sobota, 26 grudnia 2015

Nowe rady dla kobiet...

"Nowe rady dla kobiet w głownieyszych zmianach stanu fizycznego tudzież w słabościach im tylko właściwych." Warszawa 1829. Rozdział czwarty: O upławach białych, o ich przyczynach i symptomatach, o sposobach zabezpieczenia się od nich.
Lekarz filozof, cieszy się bez wątpienia, z wielkich i szlachetnych skutków cywilizacyi: przeciwnie lekarz filantrop, często ubolewać musi nad klęskami iakie za sobą prowadzi. Uwaga ta nastręcza się za każdem spoyrzeniem na smutną dolegliwość, o którey mówię, prawie nieznaną mieszkańcom wieyskim, a tak srożącą się i upowszechnioną w okolicach zaludnionych. Jedna tylko myśl pocieszaiąca z tego samego źródła zasmucenia pochodzi, że Hygiena może nam udzielić sposobów uniknienia tego opłakanego stanu, gdy upławy białe są nayczęściey skutkiem miękkości obyczaiów i rodzaiu życia błędnego. [...] 
Chociaż ta słabość spostrzega się na całey rozległości kuli ziemskiey, zdaie się, że początek swóy wzięła pod niebem ponurem Hollandyi i wielkiey Brytanii. [...] 
W ogólności, nie można bezkarnie sprzeciwiać się widokom natury, przytłumienie wszelkich przez nią ustanowionych wypróżnień nie może bydź bezkarne; dla tego to przytłumienie sekrecyi mleka u kobiet, które nagle odstawiaią dzieci, albo nie życzą sobie pełnić obowiązków matki, zrządza przypadłości, z których upławy białe są naymniejszey wagi. [...] W tey to ścisłey sympatyi łączącey żołądek z macicą, znayduie się przyczyna upław białych, któreby napróżno usiłowano leczyć bez względu na źródło choroby. [...] Tymczasem żołądek sympatycznie podrażniony, zaczyna objawiać swoje cierpienia: cała Ekonomia wkrótce staie się uczestniczką cierpień króla organów; w skutku raz zachwianych działań żołądka, świeżość i czerstwość zdrowia więdnie, bladośc ogólna pokrywa ciało, które zapada i traci owe przyiemne zaokrąglenia, dusza nawet traci swoię energiię. [...] 
Jeżeli młoda osoba przez nadmiernie rozwinięte żądze stała się smutną ofiarą nałogów szkodliwych, trzeba ią wysłać na wieś, aby tam poświęciła się rozmaitym zatrudnieniom, do iey sił stosownym, i tak długo trwaiącym, póki się nie da iey uczuć znaczne utrudzenie; gdyż wyobraźnia spoczywa, kiedy ciało pracuie. Ten nieszczęśliwy stan, który nas zaymuie, owoc bardzo pospolity nędzy, nieochędóstwa i złey odżywności, w klassie biedney ludzi, stałby się daleko rzadszym w bogatych przybytkach obfitości, gdyby miano wzgląd w wychowaniu córek na wpływ strony fizyczney na moralną, i odwrotnie. [...] 
Kobieta wstydząc się wyiawić swoie błędy, które uważała za łatwe do utaienia, ucieka się do tysiącznych wybiegów, dla ukrycia prawdziwego źródła złego, które ią dotknęło. Wielkim iest iey kłopot; ale też niemnieyszym iey Eskulapa, gdyż trudno mu przeniknąć prawdę z iey opowiadania złożonego z wyrażeń dwuznacznych. Jeśliby iego podejrzenia były niegruntowne, mógłby wzbudzić niezgodę domową, bądź to wprawiaiąc męża w powątpiewanie względem cnoty iego żony, bądź żonę względem moralnego postępowania iey męża. Gdyby zas podejrzenia znawcy były słuszne, ale tylko zbiiane ciągłem kobiety przeczeniem, wypadnie mu zostawić samey chorobę, która wkrótce rozciągaiąc swoie spustoszenia po całym Organizmie, ze wstydem chorey wykryie taiemnicę i zdrowie iey zniszczy na zawsze! Ale dość na tem: obym był mógł dać do zrozumienia, iak ważnem iest szczere zeznanie dla kobiety, w podobnej znayduiącey się okolicznościach.

piątek, 25 grudnia 2015

O kompielach wiślanych w czasie lata

Lebel Ignacy, „O kompielach wiślanych w czasie lata”, w Warszawie, 1835, za pozwoleniem Cenzury Rządowey, drukiem Łątkiewicza. Bardzo ładny wstęp:
Ludzie wszystkich wieków mieli wadę uważania się za mędrszych od swych poprzedników: wada ta rodziła się z niezaprzeczoney pewności, że rozum ludzki doskonali się z postępem czasu. Jakoż w rzeczy samey: doświadczenie nagromadza człowiekowi zdarzeń, które go coraz bardziey doskonalą w iego władzy sądzenia. Jednakże gdy się bliżej zastanowiemy nad rzeczą, poznamy że ten mniemany postęp rozumu ludzkiego nie zgadza się z tym, iaki na świecie widziemy. Często zamiast powiększania naszych wiadomości przez coraz nowsze, zapominamy jeszcze tych co przed nami były: zamiast wyciągnienia nauki ze zdarzeń, które nas poprzedziły, obłąkuiemy nasz umysł mylnemi wnioskowaniami do iakich nas prowadzą niektóre wypadki nowoczesne. Przekona o tem zastanowienie się nad kąpielami wiślanymi.
Dalej, zgodnie z przewidywaniami, przestrogi przed (nad)używaniem kapieli, a już zwłaszcza zimnych. Bo grozi apoplexya, cierpienia artrytyczne, jedyne w czym może przynieść zimna kąpiel ulgę, to hemeroidy, a także pomieszanie zmysłów (przy czym doniesienia są w tym przypadku sprzeczne). Przenikliwie demaskuje też autor hipochondryków:
Nie wiem w iakiey klasie chorych można pomieścić tych sławnych naszych artrytyków, co się w Wiśle leczą siedząc w niey po kilka godzin? Jeżeli w niey siedzą nie zważając na iey stopień ogrzania, nie muszą bydź Artrytycy ani Reumatycy.
Jak już ktoś koniecznie musi się kąpać, to wskazane są godziny pomiędzy 10 a 11, względnie 18 a 19, choć autor lojalnie ostrzega, że „zanurzenie się iest niezmiernie przykre dla ludzi delikatnych i nerwowych". Pan Ignacy zwraca też uwagę na różnice pomiędzy narodami:
Gdybyśmy przynaymniey równali się zwyczaiami Anglikom, których chcemy dziś [...] naśladować, gdybyśmy przymuszeni byli albo przez mgliste wciąż powietrze, albo przez życie marynarskie, do takiego używania rozpalaiących napoiów do iakiego oni są wciągnięci, łatwoby ich zwyczaj zanurzania się w wodzie dał się do nas przenieść.
Autor radzi odwrócić się tyłem do prądu rzeki i pochylić do przodu, co „bywa bardzo pożyteczne ludziom hemoroidalnym". Zaś po kapieli zaleca kieliszek wina i, stosownie do pory dnia, posiłek.

środa, 23 grudnia 2015

Higiena młodej dziewczyny

Czy wiecie Państwo, co to regularność? Proszę się nie przejmować, ja też nie wiedziałem, dopóki nie przeczytałem książeczki doktor Jadwigi Śmiarowskiej “Higiena młodej dziewczyny" (Warszawa, Dom Książki Polskiej, 1933), w której to znalazłem zdanie “Pierwsze pojawienie regularności jest ważnym faktem w życiu fizjologicznym kobiety”.  Autorka zresztą wcale nie boi się dość śmiałych porównań, w rozdziale o samogwałcie dziewczynek pisze: “Zwłaszcza duże wargi wiszą jak firanki i są charakterystyczne dla onanistek”. Prawdziwe jednak perełki znalazłem w rozdziale o higienie moralnej (podrozdział “Ogólne przystosowanie do życia”), gdzie doktor Jadwiga dzieli się z czytelnikiem głębią swoich refleksji: 

