piątek, 9 sierpnia 2013

W krainie smoka (4)


Zasługi Henryka VIII dla angielskiej architektury krajobrazu są wielkie i dotychczas nie do końca rozpoznane. Król ów bowiem w dwóch etapach (1536 i 1539) zlikwidował zakony i przejął ich majątek. Było co przejmować, na początku XVI wieku w rękach Kościoła było ponad ⅓ ziemi uprawnej w Anglii. “Złoto, srebro, płaszcze cenne, oraz różne dary inne” a także ziemia i budynki przeszły na własność Korony. Kruszce przetopiono, fanty spieniężono, ziemie wydzierżawiono lub rozdano lojalnym poddanym. Z budynków dzisiaj zrobionoby lofty, w tamtych, przedloftowych czasach, zrecyklowano wszystkie materiały, które można było wydłubać i wykorzystać. W ten sposób w trybie przyspieszonym powstały malownicze ruiny, które zdobią do dziś angielski (i walijski) krajobraz, między innymi opactwo w Tintern.

Kariera opactwa w stanie ruiny niewiele (jeśli w ogóle) ustępuje czasom jego największej świetności. Monumentalna budowla inspirowała malarzy (Turner) i poetów odkąd zaognione stosunki z Francją ograniczyły możliwości wyjazdowe elity, która zamiast na tradycyjny Grand Tour po kontynentalnej Europie zmuszona była docenić uroki własnego kraju. Rosnąca popularność miejsc pełnych romantycznej grozy sprawiła, że Tintern stało się modnym miejscem wycieczek.

Najsłynniejszym chyba wycieczkowiczem (i to co najmniej dwukrotnym) był William Wordsworth, jeden z czołowych przedstawicieli pierwszej fali Romantyzmu w literaturze angielskiej. Pod wpływem powrotu do Tintern Abbey po pięcioletniej nieobecności napisał on wiersz o długim tytule zazwyczaj skracanym do “Tintern Abbey” przez pokolenia filologów (a w krajach anglojęzycznych również nauczycieli dziatwy szkolnej). W wierszu, w najkrótszym skrócie, chodzi o zadumę, jak wiele mogło się zmienić w życiu autora w ciągu zaledwie pięciu lat (a zmieniło się sporo, wliczając w to romans z Francuzką, nieślubne dziecko i rejteradę z powrotem do Anglii przed nadciągającą wojną), a monumentalna ruina stoi tak jak stała i stać jeszcze pewnie będzie przez długie stulecia.

Opactwo Tintern wykorzystał także zespół Iron Maiden jako scenografię dla realizacji jednego z teledysków. Niestety nie ma tam pokazanych w teledysku podziemi (tych, po których chodzą monksters - © Dorota). Sceny w podziemiach nakręcono w sztolniach opuszczonej kopalni wapienia pod Londynem.

środa, 7 sierpnia 2013

W krainie smoka (3)

Erddig House

Jedną z najprzyjemniejszych rzeczy do zwiedzania w Wielkiej Brytanii są rezydencje. Domy, ogrody - często jedno i drugie - zachowane jak pudełeczka ze skarbami minionych epok. Ostatnia wojna, która się tamtędy przewaliła, to wojna domowa w XVII wieku.

Bodelwyddan
Bodelwyddan. Wiktoriański zameczek z kolekcją portretów pędzla G.F. Wattsa. Ostatni właściciel sprzedał zamek prywatnej szkole żeńskiej, która funkcjonowała do początku lat 80 ubiegłego wieku. Obecnie wnętrza mieszczą regionalną filię National Portrait Gallery, a w budynkach gospodarczych otwarto hotel. W parku ciekawostka - ćwiczebne okopy z czasów I Wojny Światowej, wykorzystywane przez żołnierzy stacjonujących w pobliskim obozie wojskowym (Kimmel Park), znanym głównie z powojennego buntu kanadyjskich żołnierzy.
Plas Newydd (Llangollen)

Llangollen. Malowniczo położone miasteczko w dolinie rzeki Dee (o rzut kamieniem od akweduktu). Pod koniec XVIII wieku zasłynęło jako miejsce zamieszkania dwóch irlandzkich arystokratek, które wspólnie uciekły od swoich rodzin, a także perspektywy aranżowanych małżeństw czy przymusowego umieszczenia w klasztorze. Odwaga opłaciła się, bo Ladies of Llangollen przeżyły szczęśliwie niemal 50 lat w swoim wygodnym domku pełnym zdumiewających kolekcji sztuki, przyjmując gości (wśród nich Wordswortha i Wellingtona) i na kolejne dwa stulecia dając ciekawskim temat do plotek. Amerykanie określali takie relacje (o wiele później) terminem Boston marriage. Damy prywatnie miały bardzo konserwatywne poglądy, na przykład nie widziały niczego złego w niewolnictwie i nie wahały się wyrzucić służącej, która zaszła w ciąże.
Powis Castle (akurat trochę padało)
Powis. Zamek zbudowany jeszcze przez walijskich książąt, zaadaptowany do w miarę wygodnego mieszkania. Kolejny punkt na trasie wycieczki śladami Wiktorii (była tam jako księżniczka). Znajdująca się z boku sala balowa została przekształcona w muzeum Roberta Clive’a, zdobywcy Indii dla korony brytyjskiej. Dodatkowym powodem wizyty są piękne ogrody umieszczone na tarasach na stromym zboczu wzgórza zamkowego.
Erddig - pokój dziecięcy
Erddig. Cuda-wianki jeśli ktoś lubi podglądać życie codzienne poprzednich pokoleń. Dość skromny pałac z XVII wieku, ostatnio modernizowany w wieku XIX, a potem (z powodu bankructwa właścicieli) oddany pod opiekę National Trust z całą zawartością. Zachowały się naprawdę niesamowite ilości przedmiotów codziennego użytku, zagadkowych utensyliów, plus oczywiście typowych dla tego rodzaju zabytków mebli i obrazów (w tym portret antenata, któremu wizytujący posiadłość Gainsborough uprzejmie poprawił dłonie). W doskonałym stanie są też zabudowania gospodarcze. W jednym z nich trafiliśmy na zabawną wystawę o epoce wiktoriańskiej, połączoną z “przymierzalnią” krynolin (urocza rozrywka, dość popularna w brytyjskich muzeach).
Erddig
Bodnant. Do zwiedzania jest tylko ogród, bo pałac wciąż jest zamieszkały. Najciekawszym elementem ogrodu jest ponad pięćdziesieciometrowej długości pergola obsadzona złotokapem, przyciągająca w porze kwitnienia rzesze zwiedzających. Formalny ogród przy rezydencji przechodzi płynnie w naturalistyczne założenie leśne w dolince lokalnej rzeczki. Właśnie budowano tam “przełazy” dla węgorzy.

Bodnant House
Craig-y-Nos. Na koniec gratka - kolejna wiktoriańska bombonierka zakupiona przez słynną primadonnę, Adelinę Patti. Obecnie mieści się tu hotel, ale obsługa przyjaźnie patrzy na zwiedzających dobrze zachowane sale na parterze, obwieszone pamiątkami po diwie. Przetrwał też prywatny teatr zbudowany dla zabawiania gości Adeliny. Dziś służy jako miejsce ślubów. Postać gospodyni zasłynęła nie tylko za sprawą wyjątkowego głosu, szerokiego repertuaru czy burzliwego życia uczuciowego (sopranistka wychodziła za mąż trzykrotnie, ostatni raz za znacznie młodszego od siebie arystokratę) - z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że to Adelina Patti stała się pierwowzorem kapryśnej Carlotty w powieści Upiór Opery Gastona Leroux. Ciekawe, czy kiedykolwiek dowiedziała się, że tak ją bezceremonialnie obsmarowano...

Craig-y-Nos Castle, z lewej strony budynek teatru
Craig-y-Nos, teatr
Krynolinowy bonus


poniedziałek, 5 sierpnia 2013

W krainie smoka (2)

Blaenavon - dawna huta

Walia w XVIII wieku stała się jedną z kolebek rewolucji przemysłowej, a to za sprawą bogatych, płytkich i łatwo dostępnych (bliskość morza) złóż węgla i rudy żelaza. WielkoBrytyjczycy mają spore nabożeństwo do zabytków techniki.  W miasteczku Blaenavon zachowały się pozostałości huty z XVIII wieku oraz (do niedawna czynna) kopalnia węgla, obecnie udostępniona do zwiedzania. W pobliskich “czworakach” odtworzono wnętrza mieszkań robotniczych z lat 20 ubiegłego wieku na potrzeby nagrywanego dla BBC w 2007 reality show ‘Coal House’ (coś w rodzaju historycznego Big Brothera).


Big Pit - kopalnia w Blaenavon, obecnie muzeum
Pontcysyllte - akwedukt
Chirk - akwedukt i zbudowany w tym samym czasie most kolejowy
Jak już był węgiel i żelazo, to należało to jakoś przewieźć. Północna Walia wzbogaciła się w końcu XVIII wieku w sieć kanałów, po których pływały barki transportujące towary. Obecnie nie pełnią funkcji transportowej, można natomiast wynająć na kilka dni mini-barkę i miło spędzić wakacje. W kilku miejscach nad dolinami przerzucono akwedukty, tak więc zamiast rzeką na dole płynie się rynną z wodą na górze.  Podobna lecz całkiem współczesna rzecz jest pod Magdeburgiem, tyle że walijskie akwedukty są o dwa wieki starsze, w dodatku zbudowane z odlewanych żelaznych płyt.
Portmeirion
Z czasów, w których działa się akcja ‘Coal House’ pochodzi śródziemnomorska extrawaganza na walijskim wybrzeżu, czyli miasteczko Portmeirion, zaprojektowane przez znanego wówczas architekta, Williams-Ellisa. Rzecz wygląda trochę jak dekoracja filmowa, którą zresztą była - pod koniec lat 60 ubiegłego wieku kręcono tam serial fantastyczno-szpiegowski The Prisoner z Parickiem McGoohanem, raczej nieznany w Polsce, lecz cieszący się statusem filmu kultowego na Wyspach. Od czasu serialu za wstęp na teren wioseczki pobierane są opłaty, w sklepikach można nabyć gadżety związane z filmem a raz do roku odbywają się zloty fanów.

wtorek, 30 lipca 2013

W krainie smoka (1)

Walia przydarzyła nam się nieco znienacka, pomiędzy jedną konferencją (neowiktoriańska w Liverpoolu), a drugą (gotycka w Surrey). Póki co minął trzeci dzień wycieczki, a już widać, że kraina smoka ma do zaoferowania bardzo wiele. 

Zdumiewa, że język walijski przetrwał w niezłej formie siedemset lat ekspozycji na dominujący kulturowo i społecznie angielski. Jakoś Irlandczycy czy Szkoci nie mieli tego szczęścia. Wszędzie są dwujęzyczne napisy, a nazwy miejscowości potrafią zawiązać język na kokardkę - oczywiście, nie odmówiliśmy sobie przyjemności wizyty w wiosce o najdłuższej w Wielkiej Brytanii nazwie Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch (miejscowi te podwójne L czytają dość zaskakująco jako “hl”). Miejscowość ma własny przystanek kolejowy, a tabliczka z jego nazwą jest dłuższa od przystających tam pociągów. Poza tym brutalna prawda jest taka, że wioseczka nazywa się naprawdę Llanfair Pwllgwyngyll, a całą resztę dorobiono w połowie XIX wieku dla przyciągnięcia turystów. Działa do dziś.

