piątek, 22 sierpnia 2008

Blizny

Wróciliśmy, choć jeszcze nie ostatecznie, z wakacyjnych wojaży. Chciałam napisać coś optymistycznego – na przykład o operach Verdiego w Arena di Verona – ale przypadkowo wpadł mi w ręce artykuł, który dał mi do myślenia.

Dwudziestoczteroletni sierżant Ty Zeilgel, żołnierz amerykańskich Marines, został ciężko ranny w Iraku. Atak terrorysty-samobójcy zmasakrował całą jego twarz oraz znacznie uszkodził ciało. Gdy chłopak nieco doszedł do siebie, wrócił do rodzinnego Illinois, gdzie w październiku 2006 poślubił swoją – jak mówią Amerykanie – „childhood sweetheart”, czyli narzeczoną „od zawsze”, dwudziestojednoletnią Renee Kline. Ich historią zainteresował się londyński Times .

Nieco bardziej mieszane uczucia budzi we mnie obecność na tym ślubie artystki fotograficzki Niny Berman, która napstrykała zdjęć, a potem umieściła je w swojej galerii. Za jedno z nich otrzymała w 2007 roku nagrodę World Press Photo. Może miała dobre intencje, może naprawdę chciała zwrócić uwagę na okrucieństwo wojny i potęgę miłości, ale być może kierowały nią mniej górnolotne motywy.

Rany wojenne potrafią być naprawdę paskudne, zresztą widok okaleczonych młodych męskich ciał jest pani Berman nieobcy, gdyż poświęciła im już cykl fotografii zatytułowany „Purple Hearts”, tak jak odznaczenie przyznawane w USA rannym w akcjach wojskowych. Konkurs World Press Photo zaś od lat zdaje się żerować na obrazach ludzkiego nieszczęścia i bólu, epatując nimi publiczność.

Przy każdej takiej okazji zwykle nasuwają się te same pytania o to, czy zmasakrowany fizycznie (i zapewne psychicznie) człowiek ma "prawo" do szczęścia, miłości, seksualności. Czy narzeczona, której oświadczył się będąc przystojnym chłopakiem w mundurze ma "obowiązek" z nim pozostać naprawdę mimo wszystko. Moim zdaniem, państwo Zeigel oboje wykazali się ogromnym hartem ducha, Renee być może nawet większym. Życzę im szczerze wiele szczęścia, wytrwania i ogromnego samozaparcia w pokazywaniu wszystkim okrutnym idiotom tego świata gdzie jest ich miejsce. Bo, że takich nie brakuje, to oczywiste - dobrze przynajmniej, że rany tego chłopaka mogą być uznane za świadectwo bohaterstwa na polu walki.

W tym artykule, który zwrócił moją uwagę, autorka, Lindsay Beyerstein, stara się analizować miny państwa młodych. W przypadku Ty trudno jest wręcz mówić o minie, jako że przez straszne blizny jego twarz niemal nie przypomina człowieka, a czułość wobec nowo poślubionej żony wyraża on raczej postawą całego ciała. Renee wygląda jakoby jak ktoś „uchwycony w chwili słabo skrywanej paniki.” Patrzy w obiektyw z wyrazem determinacji i niemalże straceńczej odwagi. „Trwa przy nim, stając naprzeciw nieznanej przyszłości” – komentuje dziennikarka.

Ja widzę w całej tej inscenizacji – każdy ślub, jak by na to nie patrzeć, jest inscenizacją, deklaracją dwojga osób wobec otaczającego ich świata – parę innych elementów. Nie wiem czyim pomysłem było zatrudnienie uznanego fotografa oraz, co ważniejsze, udostępnienie prywatnych zdjęć do szerokiego obiegu, wystawianie w branżowych konkursach. Mam nadzieję, że Ty i Renee sami na to wpadli, a nie zostali bezwzględnie wykorzystani w celach czystko komercyjnych.

Bowiem mamy tutaj do czynienia z odegranym mitem. Jest to opowiedziana w uwspółcześnionych dekoracjach historia Pięknej i Bestii, a może raczej – zwłaszcza, że rzecz dzieje się przecież w Ameryce – „musicalu wszech czasów”, czyli „Upiora Opery”. Dla każdego, kto widział sztukę Andrew Lloyda Webbera (czyli dla jakichś, lekko licząc, 8 milionów widzów) ta analogia będzie się nasuwała sama przez się. Przed premierą (1986 Londyn, 1988 Nowy Jork) prasę obiegły zdjęcia aktorów w kostiumach wykonane przez Terry’ego O’Neilla, w tym portret ślubny Erika i Christine (Michael Crawford i Sarah Brightman) - on w swej zwykłej masce, ona w welonie, trzymający się za ręce. W przedstawieniu takie romantyczne zakończenie nie ma miejsca, a główni bohaterowie po pożegnalnym pocałunku rozstają się, jak można mniemać, na zawsze. Christine ma wyjść za mąż za bogatego i przystojnego adoratora, a tytułowy Upiór zapewne – zgodnie z powieściowym pierwowzorem Gastona Leroux – umrze z miłości i rozpaczy. Dla sporej części publiczności takie rozwiązanie było zbyt okrutne, a bohaterowie francuskiej powieści z początku XX wieku funkcjonują od w amerykańskiej kulturze popularnej co najmniej 20 lat jako udręczeni kochankowie, którym bezduszny świat odebrał szansę spełnienia i szczęścia.

W porównaniu z Ty Zeigelem, bohater Webbera miał sporo szczęścia – a już w wersji filmowej musicalu, z Gerardem Butlerem w roli głównej (2005), wygląda przy nim jak ktoś, kto przedawkował solarium, a teraz urządza infantylne histerie. Zdjęcia Niny Berman są drastyczne, nawet bardzo drastyczne. Szacunek i sympatia, jaką budzą we mnie młodzi, miesza się z voyeurystyczną „guilty pleasure”, która przywodzi na myśl dziewiętnastowieczne jarmarczne pokazy „wybryków natury” (przedstawione, na przykład, w znakomitym i opartym na faktach filmie Davida Lyncha „Człowiek-Słoń”). Nie mam złudzeń, że dla większości odbiorców te portrety są apologią ludzkiej godności i stałości uczuć pomimo przeciwności losu. Inny, Obcy – nawet nie aż tak bardzo odbiegający od norm dotyczących wyglądu, jak sierżant Zeigel – nie spotyka się dzisiaj z tolerancją o wiele większą, niż sto lat temu. Może w miasteczku Metamora w Illinois, gdzie wszyscy się znają, a Ty cieszy się opinią zasługującego na szacunek bohatera wojennego, jest nieco lepiej. On sam, w rozmowie z „Timesem” przyznaje, że reaguje na gapiących się ludzi wzruszeniem ramion. Renee, w zdaniu podsumowującym artykuł, oznajmia dziennikarce Sarze Baxter, że zamierzają wkrótce „starać się o dzieci”, niczym typowa amerykańska „housewife” lub też relacjonująca swój uwieńczony ślubem romans „celebrytka”. Naprawdę życzę im szczęścia i przekonania się na własnej skórze, że stereotypy można przełamać – nawet jeśli z pomocą popkultury. Tak potraktowana popkultura czyni realne życie bardziej znośnym, a może nawet czasami ratuje zdrowe zmysły. Tego, czy ich młodzieńcza odwaga nie okaże się na dłuższą metę walką z wiatrakami, już raczej nie wystawią do nagrody World Press Photo.

Brak komentarzy: