przewidzianego miejsca (lub na odwrót); niektóre magnolie dorastają zaledwie do dwóch-trzech metrów, a inne do dwudziestu-trzydziestu - co robi sporą różnicę. Po drugie, stanowisko zaciszne (osłonięte od wiatrów), ale słoneczne. Po trzecie: gleba raczej kwaśna niż zasadowa, przepuszczalna, dobrze zdrenowana, choć utrzymująca wilgoć.
Magnolie korzenią się bardzo płytko i zupełnie naturalna jest podświadoma chęć posadzenia ich (nieco) głębiej niż rosły w pojemniku (doniczce). Walczmy z tą pokusą i nie kopmy roślinom grobów. Ponieważ korzenią się płytko, wierzchnia warstwa gleby musi być zabezpieczona przed wysychaniem. Najlepiej osiągnąć to za pomocą ściółkowania korą, co zadba również o prawidłowy odczyn gleby. Magnolie nie mają zbyt dużych wymagań pokarmowych i zamiast nawożenia (wystarczy raz czy dwa w sezonie, a i to najpóźniej do 15 lipca) starajmy się magnolie podlewać regularnie - przy bezdeszczowej pogodzie co najmniej raz w tygodniu (a młode, świeżo posadzone rośliny dwa razy). Pamiętajmy, że system korzeniowy magnolii obejmuje mniej więcej dwukrotny obrys korony, więc lejmy obficie i szeroko.
Magnolie źle znoszą cięcie (nie zasklepiają dobrze ran) więc ograniczajmy je wyłącznie do koniecznych zabiegów usuwania gałęzi już i tak suchych. Magnolie rzadko chorują (najczęściej cierpią wskutek zbyt wysokiego pH gleby, co objawia się chlorozą liści), nie mają też wyspecjalizowanych patogenów i szkodników (amerykańskie czerwce z rodzaju Neolecanium nie dotarły - jeszcze? - do Europy); więc najczęściej mamy do czynienia z ogólno-ogrodniczym zestawem: mszyce, przędziorki, wciornastki, mączniak. I takimiż metodami zwalczania.
środa, 27 lutego 2019
Operowe interludium: Muori dannato! (Tosca, TWON, 26 kwietnia)
Wtorkowy spektakl szedł, o ile zdążyliśmy się zorientować, w obsadzie premierowej. Od samego początku drażnił mnie Cavaradossi (głos na miarę najwyżej Nemorina, a i to używany dość oszczędnie), dopóki na scenę nie weszła ta gruzińska Kim Kardashian udająca Toskę. Bo owszem, wolumen jest, dźwięki są (nie zawsze te, co w partyturze, a i technika ich osiągania wzbudzała co najmniej kontrowersje), ale jakoś nie układały się w muzykę. Dodajmy do tego olbrzymie post-radzieckie kłopoty z włoskim oraz dykcja i mamy Toskę całkowicie fuori stile. Skądinąd, to coś mówi o spektaklu, jeśli jedyną rolą dobrze zapamiętaną z pierwszego aktu był zakrystian (a z trzeciego, uprzedzając fakty, pastuszek). Co do Zalasińskiego, to skomentuję słowami, które Prus włożył w usta Wokulskiemu: "W panu jest tyle demona, ile trucizny w zapałce…” - owszem, wyrastał i głosowo i scenicznie ponad swoich protagonistów, po części z uwagi na to, że natura vacuum abhorret, ale to wciąż nie jest pełnowartościowy Scarpia (i, niestety, chyba nigdy nie będzie).
W drugim akcie jakoś spektakl się rozkręcił, przynajmniej dopóki Kim Kardashian nie zaśpiewała Vissi d’arte (bo takiej masakry to chyba wcześniej nie słyszałem - gromkie brawa niezrozumiałe; zapewne dlatego, że część publiczności w ogóle rozpoznała arię, a druga część wyraziła zadowolenie, że już się skończyła). Wcześniej jeszcze Cavaradossi wykogucił się na Vittoria! Vittoria! i w zasadzie przestał emitować - co skłoniło nas do pozostania na widowni również i na trzeci akt, bo byliśmy ciekawi, czy go zreanimują skutecznie w przerwie. Reanimacja się powiodła, ale pierwszy raz zdarzyło mi się, że na widowni po E lucevan le stelle zapadła głucha cisza. Biorąc pod uwagę, że tego jednego, co potrafił śpiewać zabili w poprzednim akcie, z wytęsknieniem i niecierpliwością wyczekiwaliśmy dwóch pozostałych zgonów.
Jest to dość smutne, że dyrekcja warszawskiej opery nie może czy też nie chce znaleźć w kraju wykonawców głównych ról, zamiast tego posiłkując się wątpliwej jakości importami. W końcu nawet nazwa tego przybytku (Teatr Wielki - Opera Narodowa) prowokuje do pytania: ale którego narodu? Pochwaliłem wcześniej Zakrystiana - czy naprawdę nie ma nikogo do tej roli bliżej niż w Portugalii? Smutne było oglądanie Adama Kruszewskiego w epizodycznej roli Sciarrone - zwłaszcza mając w pamięci jego Scarpię na tej samej scenie prawie dokładnie 14 lat temu.