Mała stacyjka z dużą nazwą
Walijski ma zresztą całkiem sporo słów zaczerpniętych z łaciny bez pośrednictwa angielskiego, na przykład ffenestr (okno), bont (most), perygl (niebezpieczeństwo), bresych (kapusta). Rzymianie tutaj mieli trochę pod górkę, zachodnie krańce Walii były strasznie zadruidzone, podbój Anglesey zakończył się dopiero tuż przed ewakuacją Rzymian.

Świadectwem podboju przez Anglików są zamki Edwarda I kolektywnie (we cztery: Beaumaris, Conwy, Caernarfon i Harlech) stanowiące jeden Unesco site. W Caernarfon urodził się pierwszy Książę Walii (w dzisiejszym rozumieniu). Król Edward obiecał podbitym Walijczykom, że ich nowy książę będzie urodzony w Walii, a także nie będzie mówił ani słowa po angielsku. Jak przyszło co do czego popisał się dowcipem prezentując im swojego syna-niemowlaka. Ostatnia inwestytura odbyła się w roku 1969 w zamku Caernafon. Książe Karol (do rozpoznania tylko po muskularnych uszach) wydaje się mówić “Mamo, daj spokój, nie wygłupiaj się”.

Conwy
Beaumaris
Caernarvon
Gdyby nie Henryk VIII to pielgrzymki zamiast do Lourdes wędrowałyby do Holywell, do obudowanego gotycką kaplicą źródełka świętej Winifredy. Święta została świętą, gdyż miejscowe książątko nastawało na jej cnotę, a gdy zabiegi okazały się bezskuteczne skróciło ją o głowę za pomocą miecza (to zresztą częsty topos w katolickiej mitologii dotyczącej produkcji świętych dziewic: jak nie prąciem, to mieczem, tertium non datur). Na tym nie kończą się przygody Winifredy. Otóż, w miejscu gdzie upadła głowa dziewicy wytrysnęło źródełko leczące wszelkie choroby - sytuację błyskawicznie wykorzystał wuj nowej świętej aby... przyczepić brakującą głowę do jej ciała za pomocą modlitwy oraz wody źródlanej. Ożywiona Winifreda żyła jeszcze rzekomo długie lata, jako przeorysza klasztoru. Przed kaplicą wykopano basenik do “świętych kąpieli”. 
Winifrieda przed dekapitacją

Holywell - źródło świętej Winifriedy
Na przełomie XIX i XX wieku miejsce zyskało nawet pewien rozgłos za sprawą obrotnego proboszcza, który postanowił rozkręcić kult (podupadły od średniowiecza) za pomocą procesji z chorągwiami zamówionymi u niejakiego Barona Corvo (kto wie o kogo chodzi, ten już się domyśla, że był to przepis na małą katastrofę - panowie skłócili się, a chorągwie wiszą dziś w maleńkim muzeum przy zapomnianym świętym kąpielisku).

Plas Newydd - obrazek prawdopodobnie autorstwa królowej Wiktorii

Klatka schodowa, którą przemykała się w ciemnościach królowa Wiktoria
Bywała tu też królowa Wiktoria. Jeszcze przed wstąpieniem na tron zwiedziła zamek Beaumaris, zatrzymując się w gościnie u markiza Angelsey w Plas Newydd. Z osobą gospodarza wiąże się zresztą ciekawa historia. Podczas bitwy pod Waterloo markiz został trafiony kulą armatnią. “Na Boga, Sir, właśnie urwało mi nogę!” - zawołał do stojącego nieopodal Wellingtona. “Na Boga, Sir, rzeczywiście” - odpowiedział Wellington. Markiz następnego dnia wystosował list do żony z przeprosinami, że niestety nie będzie mógł z nią niebawem zatańczyć. Markiz znany był z powściągliwości, komentował na bieżąco przebieg amputacji, dokonywanej - jak to w tych czasach bywało - bez znieczulenia. Drewnianą protezę wciąż można oglądać w gablocie w pałacu. Noga markiza została pochowana pod Waterloo, gdzie przez pewien czas była atrakcją turystyczną (historia nogi: tutaj). 

Penrhyn

Wiktoria była w Walii ponownie w 1859 roku, kiedy wraz z księciem Albertem odwiedziła zamek Penrhyn. Zachowała się opowiastka, jak to monarchini zaśmiewając się (czyli jednak bywała amused...) wchodziła w całkowitych ciemnościach do swojej sypialni klatką schodową przeznaczoną dla służby, bo oddelegowany do oświetlania jej drogi lokaj gdzieś się zawieruszył. Penrhyn jest pięknym przykładem neoromańskiej atrapy średniowiecznego zamku zbudowanego na przełomie lat 20 i 30 XIX wieku za pieniądze z niewolnictwa oficjalnego (plantacje trzciny cukrowej na Jamajce) i nieoficjalnego (kopalnie łupków w okolicy). Jest tam też melodramatyczna historia z lordówną zakochaną w ogrodniku. A jeśli o ogrody idzie - bardzo pomysłowo urządzony bog garden z okazałymi egzemplarzami Gunnera manicata.
Gunnera manicata - z ziemi brazylijskiej do walijskiej

środa, 3 lipca 2013

Spacer z Toską


Ponieważ podobają nam się melodie, które już kiedyś słyszeliśmy, wybraliśmy się na wrocławską “spacerową” Toskę. Spektakl zaplanowany jako kopia rzymskiego plenerowego spektaklu z 1992 (Malfitano, Raimondi, Domingo), po części z konieczności (remont gmachu opery), po części zgodnie z maksymą imitation is the highest form of flattery miał swoją premierę w 1998, z kolejnymi aktami rozgrywanymi w katedrze św. Marii Magdaleny, auli Leopoldinum i na Bastionie Sakowym. 

