piątek, 19 sierpnia 2011

A lato było piękne tego roku...

Wycinki z prasy codziennej z 31 sierpnia 1939

 
      



    
  

 
  



                    







poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Prerafaelici i mydło

Co wspólnego ze sobą mają: herbaty Lipton i Saga, proszek do prania Persil i Omo, lody Algida, mydła Dove i Lux, Marmite (angielskie mazidło do chleba), margaryny Flora, Delma i Kasia, środki do mycia Cif i Domestos, dezodoranty Axe i Rexona? Otóż, wszystkie one – i nie jest to kompletna lista – należą do koncernu Unilever. Lever w Unilever pochodzi od nazwiska Williama Levera (1851-1925) – przemysłowca (w branży mydlarskiej), zaprzysięgłego zwolennika ekspansji kolonialnej (co nie dziwi, wziąwszy pod uwagę fakt, że głównym wykorzystywanym przez niego surowcem był olej palmowy) oraz filantropa, „ulordzonego” za swoje zasługi w 1922 roku. Współzałożycielem filmy był młodszy brat Williama, James, ale on lordem nie został (uchodził w rodzinie za stukniętego, co przy tej wielkości majątku traktowano jako drobną uciążliwość).

A co z tym wszystkim mają wspólnego Prerafaelici? Otóż mydlany lord William wpadł był na genialny w swej prostocie pomysł nabywania dzieł (wtedy) współczesnej sztuki celem przerabiania ich na reklamy środków czystości. I tak np. wnuczek malarza Johna E. Millaisa, William Milbourne James, jest dziś pamiętany głównie jako pięciolatek puszczający bańki mydlane a nie jako admirał Królewskiej Marynarki w obu wojnach światowych (do końca życia nieboraka różni majtkowie wołali za nim „Bubbles”).



Z mydła wyrosło też modelowe miasteczko Port Sunlight położone na obrzeżach Liverpoolu (tam była fabryka). Lord kazał wybudować blisko tysiąc domków (w różnym standardzie) dla robotników, kościół, szkołę, szpital, dom kultury, a także nazwaną na cześć żony Lady Lever Art Gallery, gdzie udostępniono zbiory dzieł sztuki (czynne do dziś, i to za darmo).



Lord urzędował w parlamencie z ramienia partii liberalnej (która wówczas głosiła poglądy zbliżone do socjalistycznych), bardzo szanował Gladstone'a i miał dziwną słabość do Napoleona (w galerii w Port Sunlight odtworzył - z oryginalnych elementów wyposażenia - jego gabinet). Tak więc jeszcze w początkach ubiegłego wieku można było być jednocześnie filantropem, socjalistą i zawziętym imperialistą.


piątek, 12 sierpnia 2011

Chinatown

La grenouille verte

wtorek, 2 sierpnia 2011

Kto po nas zapłacze?

Korzystając z operowej posuchy wybraliśmy się na berlińskie stagione londyńskiej Evity. Do Deutsche Oper, która poza sezonem stawia jak widać dzieła spoza gatunku operowego. Pierwszy wniosek był taki, że jak się zobaczy parę dobrych musicali w przyzwoitej inscenizacji i wykonaniu (ta piękna dykcja…) to zaczyna się dostrzegać całą mizerię polskiej sceny (scenusi, scenuni…) musicalowej, w której jedni Nędznicy wiosny zdecydowanie nie czynią.

Drugi wniosek, że Andrew Lloyd Webber w swoich najlepszych czasach to był mistrz. Moim zdaniem czasowi opiera się pięć jego dzieł: Jesus Christ Superstar, Cats, Phantom of the Opera, Sunset Boulevard i właśnie Evita. Każde przemyślane, nowatorskie w treści i formie, chwilami nawet rewolucyjne. Czy przed Evitą ktokolwiek odważył się zrobić musical – czyli sztukę śpiewaną dla szerokiej publiczności – na temat polityczny, w dodatku bardzo współczesny? Jeśli o czymś zapominam, to proszę mnie oświecić, ale słowo daję – nie kojarzę. Czemuż on nie mógłby dalej w tym stylu pisać albo przynajmniej zamilknąć i jak Rossini zająć się czymś innym (nawet byłoby czym: parę dni temu widziałam całkiem dobry film dokumentalny, w którym opowiadał o swojej miłości do sztuki wiktoriańskiej).

Wracając do Evity to jest sztuka świetna. Zarazem opowiada losy konkretnej historycznej postaci, jak i stanowi rozważanie na temat paru ciekawych rzeczy: funkcji przywódców państwowych (administrator czy gwiazdor popkultury?), polityki w ogóle (realizacja osobistych ambicji czy chęć zrobienia czegoś dobrego dla ludzi?), kobiet w polityce (paprotka czy niezbędny PR-owiec?). Wszystko to przekonująco zagrane, bynajmniej nie płytkie, dynamiczne, po prostu kawał porządnego teatru.

Evita przedstawiona jest jako coś pomiędzy łakomym władzy i kasy prowincjonalnym kurwipołciem a „ludową świętą” w typie księżnej Diany. Spektakl śledzi jej dyzmianą karierę od nastoletniej puszczalskiej, która marzy o wydostaniu się z zapyziałego miasteczka, do puszczalskiej coraz bardziej eleganckiej, aż wreszcie – po złowieniu samca alfa, czyli dobrze rokującego politka-populisty – do przeobrażenia Marii Magdaleny w Madonnę. Po Juanie Peronie (tutaj wyszedł na takiego ciepłego misia, który bez energicznej kobiety szybko by skapcaniał) Evita rezygnuje ze skoków pomiędzy łóżkami (bo i po co), farbuje się na blond i pozwala szaraczkom darzyć się religijną czcią. W końcu umiera młodo na raka, co bynajmniej nie przeszkadza jej statusowi świętej, wręcz przeciwnie – ostatecznie go potwierdza.

Patrząc na to przypominało mi się parę innych pań. Np. niejaka Jade Goody (znam, bo jedna moja studentka pisała pracę magisterską o jej fenomenie) – taka angielska Jola Rutowicz: wulgarna ignorantka, która wypłynęła na jakimś reality show. Gazety nie zostawiały na niej suchej nitki z powodu głupoty, braku urody, rasistowskich odzywek itp. Aż do czasu, kiedy pani Jade zachorowała na raka – wówczas nastąpił zwrot o 180 stopni i z wulgarnego wycierucha zrobiła się w mgnieniu oka swojska, szczera dziewczyna, wspaniała matka i wzór nowoczesnych cnót. Druga pani to Maria Stuart (głównie w ujęciu operowym) – moim zdaniem główna różnica pomiędzy nią a Evitą polegała na tym, że Evita wspaniałomyślnie pozwalała maluczkim się uwielbiać, a Maria (u Donizettiego) sama lansowała się jako święta męczennica. Przyznaję, że Evity nawet mi się na końcu zrobiło żal. Zwłaszcza poruszająca była scena kiedy, w obliczu śmierci, oboje małżonkowie zauważyli, że ich związek z wyrachowanego, politycznego układu nie wiadomo kiedy zmienił się w miłość.

A na koniec pytanie, które męczyło mnie w przerwie: Kto, u licha, po nas zapłacze, jak ta Argentyna po Evicie? Czy znalazłby się jakikolwiek epizod polskiej historii, który dałby się sprzedać w formie sztuki z piosenkami granej przez trzydzieści lat przed kolejnymi pokoleniami zachwyconej publiczności? Evicie nie można odmówić charyzmy i bardzo międzynarodowego glamouru w stylu hollywoodzko-monarchistycznym. A u nas? Danuta Wałęsowa z chórem dzieciątek? Maria Kaczyńska? Ktokolwiek – malowniczy, kontrowersyjny, ponadczasowy? Taki, żeby nawet cudzoziemcy (jak Webber dla Argentyńczyków) chcieli pisać o nim musicale.

wtorek, 26 lipca 2011

Fotoreportaż z kręgów polarnych


Amundsen i jego pies
Domek Amundsena
Domek psa Amundsena
Tajemnica podróży Amundsena (The secret of Amundsen's trips)

poniedziałek, 25 lipca 2011

Norwegia zasmucona


Sarmacki miś żałobny, początek XXI wieku

Norweskie melodie ludowe

Håkon i Ahmed

niedziela, 24 lipca 2011

Norweski dla początkujących

Konkurs po norwesku znaczy upadłość (gdy chcemy powiedzieć o polskim konkursie, mówimy konkurranse). Norweskie słowo aktor oznacza polskiego prokuratora (polski aktor to norweski skuespiller). Norweskie moreller to polskie wiśnie - polskie morele to po norwesku aprikoser.


