sobota, 28 maja 2011

Sprośni Turcy w sosie carbonara

Zaliczyliśmy ostatnio w Wiedniu bardzo klasyczną Włoszkę w Algierze. Tak, jak generalnie nie przepadam za stylem buffo, a opera bez porządnego trupa to dla mnie pół opery, przyznaję, że bawiłam się dobrze, głównie dzięki doborowym wykonawcom (Genaux, Pertusi ). Sama sztuczka niestety nie rości sobie pretensji do większej mądrości, a wręcz stanowi przegląd mizogińskiej ramoty znanej już od czasów Poskromienia złośnicy Szekspira i dobrotliwego rasizmu spod znaku Murzynka Bambo.

Otóż, zgodnym zdaniem kompozytora, librecisty i reżysera, kobiety lubią być zdominowane – mniej więcej tak samo, jak raki u Ćwierciakiewiczowej „lubią być wrzucane na gorącą wodę”. Oczywiście, w końcu wychodzi na to, że jeśli kobieta będzie odpowiednio ładna – i odpowiednio rozreklamuje swoje wdzięki – bez trudu okręci sobie wokół palca wszystkich męskich bohaterów tej opowieści. Wybór i tak ma niewielki, pomiędzy satrapą Mustafą, podstarzałym i głupim jak but Casanovą Taddeo, a mazgajem Lindoro, żywcem teleportowanym z Uprowadzenia z seraju Mozarta (wraz z pomysłem dzieła). W końcu, przewidywalnie, Mustafa zostaje fortelem wystrychnięty na dudka, a zamiast posiąść Włoszkę będzie mógł - jako honorowy „Pappataci” (co samo w sobie znaczy: „milcz, papciu”) -bezradnie patrzeć, jak odpływa z całym kontyngentem wziętych w niewolę rodaków. Bej jak niepyszny musi wrócić do zahukanej ale wiernej prawowitej żony, a odaliski w haremie prężą tyłeczki okładane bacikami przez służalczych eunuchów, bowiem najwyraźniej ktoś je bić musi, żeby im wątroba nie zgniła. Ale żadnej Włoszce krzywda się nie stała, prawda?

Oprócz żarcików seksistowskich mamy też wesołe żarty z Dzikiego Luda. W Algierze, jak wiadomo, mieszkają Turcy, w dodatku Turcy sprośni i lubieżni. W moim „rodzinnym” kościele Bernardynów w Warszawie znajduje się (schowany na zapleczu, obok sekretariatu) bodaj szesnastowieczny Danse Macabre. I tam, pośród innej pomniejszej makabry, widnieje wierszyk:

Sprośni Turcy, brzydcy Żydzi/ I wami się Śmierć nie hydzi.
Nie dba na żydowskie smrody,/ Z dzikimi skacze narody.


Na ilustracji kilka kościotrupów pląsa w towarzystwie postaci niczym z Włoszki, ubranych w turbany i chałaty.

W czasach Rossiniego Bliski Wschód wciąż jeszcze kojarzył się z seksualnym rozpasaniem (vide niby-orientalny Pawilon Królewski w Brighton), a wszystko odbywało się w myśl zasady, że im dalej na południe, tym stroje lżejsze i majtki mniej strzeżone – tak więc prawdziwa cnota wycofała się gdzieś do protestanckiej Szkocji i Szwecji, bo potem to już wiadome francuskie choroby, nagrzani jak koty w marcu Italiańcy oraz jeszcze gorsi od nich muzułmanie (traktowani od Maroka do Persji po jednych pieniądzach). W dodatku taki Turek nie dość, że bogaty, to jeszcze agresywny – co to dobrego Europejczyka uwięzi w kamieniołomie, a Europejkę, jeśli nie ruszy głową, zamieni w seksualną niewolnicę.

Burleskowe gagi na temat erotycznych obyczajów Wschodu i Zachodu odbywają się do zręcznie napisanej muzyki, momentami wręcz karykaturalnie przedstawiającej drammatis personae. Bardziej na poważnie, w tytułowej bohaterce dopatrywano się nawiązań do legendy o pięknej i roztropnej Roksolanie, słowiańskiej faworycie sułtana. W 1805, parę lat przez napisaniem Włoszki (1813), szerokim echem rozeszła się też sensacyjna wiadomość o uprowadzeniu przez piratów okrętu z piętnastoletnią hrabianką Antoniettą Frapolli Suini z Mediolanu na pokładzie. Urodziwa panienka – niczym fikcyjna Markiza Angelika – sprzedana została w Algierze do haremu beja, skąd wyciągnięto ją (i resztę uwięzionych Włochów) dopiero trzy lata później, dzięki staraniom włoskich władz napoleońskich. W jakim stanie, nie wiadomo, jednak Wikipedia wspomina, że dama dożyła w Mediolanie sędziwego wieku.

Wiedeńska inscenizacja odrealniła te wszystkie potencjalnie kłopotliwe aspekty opery, sytuując ją w konwencji bajkowej, niczym opowiastkę o cwanej księżniczce i jej błyskotliwej ucieczce z zamku złego czarnoksiężnika. Parę lat temu widzieliśmy w Łodzi Włoszkę w stylu lat 30tych, lądującą awaryjnie na pustyni dwupłatowcem, nawet (nie licząc głosów) jeszcze fajniejszą. Pewnie wiele więcej nie da się z tym materiałem zrobić. Muzyka była urocza i to musi widzom wystarczyć. Dzisiaj, żeby zachować pozory prawdopodobieństwa i komediowy ton, rzecz musiałaby się rozgrywać raczej pomiędzy dojrzałą turystką i młodym habibkiem.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

A ja miałam przyjemność obejrzeć "Włoszkę..." z serii Bibliteka Gazety Wyborczej - Wielkie Opery i byłam bardzo usatysfakcjonowana. Chociaż fabularnie jest to zbiór bzdur i jak dla mnie czasem zbyt nachalnej farsy to bawiłam się świetnie.
Choć ogólnie z oglądania pamiętam głównie zdziwienie koleżanki z klasy (gim. muzyczne) że nie tylko "Don Giovanni" to dramma giocoso, któremu dawała upust w najrozmaitszych momentach przez praktycznie całą operę ;)

W ogóle zaczęłam się zastanawiać, czy takie dramma giocoso musi się różnić od opery buffa, żeby być jako takowe zaszeregowane?