Po piętnastu latach spektakl powrócił. Palazzo Farnese tym razem mieści się na scenie opery, Bastion Sakowy zdążył zmienić nazwę na Wzgórze Partyzantów (w kontekście Wrocławia mowa chyba o tych partyzantach z Werwolfu?), ale akt pierwszy rozgrywa się wciąż w katedrze. Dla niezorientowanych streszczenie libretta pióra Gustawa Mahlera, który tak sprawozdawał żonie spektakl obejrzany we Lwowie w 1903: "W I akcie uroczysta procesja z nieustannym biciem w dzwony. W II akcie pewien facet jest poddawany torturom wśród okropnych krzyków, a drugi ginie od ostrego noża do krajania chleba. W III akcie znowu wielkie bim-bam-bum dzwonów na tle widoków całego Rzymu z cytadeli i facet został rozstrzelany przez kompanię żołnierzy. Nie muszę dodawać, że całość i tym razem jest tandetą, acz zrobioną ręką mistrza". 

Nie każdy lubi Pucciniego i skoncentrowane w jego muzyce emocje - ja lubię, ale i tak nie mogę oglądać Madamy Butterfly częściej niż raz na dwa lata, mimo wszystko określenie tandetne zarezerwowałbym dla nagłośnienia trzeciego aktu. Skoro każe się śpiewakom produkować się niezbyt ciepłą czerwcową nocą do mikroportów, należałoby zadbać o to, aby propagacja dźwięku nie była nadmiernie... werystyczna. Inna sprawa, że dyrygent (Tomasz Szreder) prowadził orkiestrę i solistów w tempach nie mających wiele wspólnego z partyturą i tradycją wykonawczą. Najgrzeczniej powiedziawszy: rozwlekle.

Czy spektakl nie powinien “wrócić do opery”? To pytanie tak naprawdę o to, czy wolimy scenografię czy akustykę. Katedra nie oddaje sprawiedliwości orkiestrze, dźwięk odbija się wielokrotnie od ceglanych murów, soliści tracą dykcję, no ale procesja może wreszcie przejść przez całą długość nawy, Scarpia wyjść na prawdziwą ambonę, a jedynym dodanym elementem scenografii jest malowany przez Caravadossiego obraz (swoją drogą, straszny był pacykarz z tego Maria).

Różnicę podkreślił rozegrany na scenie opery akt 2, gdy nagle wszystko było słychać (i widać). Trzeba też pochwalić jego scenografię, umiejętnie zacierającą granice pomiędzy sceną a widownią. Akt trzeci rozegrany został przy odrapanym, walącym się Bastionie Sakowym udającym więzienie na Zamku św. Anioła. Znów powróciło pytanie o prymat scenografii nad akustyką.

Oryginalny spektakl z 1998 reżyserował Pierre-Jean Valentin. Inscenizację wznowienia powierzono ówczesnemu inspicjentowi, który w jednym z wywiadów powiedział, że trzeba się bardzo postarać, aby zepsuć reżysersko spektakl. Widać było, że spróbował podjąć ten wysiłek. Z niewiadomych powodów chór ministrantów w I akcie składa się w większości z dziewczynek, co rzuca dość dziwne światło na obyczaje kościelne w Rzymie w roku 1800. Co więcej, zakonnice biorące udział w procesji mają dość ostry makijaż - na scenie nie byłoby tego widać, ale z półtora metra owszem. Tosca po zabiciu Scarpii według libretta ustawia w pobliżu ciała świece i krucyfiks zdjęte z jego biurka. Warum einfach, wenn es auch kompliziert geht? Inspicjent Frątczak z niewiadomych względów kazał Tosce położyć krucyfiks na piersi Scarpii. Co dalej, możecie się Państwo domyśleć. Trup Scarpii oddycha, a więc krucyfiks porusza się rytmicznie, a w końcu spada na podłogę. 

Głosowo i aktorsko bardzo dobry Mariusz Godlewski wprowadzający w spektakl ciekawy dysonans poznawczy: Scarpia atrakcyjny fizycznie lecz odrażający moralnie. Nieodmiennie wybitna Barbara Kubiak w roli eponimicznej i słabszy niestety Mikołaj Dorożkin (czy jak to teraz piszą Nikolay Dorozhkin) jako Caravadossi. Reszta obsady, z przykrością to piszę, nie zasługująca na wzmiankę.

I w ten sposób pożegnaliśmy się z sezonem operowym. Zdrowo, bo zaznając ruchu, a nie tylko poruszenia.

środa, 5 czerwca 2013

Trzy literki i kropka.

Moi Drodzy!

Z przyjemnością chwalę się, że dostawiono mi do nazwiska trzy literki i kropkę.

Pamiętam, że było fajnie - nawet mnie, choć zwykle po własnych "występach" mam niedosyt i mnóstwo zastrzeżeń. Szczegółów ze środka nie widać; to by mógł opowiedzieć tylko ktoś z widowni, a niestety Michał siedział pod drzwiami.

Dorota

sobota, 25 maja 2013

Holender raz jeszcze

Wczoraj – trochę niespodziewanie (jak to fajnie kupić bilet i zapomnieć…) – wylądowałam w Teatrze Wielkim na Latającym Holendrze Wagnera, a może bardziej Mariusza Trelińskiego. Pomimo budzących obawy recenzji i kilku ostatnich gorzkich rozczarowań interpretacjami reżysera (Turandot), Holender „na wodzie” okazał się nie tyle nawet strawny, co piękny, poetycki i przemyślany. Z przyjemnością zauważam, że po spadku formy Treliński wraca do swojego dobrego poziomu.