Kobieta ma dużo danych, żeby być dobrą lekarką, ale musi do tego mieć zdrowie, zdolności, umiłowanie do tego zawodu, dużo wytrwałości i cierpliwości, sympatyczny zewnętrzny wygląd; nie mając tych powyższych danych nie wytrzyma konkurencji z mężczyzną nigdy. Lepiej mierzyć mniej wysoko… i nie tracić długich lat życia na minimalne wyniki praktyczne. […] Wysokowykształcona, równouprawniona, z doktorskiemi dyplomami - jako kobieta częściej poniesie klęskę w swem życiu osobistem, niż stuprocentowe kobieciątko, pociągające swoją naiwnością, wdziękiem i słabością, szukające opieki u mężczyzny. […] Nadmierna ilość studentek w Polsce rzuca się każdemu w oczy - czy podobna, żeby wszystkie miały odpowiednie uzdolnienie i zamiłowanie do wyższych studiów? Rezultatem tego jest nadmiar inteligentnego proletariatu, który nawet po uzyskaniu dyplomów doktorskich poprzestaje na zarobkach i posadach, do których studja uniwersyteckie są zbyteczne. Albo może za dużo mamy uniwersytetów w Polsce? Dyplomy i tytuły naukowe - to najmniej pewna droga do osiągnięcia trwałego szczęścia w rodzinie. 

wtorek, 22 grudnia 2015

Chłop polski za czasów polskich

Krajowa blogosfera swego czasu gościła dyskusję o skutkach amputacyjnej struktury społecznej, jaka powstała w Polsce w wyniku ostatniej wojny, dyskusję inspirowaną publikacjami Ledera, Sowy, Majmurka (i innych). Oprócz zainteresowania, rozmowy te spotkały się też z dość agresywnym lekceważeniem i opiniami, że zajmowanie się tymi sprawami (na przykład wpływem mentalności post-pańszczyźnianej na współczesne obyczaje społeczno - polityczne) wynika z fascynacji komunizmem i jest wyłącznie udziałem oszalałych trockistów. Bo przecież wszyscy pochodzimy z dworków (jeśli nie z pałaców, spalonych oczywiście przez bolszewię), a Sarmatia felix jest naszą duchową ojczyzną utraconą.

Dlatego z żywym zainteresowaniem przeczytałem broszurkę Józefa Chociszewskiego, wydaną w Poznaniu w roku 1878 pod długim tytułem: ”Chłop polski za czasów polskich: czy rzeczywiście tak źle było w dawnej Polsce, jak o tem pisze pan Roman Szymański w 13 i 15 numerze ‘Orędownika’ z r. 1878? Kilka słów serdecznych w tej sprawie dla Ludu Polskiego”, wyimki której pozwolę sobie poniżej przytoczyć, głównie dla dostarczenia nowych jakościowo (mimo, że przykurzonych trochę) argumentów zwolennikom tezy, że “z szlachtą polską, polski lud”, i ogólnie na styku klas było miło i serdecznie, czemu zaprzeczają tylko głosujące na partię ‘Razem’ Pol Poty.

A więc, oddajmy teraz głos Józefowi Chociszewskiemu:

W ostatnich czasach wydrukował p. Szymański w ‘Orędowniku’ twierdzenie zupełnie fałszywe, jakoby chłop polski dopiero za pruskich czasów przyszedł do praw i do dobrobytu. Tu już, panie Szymański poszedłeś za daleko, gdyż rzucasz się na całą przeszłość naszej Ojczyzny, spotwarzasz ją i fałszujesz jej dzieje. Słowem nie jak dobry syn wyrażasz się o Matce Polsce, ale jako największy wróg naszego Narodu. “Źle było chłopu polskiemu za czasów polskich”, pisze ‘Orędownik’. Prawda, było źle, ale przede wszystkiem 1) nie zawsze, 2) nie wszędzie, 3) w innych krajach było daleko gorzej. 
Wszakżeż dawni Słowianie, od których my Polacy pochodzimy nie znali poddaństwa ani niewoli , owszem u dawnych Słowian panowała zupełna równość i wolność. O tem przecież wiedzą nawet dzieci, uczące się historyi polskiej. A jak było u Niemców? Tam panowała od początku niewola, poddaństwo. W Kruświcy kmiecia Piasta królem polskim obrano. Kmieca rodzina Piastów pięć wieków w Polsce władała. Czy to nie czyste kpiny, aby twierdzić, że źle było chłopu Polskiemu w Polsce , kiedy oto chłop najwyższą władzę w narodzie mógł pozyskać. Czy w Niemczech albo w Moskwie został kiedy chłop królem obrany? 
Wiadomo, że szlachta polska była religijną, to też religia większą część szlachty wstrzymywała od zbytniego ucisku wieśniactwa. Dowodem łagodnego obchodzenia się jest ta okoliczność, że chłopi polscy nie podnosili buntów. 
We Francyi książęta burgundzcy zeziębli na polowaniu, kazali płatać brzuchy swym poddanym, aby grzać sobie w ich wnętrznościach zimne nogi. A czy możesz, panie Szymański, twierdzić, że w Polsce działo się coś podobnego? Zabił czasem szlachcic chłopa, ale w podobny sposób nie pastwił się żaden szlachcic nad chłopem polskim. W Niemczech nierzadkie były wypadki, że gromady chłopstwa musiały całą noc uderzać kijami we wodę, aby żaby nie skrzeczały, gdyż ich skrzekot nie dozwalał spać jasnemu panu. Karol Eugeniusz, książe wyrtemberski (panował do 1794 r.) gwałtem napędzał poddanych do loteryi, sprzedawał urzędy, bezcześcił publicznie na balach niewiasty. Książęta niemieccy sprzedawali chłopów za gotówkę Anglikom. Anglicy brali kupionych wieśniaków do Ameryki i tam im się kazali bić. […]