Gdy zaś wyświadczymy tubylcowi jakąś przysługę, skwituje ją słowem takk, co zapewne stało u źródła opinii o oziębłości i braku emotywności Skandynawów (szwedzkie tack, duńskie tak).


Wracając jeszcze do owoców - dojrzewają tu właśnie czerwone porzeczki: kto powiedział, że podróże w czasie są niemożliwe?


Dziewczyna wikinga (Norsk Folkemuseum)

Norwescy ekspresjoniści

Edvard Munch - Roswell hendelsen (Incident in Roswell)

sobota, 23 lipca 2011

piątek, 22 lipca 2011

Komunikat specjalny

Jesteśmy zdrowi i cali, wstrząśnieci lecz nie zmieszani.
Opera w Oslo

sobota, 9 lipca 2011

James i Jan

A wszystko zaczęło się zwyczajnie, wręcz nudnawo – ot, kolejny dzień pracy nad czymś, co w pobożnych życzeniach agnostyka będzie książką o królowej Wiktorii (brzydkie słowo na „ha”…) Oglądając bardzo ciekawy film dokumentalny pt Queen Victoria’s Empire zwróciłam uwagę na występującą pomiędzy ekspertami panią Jan Morris – uroczą i błyskotliwą angielską babunię w białych loczkach i perełkach. Przebiegło mi przez myśl, że „sweet old lady” wygląda tak jakby odrobinę androginicznie, ale w GB nie jest to aż taki ewenement, zwłaszcza w późniejszym wieku. Sam Lord Tennyson w poemacie „The Princess” utrzymywał, że:

[…] Yet in the long years liker must they grow; 

The man be more of woman, she of man; 

He gain in sweetness and in moral height,

Nor lose the wrestling thews that throw the world;

She mental breadth, nor fail in childward care,

Nor lose the childlike in the larger mind; 

Till at the last she set herself to man,

Like perfect music unto noble words;

And so these twain, upon the skirts of Time,

Sit side by side, full-summed in all their powers,

Dispensing harvest, sowing the To-be, 

Self-reverent each and reverencing each, 

Distinct in individualities.


[Streszczenie dla nielęgłydżowych: Pitu-pitu, wiktoriański podział ról płciowych. Na deser po całym życiu harówy w zaprogramowanym posiadanymi genitaliami kieracie – odpowiednio: on kasa, ona dzieci – można liczyć na odrobinę równości w późnej starości.]

Zupełnie osobno, przeczytałam też świetną książkę o historii Imperium, autorstwa niejakiego Jamesa Morrisa pt Heaven’s Command. Mądre, błyskotliwe, od wydania w 1971 uleżałe jako klasyk tematu.

I nagle małe światełko w mózgownicy – ejże, czy to nie jacyś krewni? Wujaszek Google z uśmiechem podał, że i owszem, nawet bardziej niż krewni, konkretnie ta sama osoba. W dodatku dorzucił kilka sensacyjnych przypisów, że 23letni James poślubił był w 1949 roku pewną Elizabeth, córkę plantatora herbaty i (zanim jednak doszedł do wniosku, że jest Jan) spłodził z nią piątkę potomstwa. Oczywiście, Elizabeth nie pozostała żoną Jan, bo jak, i dwie (teraz już) panie rozwiodły się po 15 latach małżeństwa. Zgroza – panie – ruja, porubstwo, Sodoma i Gomora oraz cierpiące ponad ludzką miarę żona-i-dziatki bezdusznego zboczeńca…

Zaraz, zaraz…

Otóż, ehem, panie nigdy się nie rozstały. Dały się administracyjnie zmusić do rozwodu, ale rozpadu związku i oczekiwanej przez Zacnych Mieszczan zamiany miłości na nienawiść nie dały sobie wbić do głowy. Życie toczyło się jak dawniej, tyle, że zamiast Jamesa pojawiła się Jan. A w 2008 roku, kiedy tylko stało się to możliwe, panie ponownie wzięły ślub. Nie wierzycie? Poczytajcie...