O samym dziele (zajmującym niezachwianą drugą pozycję na mojej prywatnej liście ukochanych oper) pisałam już parę razy – ale zawsze oglądanie na świeżo pobudza do jakichś nowych obserwacji, więc się nie powstrzymam przed dodaniem kilku słów.

Obawiałam się, że (jak na słynnym nagraniu z Bayreuth) wyjdzie na to, że „dziewczyna duby smalone bredzi”, bluźniąc nie tyle rozumowi, co „naturalnej”, bo uświęconej tradycją, roli kobiety. Ile trzeba było mieć odwagi, żeby w zapadłej wiosce na północy Europy w XIX wieku rzucić wyzwanie prawom, wedle których kobieta miała żyć jak targane fizjologią zwierzę? Zażądać czegoś godnego siebie – zażądać boskiego ideału! – jeśli na obronę ma się tylko bierny opór i wieczną samotność lokalnej wariatki.

Spektakl Trelińskiego rozpoczyna uwertura ze „sceną szaleństwa”. Na zalaną wodą scenę wchodzi kobieta w sukni ślubnej – dokładnie taka, jak wyobrażam sobie Sentę, posągowa skandynawska blondynka. Tarza się w wodzie, jakby się topiła, desperacko próbuje wydostać się z kostiumu, który narzuciła jej religia i tradycja. W końcu staje, całkiem naga (niczym nowo narodzona) naprzeciwko wielkiej lśniącej kuli zawieszonej z tyłu sceny – symbolu swojego marzenia, swojej prywatnej religii, swojej duszy. A potem upada w wodę i po kilku konwulsyjnych ruchach zamiera. Być może jedynym prawdziwym wyzwoleniem jest śmierć.

O czym (o kim?) tak naprawdę marzy Senta? Kogo wymyśliła sobie, „domalowała” do znalezionego gdzieś starego obrazu i zakochała się w nim tak bardzo, że gotowa była umrzeć z miłości? Moim zdaniem ona marzy o kimś, kto jednocześnie będzie porażającym archaniołem i w jakiś sposób… nią samą. Tą częścią niej, która będzie zdolna ją obronić – przed codziennością, popadnięciem w banał, myśl o którym pozbawia ją tchu jak zalewająca płuca woda. Kimś kto cierpi i marzy – tak jak ona, i kto potrafi zrozumieć jej cierpienie i jej marzenie. Jedyną winą Kapitana jest to, że ośmielił się marzyć. „Nie poddam się przez całą wieczność” – tyle wystarczy, żeby narazić się na przekleństwo nieśmiertelności i wiecznej tułaczki. Senta też „nie podda się przez całą wieczność”, choć będąc kobietą może to tylko wymruczeć pod nosem, a nie wykrzyczeć na cztery wiatry.

Po raz kolejny pojawia się pytanie: Czy On istnieje? To cudowne, nieprawdopodobne zjawisko, dla którego naiwna marzycielka będzie Aniołem swojego Anioła. Ktoś, kto po prostu pewnego dnia pojawi się, przypłynie z morza, i powie: „Ja jestem niczym – Ty jesteś wszystkim” – dokładnie to samo, co ona tak bardzo pragnie powiedzieć jemu. Spojrzy na niego i rozpozna go w mgnieniu oka – tak jak w „koszmarnym” śnie Eryka. Przecież widział go jej ojciec, widzi go zazdrosny rywal. Senta, przez blisko trzy czwarte cudownego duetu miłosnego, go nie widzi. Śpiewa te swoje dramatyczne wyznania w ciemność, w morze. Patrząc na to bałam się, że Treliński pójdzie tropem Bayreuth – ale na szczęście wybronił się. W końcu Kapitan chwyta Sentę za ramiona. Ona się boi. Czy wyobraziła go sobie tak bardzo, że przeraża ją możliwość, że on jednak istnieje? Jest podejrzliwa – ktoś tu musi z niej drwić. Ojciec, Eryk, dziewuchy z miasteczka? Ale nie, on jednak istnieje, choć przecież miał nie istnieć. Ma jakiś wygląd (ciało?), osobowość – czyżby trochę inną, niż tę, którą ona stworzyła? A przecież miała rozpoznać go w mgnieniu oka… Czyżby łatwiej było kochać odbicie w lustrze niż żywego człowieka?

W romantycznych opowieściach każda miłość musi zostać poddana próbie; ta w Holendrze jest wyjątkowo trudna, bo właśnie mało heroiczna – to próba błota, nie ognia. Banału, jednocześnie dławiącego i dziwnie kojącego – nie walki. Senta - anioł musi zadać ból niewinnemu człowiekowi. Grzeczna (zbyt grzeczna!) dziewczynka musi powiedzieć natrętowi, którego kiedyś uważała za przyjaciela „Odczep się ode mnie”, jasno i bez pozostawiania cienia nadziei. Przyjaciel, z którym byłam w teatrze żałował Eryka i zżymał się, że na przerwie nazwałam go „robakiem”, bo przecież każdemu wolno marzyć. Ale co, jeśli marzeniem człowieka prymitywnego, tępego brutala jest tylko to, by oberwać aniołowi skrzydła? Nie rozumie Senty za grosz, ale pragnie jej (ciała, czy może też tego, co podporządkowanie sobie tego akurat ciała ze sobą niesie – upokorzenia, zatracenia ideałów?) – czy to dostateczny powód, żeby ona miała te jego pragnienia w jakikolwiek sposób spełniać? Mało to w miasteczku „lachonków”, które uszczęśliwi życie według modelu Kinder, Kirche, Kuche? Na końcu wszystkie co do jednej ubierają się w suknie ślubne. Ale nie – Eryk zawziął się na Sentę. A ona się nad nim lituje. Niestety.

