sobota, 25 lipca 2009

Cottonopolis

Jak to możliwe, że dopiero teraz dotarłam do Manchesteru? Kiedyś dawno mignął mi przez okno pociągu po drodze do Glasgow; obiecałam sobie, że jeszcze tu wrócę (no bo jak można się na poważnie zajmować XIX wiekiem i nigdy tu nie zajrzeć?) i oto jestem. Niby też przejazdem, ale za to na cały dzień, nawinięty na własne nogi jak bawełna w przędzalni.

Bo Manchester to wciąż posępne i odpychające wiktoriańskie Cottonopolis – jądro industrialnej ciemności, gdzie czteroletnie dzieci zatrudniano w fabrykach zanim i tak większość z nich zmarła na tyfus czy cholerę. Dzisiaj odczyszczone, zdezodoryzowane, pozbawione sadzy i wszechobecnego dymu z węglowych palenisk wciąż przytłacza. Prosto ze stacji kolejowej wychodzi się na przedziwne pałace z plebejskiej czerwonej cegły, olbrzymie i ostentacyjne, a obok nich brutalne w swej geometrycznej prostocie fabryki. Chociaż obecnie zamieniono je na eleganckie galerie handlowe i stylowe lofty, mimo wszystko zachowały pewien specyficzny, niepokojący aspekt – jakby pozostało w nich coś z dawnej mordęgi robotników i wilczej ambicji właścicieli zakładów. W ten posępny, ceglany krajobraz wrośnięte są klasycystyczne zabytki. W miejskiej galerii sztuki głównie Pre-Rafaelici: na wpół oszalała, rusałczana „Ofelia” dziewiętnastoletniego Arthura Hughesa, kusząco-drapieżna „Astarte” Rossettiego, melancholijne dziewczęta sprzątające jesienne liście Johna Millais. W sali obok klasycyzujący „Wiktorianie w togach”: zdesperowana „Safona” Charlesa Mengina , żałobna „Andromacha w niewoli” Lorda Leightona , leniwe damy karmiące rybki w sadzawce Alma-Tademy. Wszystko wygląda jak kwiatek rzucony w środek błotnistej kałuży, zwłaszcza, jeśli spróbować sobie wyobrazić czasy, gdy te obrazy powstały.

W Muzeum Nauki i Przemysłu rekonstrukcja wiktoriańskich kanałów. Czuję się jak u Victora Hugo. Są (wypchane) szczury, ceglane sklepienia, brakuje wilgoci i smrodu. W innej sali ekspozycja maszyn włókienniczych; „still in working order”, jak tłumaczy przewodniczka i puszcza krosna w ruch. Ma się wrażenie, że za moment pod sufit pofruną ścinki bawełny, a potem będą spadać powoli, jak płatki śniegu. Jesteśmy w Milton z powieści pani Gaskell „North and South” (kto nie widział adaptacji BBC niech żałuje, ale youtube służy pomocą). Muzeum mieści się w najstarszej na świecie zachowanej stacji kolejowej. Z typową dla Anglików pieczołowitością zbiera się tam, składuje i udostępnia przedmioty z nie tak dawnej przeszłości (można zobaczyć „komputer” z lat 1960tych, maszynę do pisania i co starsze modele telefonów komórkowych – przez chwilę czuję się stara, że je pamiętam. Wszędzie mnóstwo rodzin z dziećmi (bo wakacje i sobota), całe jedno piętro zamieniono na olbrzymi plac naukowych zabaw – można wsadzić rękę w tworzące się tornado, poruszyć kamienną kulę, zostawić odcisk dłoni na termo czułym materiale – byłaby fajna zabawa gdyby nie ten otaczający mnie wrzask.

Tam, gdzie nie zachowały się oryginalne budynki, wstawiono nowe, niemal wszystkie wykonane głównie ze szkła, półprzezroczyste jak duchy. W większości są to duchy przyjazne, a przynajmniej neutralne, tylko hotel Hilton straszy ordynarną formą, wcinającą się w tkankę miasta jak wielki nóż w tort. Gdzieś między tym wszystkim zaplątana gotycka katedra i kilka domków z pruskiego muru. Przypomina mi się Lancaster, gdzie byłam jeszcze wczoraj. Nieduże miasteczko z kamienną starówką, zamkiem sławnym z procesu czarownic w XVII wieku, wielkim pomnikiem królowej Wiktorii i olbrzymim uniwersytetem, funkcjonującym praktycznie jako odrębna wioska o podwyższonym IQ (przydaje się, żeby się połapać w tym labiryncie). Przypomina mi się najlepsza konferencja, na jakiej byłam w życiu i dopiero co poznany profesor Hogle. Okazuje się, że wciąż jeszcze – mimo 6 miliardów ludzi na świecie – można spotkać w pociągu autora książki, którą uważa się za kamień milowy (z drugiej strony, przy odrobinie logiki to było do przewidzenia, że on przyjedzie na tę konferencję).

Wracam z gotyckiego Lancashire i wiktoriańskiego Cottonopolis cięższa o jakieś 10 kilo książek, kilka doniosłych przemyśleń naukowych, zmęczona jak koń po westernie, zadowolona, ale z nutką niedosytu i apetytem na jeszcze. Następny przystanek Samos.

2 komentarze:

nameste pisze...

Podoba mi się (jasne, że!) duch śmiałej syntezy, patronujący soczystej zwięzłości tej relacji. Tego mi brakowało w rozplotkowanym socjo-podróżnictwie akademickim np. Lodge'a. Autentyczność obrazu potwierdza pozostawiona niekanoniczna fraza "czuję się stara, że je pamiętam" (coś jak niezatarty ślad pędzlowego włosia w farbie obrazu) :)

andsol pisze...

Smakowitych a krótkich fraz nie brak tu, jak gdyby ze szkoły Chandlera, ale on przecież nie jest z gotyku?

Co to są "stylowe lofty"?