Mała, ludzka historyjka, która sprawia, że zaczyna się wierzyć w ludzi. I cieszyć się, że „wartości wiktoriańskie” odeszły z królową Wiktorią (to, że ona sama niewiele miała z nimi wspólnego, to już temat na inną opowieść).

sobota, 2 lipca 2011

Łał!

Gazeta Wyborcza zamieściła dziś informację o kolejnej – której to już? – wybitnie utalentowanej gospodyni domowej, która wyskoczyła znikąd i zaśpiewała „O Mio Babbino Caro” tak, że publiczność porwała się z miejsc, a ekipa programu wydawała zgodne „Łał!”

Pani Cindy Chang (której media natychmiast musiały wypomnieć wiek - dobrze, że nie wzrost i wagę) zaśpiewała ładnie - jak na amatora, czy też z włoska mówiąc il dilettante, to znaczy kogoś, komu uprawianie działalności artystycznej sprawia wielką przyjemność, ale źródłem zarobku nie jest. Oczywiście, „Babbino” leciało całe trzy centymetry od ust jej korali w siateczkę mikrofonu, oddechy brała jak zgoniony chart, a od vibrato mało nie wyskoczyły jej z gardła migdałki. Ale było wspaniale, zachwycająco, i w ogóle łał – a dyrekcja Metropolitan Opera niech czeka z kontraktem dla diwy. To cudownie, że ludziom (nawet w tak, o zgrozo, „zaawansowanym” wieku jak pani Chang czy równie słynna dilettante Susan Boyle) chce się śpiewać i uczyć śpiewu. Niech sprawia to wiele radości im samym oraz ich przyjaciołom. Nie tak dawno to samo „Babbino” maltretowała (ku zachwytowi publisi) niejaka Jackie Evancho, lat 9, w tym samym programie „Mam Talent”.

Wszystko fajnie – jak mawiał wierszokleta: „Gdzie słyszysz śpiew tam wchodź, tam dobre serca mają/ bo ludzie źli, o wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają” – ale… Abstrahując już od tego, że jedynymi gwiazdami wszelkich programów tego typu są członkowie jury – wbijanie amatorów w gwiazdorstwo, wmawianie im, a przede wszystkim publiczności, że to jest opera i tak powinna ona brzmieć, to jakieś nieporozumienie. Jedyny wniosek, który nasuwa mi się z x-nastej przemijającej jak meteor kariery niebywale utalentowanego amatora jest taki, że szeroka publiczność nigdy w życiu nie słyszała śpiewaka operowego z odpowiednim warsztatem, wolumenem itp. Najwyraźniej nikt z tych co piali „łał” nigdy nie był na przedstawieniu operowym – no bo przecież są one nudne, ciągną się w nieskończoność i polegają na tym, że osoby ze znaczną nadwagą groteskowo drą paszcze. A potem nagle jakiś skraweczek opery (w przebraniu piosenczyny dla mas) albo inna „aria chóru” przedostaną się na moment do popularnego obiegu i okazuje się, że (łał) jakie to piękne. Nie wykonania – te są co najwyżej średnie (chociaż gdybym usłyszała coś takiego w wykonaniu cioci na imieninach, sama robiłabym łał), muzyka jest piękna. I jedyne, na co można mieć nieśmiałą nadzieję, to to, że może ktoś z wielbicieli operowych gospodyń domowych, sprzedawców telefonów komórkowych i dziewczątek przed wiekiem pokwitania chociaż raz, na próbę, wybierze się do opery. Na przykład „Gianni Schicchi” Pucciniego może być – krótkie to, wesołe, i ktoś tak, jak należy, zaśpiewa „O Mio Babbino Caro”.