Moim zdaniem różnica pomiędzy Kapitanem a Erykiem jest taka, jak różnica pomiędzy empatią a litością. Będąc miłą, wrażliwą dziewczynką można litować się nad cierpieniem zakochanego prostaka, nawet jeśli nie zamierza się go uśmierzać. Ale co z tego, jeśli prostak weźmie gest litości za wyznanie wzajemności? Niewinne, przyjacielskie objęcie za szyję (nawet nie pocałunek), za „obietnicę oddania”, równie w jego oczach wiążącą co nieśmiertelna miłość do demona-archanioła? Czy Senta rzeczywiście zdradziła Kapitana pozwalając by – cytując Słowackiego – „spadł choć jeden listek z jej dziewiczego wianka”? Nie wierzę w to – jej relacja z Kapitanem była relacją nawet nie miłości, ale identyczności. Nie współczucia, ale empatii aż do całkowitej identyfikacji. Co wobec tego znaczy nawet-nie-pocałunek?

Na końcu inscenizacji Trelińskiego Eryk, próbując zatrzymać Sentę, strzela do Kapitana i rani go. Oczywiście, przeklętego żeglarza nie można zabić, ale atak rywala zmusza go do wycofania na statek. Senta wyrywa Erykowi broń i strzela sobie w głowę. Wioskowy głupek bije brawo. Moim zdaniem strzelając do Holendra Eryk tak naprawdę strzela do Senty i to ją śmiertelnie rani – skutki litowania się nad uzbrojonym idiotą… Tak więc wychodzi na to, że prawdziwym wyzwoleniem dla kobiety, która nie godzi się na „kobiecy los” jest tylko śmierć. Lepiej sczeznąć szybko i za młodu, niż stracić życie, młodość i wszelkie ideały utopiwszy się w zupach i kupach. Spłonąć, a nie wyblaknąć. Być może Wagner czekał na taką kobietę (Senta, Brunhilda, Izolda), która zdolna byłaby oddać życie za marzenia, ale nie doczekał się. Uznał więc – jak Senta o Holendrze? – że ona nie istnieje w inny sposób, niż wyobrażenie w jego głowie. Pewnie, jakby spotkał ją na swojej drodze (czy wystarczyło tylko uważniej popatrzeć?) to by się jej przestraszył…

wtorek, 14 maja 2013

Warszawskie Targi Książki

Stadion Narodowy - Sektor D18, stoisko 217



poniedziałek, 13 maja 2013

Turcja 2013. Ankara.

Myślałem, że Polska jest mistrzem świata, jeśli chodzi o ustawianie przy drogach różnych bezsensownych, często wzajemnie sprzecznych znaków (głównie chodzi o ograniczenia prędkości). Gdybym miał się do tych wszystkich pięćdziesiątek i trzydziestek stosować, zapewne byłbym wciąż gdzieś w okolicach Adiyamanu. Oczywiście, Turcy jeżdżą temperamentnie (i biją Polskę na głowę, jeśli chodzi o statystyki wypadków drogowych), ale odreagowywanie tego za pomocą  coraz bardziej restrykcyjnych ograniczeń jest chyba kontrproduktywne. I tak prędkość jest ograniczana stanem nawierzchni (i tu też nie mamy się czego jako Polacy wstydzić). Rzecz jasna pieszy jest zwierzyną łowną, pierwszym obyczajem, jakiego europejski kierowca powinien się we własnym dobrze pojętym interesie wyzbyć w Turcji jest zwalnianie na przejściach dla pieszych, a już zwłaszcza zatrzymanie się w celu przepuszczenia pieszego skutkować może tragedią, i to bynajmniej nie dla pieszego (ten nie jest taki głupi, zna życie, wietrzy wszelkie podstępy i na drogę i tak nie wejdzie).

Turcja, co zważywszy położenie geograficzne może być niespodzianką, jest krainą drogiego paliwa, co przekłada się na wysokie koszty taksówek. System komunikacji publicznej w Ankarze jest dość trudny do rozpracowania (autobusy państwowe, autobusy prywatne, dolmusze czyli popularne marszrutki, brak rozkładów czy mapek na przystankach) co w połaczeniu z powszechnym brakiem znajomości angielskiego powoduje, że najlepiej Ankarę zwiedza się pieszo, zwłaszcza że zbyt wiele do zwiedzania nie ma.

Świątynia Augusta, ale i Allaha.

Zachowało się nieco rzymskich starożytności. Po wizycie cesarza Juliana Apostaty pozostała słownie jedna kolumna, wciśnięta pomiędzy znacznie późniejsze domy. Świątynię Augusta spotkał dziwniejszy los, bo ludzie wciąż się tam modlą - ponieważ dobudowano do niej meczet. W ogóle, właśnie buduje w Ankarze nową starówkę - to znaczy ładne domki “nowe jak stare” - chyba miejscy planiści odpuścili sobie syzyfową pracę modernizacji narosłych przez stulecia ruder na sąsiedniej górce.


Mauzoleum.


Mauzoleum.
Główną atrakcją miasta jest Anitkabir, czyli mauzoleum Ataturka. Zbudowane kilka lat po śmierci “ojca wszystkich Turków”, w stylu bardzo imperialnym (coś w rodzaju połączenia upodobań faraonów i włoskich faszystów - oczywiście z odrobiną tureckości, bowiem Ataturk uważał się za ostatniego Hetytę). Każdy ma swoich Sarmatów. Dzięki hetyckiej manii ojca narodu powstało zresztą w Ankarze rewelacyjne Muzeum Cywilizacji Anatolijskich. Chwilowo w remoncie, tylko połowa udostępniona, ale nawet ta połowa jest lepsza niż niektóre inne całości.