Nie rozumiem zachwytów krytyków nad reżyserią, która momentami była nieudolna (finał I aktu) i bezsensowna (finał II aktu). Owszem podobała mi się ascetyczna scenografia (i racjonalne wykorzystanie obrotowej sceny) - ale efekt psuły wyświetlane bez sensu napisy. Po podniesieniu kurtyny kilka minut wyświetlano na dekoracjach napis TOSCA - co może tylko źle świadczyć o twórcach spektaklu, bo najwyraźniej uważają publiczność za przypadkowo zebranych idiotów, którym należy przypomnieć na jakie przedstawienie przyszli (podobno na którejś z prób panowie technicy wyświetlili napis TESCO). Największe i zasłużone brawa dla dyrygenta.
W drugim akcie jakoś spektakl się rozkręcił, przynajmniej dopóki Kim Kardashian nie zaśpiewała Vissi d’arte (bo takiej masakry to chyba wcześniej nie słyszałem - gromkie brawa niezrozumiałe; zapewne dlatego, że część publiczności w ogóle rozpoznała arię, a druga część wyraziła zadowolenie, że już się skończyła). Wcześniej jeszcze Cavaradossi wykogucił się na Vittoria! Vittoria! i w zasadzie przestał emitować - co skłoniło nas do pozostania na widowni również i na trzeci akt, bo byliśmy ciekawi, czy go zreanimują skutecznie w przerwie. Reanimacja się powiodła, ale pierwszy raz zdarzyło mi się, że na widowni po E lucevan le stelle zapadła głucha cisza. Biorąc pod uwagę, że tego jednego, co potrafił śpiewać zabili w poprzednim akcie, z wytęsknieniem i niecierpliwością wyczekiwaliśmy dwóch pozostałych zgonów.
Jest to dość smutne, że dyrekcja warszawskiej opery nie może czy też nie chce znaleźć w kraju wykonawców głównych ról, zamiast tego posiłkując się wątpliwej jakości importami. W końcu nawet nazwa tego przybytku (Teatr Wielki - Opera Narodowa) prowokuje do pytania: ale którego narodu? Pochwaliłem wcześniej Zakrystiana - czy naprawdę nie ma nikogo do tej roli bliżej niż w Portugalii? Smutne było oglądanie Adama Kruszewskiego w epizodycznej roli Sciarrone - zwłaszcza mając w pamięci jego Scarpię na tej samej scenie prawie dokładnie 14 lat temu.
Nie rozumiem zachwytów krytyków nad reżyserią, która momentami była nieudolna (finał I aktu) i bezsensowna (finał II aktu). Owszem podobała mi się ascetyczna scenografia (i racjonalne wykorzystanie obrotowej sceny) - ale efekt psuły wyświetlane bez sensu napisy. Po podniesieniu kurtyny kilka minut wyświetlano na dekoracjach napis TOSCA - co może tylko źle świadczyć o twórcach spektaklu, bo najwyraźniej uważają publiczność za przypadkowo zebranych idiotów, którym należy przypomnieć na jakie przedstawienie przyszli (podobno na którejś z prób panowie technicy wyświetlili napis TESCO). Największe i zasłużone brawa dla dyrygenta.
---
26/02/2019 (po raz 3)
Floria Tosca - Svetlana Kasyan
Mario Cavaradossi - Massimo Giordano
Baron Scarpia - Mikołaj Zalasiński
Cesare Angelotti - Jasin Rammal-Rykała
Spoletta - Mateusz Zajdel
Sciarrone - Adam Kruszewski
Zakrystian - José Fardilha
Strażnik - Michał Piskor
Pastuszek - Maksymilian Manicki
dyrygent - Tadeusz Kozłowski
reżyseria - Barbara Wysocka
scenografia - Barbara Hanicka
środa, 20 lutego 2019
wtorek, 19 lutego 2019
Z dala od domu (15) - "Bohaterscy pospieszą Malaje"
Jeszcze jakieś archiwalia się - mam nadzieję - odkopią, a tymczasem wrażenia z zupełnie świeżo zakończonej podróży.
Część 1 - Wstęp historyczno - kulturowy
Część 2 - Kuala Lumpur i okolice
Część 3 - Cameron Highlands
Część 4 - Penang
Część 5 - Singapur
Część 6 - Malakka
Część 7 - Malezja od kuchni
Część 1 - Wstęp historyczno - kulturowy
Część 2 - Kuala Lumpur i okolice
Część 3 - Cameron Highlands
Część 4 - Penang
Część 5 - Singapur
Część 6 - Malakka
Część 7 - Malezja od kuchni
Subskrybuj:
Posty (Atom)