Muzeum Cywilizacji Anatolijskich - złowieszczy eksponat.
Zresztą Turcy zrobili Ataturkowi przykry dowcip. Całe życie walki z lokalną wersją szamaństwa o kraj świecki, a na koniec zafundowali mu islamski pogrzeb - wcale nie leży w marmurowym sarkofagu w mauzoleum, ale tradycyjnie, w ziemi, zawinięty w całun. Swoją drogą, wódz był antyklerykałem i islamosceptykiem wtedy, kiedy jemu to pasowało (np. żłopiąc alkohol do stanu marskości wątroby). W innych wypadkach godził się z Allahem błyskawicznie - jest tajemnicą poliszynela, że z (pierwszą i jedyną) żoną rozwiódł się “jednostronnie”, czyli dokładnie w taki sposób, z jakim przez ponad dwa lata małżeństwa (teoretycznie) walczył. W ogóle historia pani Ataturkowej jest raczej smutna. Kobieta była wyjątkowo wykształcona (na Zachodzie), znała ileś języków, pisała mężowi przemówienia - jednym słowem, wedle wszelkich standardów feministka. Małżeństwo, na ile można to ustalić, zawarli z miłości - która niestety przegrała z codziennym życiem. Zawodowy modernizator i antyklerykał w domu najchętniej zamieniłby się w typowego tureckiego baszę. A to już żonie (trudno się dziwić) nie pasowało. No to trzy razy “idź precz” i po krzyku. Nie trzeba chyba dodawać, że rodacy dorobili ex-wodzowej gębę “złej kobiety”...  
Stara stara Ankara

Nowa stara Ankara
Poza tym w Ankarze zobaczyliśmy po raz pierwszy tureckie piwo - na głębokiej anatolijskiej prowincji takich rzeczy nie ma. Dużo młodzieży, studentów,  korposzczurków, życia nocnego, knajp, knajpeczek, słowem wszelkich atrybutów stołeczności.

Na koniec parę słów o samej konferencji. Okazało się, że związek pomiędzy Henry Jamesem a Ankarą jest taki, jak zwykle w przypadku konferencji naukowych - pracuje tu jakiś entuzjastyczny naukowiec, któremu chce się organizować sympozjum. Tak było i tym razem. Konferencja spora (z 80 osób), poziom zaskakująco dobry, w ogóle wszystko jak zwykle (w krajach cywilizowanych), ale... Były też smaczki, nazwijmy je, orientalne. Po pierwsze rozpoczęcie imprezy odbyło się w akompaniamencie mów dziekana, prodziekanów i każdego, kogo udało się złapać. Było wręczanie kwiatów - olbrzymie bukiety (u nas uchodziłyby za zdecydowanie funeralne) stały do końca w sali powalając zapachem. Zamknięcie konferencji było jeszcze ciekawsze - znów mowy, podsumowania, podziękowania. W tym dla pomagającyh w organizacji studentów (nic dziwnego), którym ceremonialnie wręczono certyfikaty (???). Certyfikaty wręczał sam dziekan - postać patriarchalna, siwa i nobliwa. Studenci po kolei podchodzili do niego, po czym w większości (głównie młode dziewczęta)... całowali go po rękach. Pocałowaną rękę przyciskali sobie do czoła. Dziekan poklepywał ich ojcowsko i... ronił łzy. Tak się wzruszył jaka to piękna konferencja była. Wyobrażacie sobie publicznie wzruszonego do łez dziekana na jakiejkolwiek zachodniej uczelni?
Gilgamesz (Muzeum Cywilizacji Anatolijskich).

środa, 8 maja 2013

Turcja 2013. Drugie kółko.

Malatya. Zaczyna się sezon na owoce. 
Malatya w polskich kręgach konfesyjnych znana jest (jeśli w ogóle) jako miejsce urodzin Ali Agcy. Mniej znany jest fakt, że 80% światowej produkcji moreli pochodzi z Turcji, a większość upraw lokalizowana jest akurat w rejonie Malatyi. Właśnie nieśmiało zaczynał się sezon owocowy, od takich najbardziej pastewnych brzoskwiń, drobnych, z trudno oddzielającą się pestką. I małych zielonych śliwek. Na kayisi pazar (bazarze morelowym) można kupić suszone morele w kilkunastu rodzajach plus morele w czekoladzie, morelowe kosmetyki itp. Sama Malatya jest miastem dużym i nowoczesnym, zupełnie nie żadną zapadłą dziurą, skąd co najwyżej terroryści się rozpełzają na świat. A najbardziej znanym obywatelem miasta był jednak Ismet Inonu, drugi prezydent republiki, następca bliźniaka Beli Lugosiego.
Te pomarańczowe z prawej są siarkowane i dlatego mają ładny kolor po ususzeniu, te z lewej są naturalne.
Malatya posłużyła nam za bazę wypadową do wycieczek po okolicy, z których najciekawszą była ta na Nemrut Dagi. Na wierzchołku góry (2134m) znajdują się ruiny świątyni z monumentalnymi posągami zbudowanymi na rozkaz króla Kommageny Antiocha, syna Mitrydatesa (ale nie tego Mozartowskiego, re di Ponto, tylko jakiegoś innego - popularne imię w tamtych czasach i okolicach). Oczywiście, sam król również figuruje pośród bóstw (z jakiegoś powodu za towarzystwo wybrał sobie Zeusa, Apolla, Herkulesa oraz lokalną odpowiedniczkę Fortuny). Co więcej, o bliskich związkach króla z bogami zaświadczają umieszczone tu i ówdzie płaskorzeźby, na których każdemu po kolei ściska dłoń. Rzecz całą dla współczesności odkrył niemiecki geodeta pod koniec XIX wieku.
Nemrut Dagi.

Nemrut Dagi
Nemrut Dagi
Nemrut Dagi,
W czasach Antiocha Kommagene było małym buforowym królestewkiem, a głównym zadaniem jego władców było lawirowanie w charakterze obrotowego przedmurza pomiędzy Rzymem a Persją. Nawet stolicę zbudowano na całkim sporej górce, (słusznie) nie przewidując że może się rozrosnąć. Patrząc na projekt Nemrut z tej perspektywy, to mniej więcej tak, jakby marszałek województwa podkarpackiego rozkazał splantować wierzchołek Tarnicy i ustawić tam swoją figurę wśród powiedzmy, papieża, Obamy, Putina, Matki Boskiej i Pudziana. A zresztą, cóż będą mogli powiedzieć przyszli odkrywcy ruin świebodzińskich? Rzymianie, gdy już im się znudziła pseudoniezależność Kommagene, rozebrali częściowo świątynię, a budulec wykorzystali do konstrukcji mostu nieopodal. Bądźmy jednego pewni, elementów Świebodzineira nie da się użyć do niczego.
Antioch, kumpel Heraklesa
Dalej, przez miasteczko Kangal - słynące z opracowania modelu psa ogólnotureckiego - pojechaliśmy do czegoś o nazwie Balikli Kaplica. Słowo “kaplica”, sugerujące jakieś uduchowienie, ma w rzeczywistości bliżej do “kąpieliska” (zapewne jakiś indoeuropejski źródłosłów), zaś “balikli” to, jak się okazało, rybki. Rybki-ludożercy, na szczęście zadowalające się podskubywaniem martwego naskórka, a woda (źródła Eufratu) zawiera dużo selenu - z tego względu zaleca się te kąpiele wspomagająco chorym na łuszczycę. My byliśmy tam jedną noc, raczej wiedzeni ciekawością (dość dziwne uczucie bycia skubanym przez zupełnie nie bojące się ludzi rybki) niż jakimś problemem dermatologicznym.

Ogólnym problemem kąpieli termalnych w krajach muzułmańskich jest dyskryminacja par heteroseksualnych (czy wręcz heterofobia) manifestująca się rozdzielnopłciowością basenową. Wieczorem udało się ten problem rozwiązać (recepcjonista wpuścił nas do basenu po jego oficjalnym zamknięciu), rano natomiast poszliśmy na “zajęcia ciche w podgrupach”. Zajęcia nie były zupełnie ciche, w części męskiej dominowali Rosjanie, znaczy była wódeczka, papierosy, karty (takie specjalne, basenowe, z plastiku), oraz odpowiednik radiomagnetofonu z rosyjskim repertuarem (rozpoznałem Porucznika Golicyna). Był też Pan Murzyn, z którym się postanowiłem socjalizować.

Otóż Pan Murzyn przyjechał do Balikli Kaplica z Sudanu Południowego (w Turcji pierwszym pytaniem jest zawsze “Where are you from?”, więc radośnie uległem konwencji). Pan Murzyn był jakimś wyższej rangi parlamentarzystą południowosudańskim czy innym politykiem, co poniekąd tłumaczyło jego obecność na trzytygodniowym turnusie), próbowałem go delikatnie naprowadzić, żeby opowiedział mi cokolwiek o tym nowym państwie. No, zaczęło się od pytania, czy ja wiem, kim był doktor John Garang? Nie wiedziałem, naprawdę nie wiedziałem. Ha, rzekł Pan Murzyn, cały świat zna i czci doktora Johna Garanga, to był nasz wielki lider, który zginął w tajemniczej katastrofie lotniczej. Aha, powiedziałem rekoncylacyjnie. Pan Murzyn nie był do końca zadowolony (“You should go to the library and read about doctor John Garang!”). Obiecałem, ale to do końca nie rozprasowało sytuacji. “Ask your elders, they will explain you about doctor John Garang!” - rekomendował mi Pan Murzyn na koniec naszego spotkania w basenie. Bardzo ciekawa rozmowa, dała mi pewien pogląd na percepcję Smoleńska poza Polską.

Divrigi, brama Ulu Cami (Starego Meczetu)
Następnego dnia pojechaliśmy do Divrigi, gdzie mieści się zabytek UNESCO w postaci meczetu i (sic!) szpitala psychiatrycznego pochodzących z XIII wieku. Pacjentów leczono jak na owe czasy bardzo nowocześnie, szumem wody oraz dźwiękami muzyki. Nowoczesność tę widać zwłaszcza w porównaniu z ówczesnymi metodami europejskimi, gdzie wariat stanowił popularny obiekt plebejskiej rozrywki, a szpitale udostępniano zwiedzającym, którzy chcieli się pośmiać. Niestety, wychodzi na to, że w momencie kiedy Europa (tak koło XVIII wieku) ruszyła ostro do przodu, Bliski Wschód zafundował sobie akurat własne średniowiecze, z którego do dziś całkiem się nie wygrzebał.
Okolice Darende
Z Divrigi przejechaliśmy poprzez Arapgir (XIII wieczna katedra ormiańska, wysadzona bardzo skutecznie dynamitem w 1957 bo tak się radzie miejskiej podobało) do Darende. Miasteczko znajduje się u wylotu malowniczego wąwozu z bystrą rzeczką, dość dobrze zagospodarowanego (rafting, kąpielisko, ścieżki spacerowe, zaplecze gastronomiczne), a znane jest z tego, że osiedlił się w nim Somuncu Baba (choć angielska wiki łączy go z Bursą, zakładam, że Turcy jakiś rozum też mają), islamski święty, apokryficzny wnuk Mahometa. Oni zresztą tutaj świętość określają za pomocą degrees of separation, znaczy na przykład “ktoś kto znał kogoś, kto osobiście widział Mahometa”.

A potem wróciliśmy do Malatyi i kółko się zamknęło. Fruu do Ankary.


Jest herbata, jest impreza (cd).