Polska dawniej obfitowała w lasy, to też i chłopi z nich korzystali. Był zatem opał, drewno na chałupę, jagody i grzyby. Szlachta cisnęła chłopa, ale też ta szlachta szła na wojnę, a chłop siedział sobie spokojnie w domu. Dziś - chcesz, czy nie chcesz - musisz iść chłopie na wojnę. […]
Pytam teraz każdego, czy w Polsce żydzi mogli tak wykorzystywać rzemieślników, jak dziś? Dawniej większa część rzemieślników miała swój domek i choć trochę pola, a przynajmniej ogród. Dziś czem są po większej części rzemieślnicy? Oto poddanymi żydów, gdyż na nich pracują
Jest jeszcze całkiem ciekawy passus dowodzący, że to nie Prusy zniosły na ziemiach swojego zaboru pańszczyznę, tylko Napoleon, ale to już jest taka ekwilibrystyka umysłowa i żonglerka faktami, że tylko odnotuję argument (z cyklu: a u was Murzynów biją) - że “Szymański grubo się myli i sieje niezgodę w narodzie, bo jakżeż Prusacy mogli znieść pańszczyznę, skoro u nich większy wyzysk i niewola panowały”, co jako oczywistość dowodu nie wymaga.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Przewodnik po Stanach Zjednoczonych do użytku polskich imigrantów

Rok 1912. Stowarzyszenie Córek Amerykańskiej Rewolucyi Stanu Connecticut wydaje “Przewodnik po Stanach Zjednoczonych do użytku polskich imigrantów” (w opracowaniu Johna Fosterra Carra).
Prawo Stanów Zjednoczonych wzbrania wstęp obcokrajowcom, którzy są idyotami, mają nierozwinięte władze umysłowe, epileptykom, cierpiącym na pomieszanie zmysłów, [...] nędzarzom, zawodowym żebrakom, osobom podlegającym suchotom, jak i innym zakaźnym chorobom [...]
Większość stacyi kolejowych w Ameryce posiada oddzielne przedziały dla mężczyzn i kobiet. Mężczyźni mają prawo przebywać w przedziale dla kobiet, jeżeli tylko wstrzymują się od palenia tytoniu i plucia.
Zbrodnią jest napisać, przesłać lub doręczyć komuś list lub kartę pocztową, chociażby nie zawierała pogróżek, lecz obliczona była na sprawienie przykrości komukolwiek. Najwyższa kara wynosi rok więzienia. Sprzeciwia się również prawu domaganie się zapłacenia długu odkrytą kartą pocztową. Kodeks karny, paragraf 551.  
Stanowi zbrodnie mieć we posiadaniu jakiekolwiek bilety loteryjne, przedsiębiorstw loteryjnych w tym kraju, czy też za granicą. Kodeks karny, paragraf 957. [...]
Zbrodnią również jest niewłaściwe używanie biletów zmiennych (transferów) linij tramwajowych, kolei podziemnych lub napowietrznych, przez kupowanie ich od postronnych osób, lub sprzedawanie tychże komu innemu. Kodeks karny, paragraf 1566. [...] Jest również zbrodnią wyrzucać na ulicę odpadki i inne śmiecie.
Zbrodnią jest zajmować się pedlerstwem, żebraniną, zbieraniem szmat, itd. w towarzystwie dziecka.
Inne doniosłe prawa - Świętowanie niedzieli. Żywność, z wyjątkiem surowego mięsa, może być sprzedawana w niedziele. Sprzedaż trunków alkoholicznych wzbronioną jest w niedziele [...]. Wyjątek stanowią tylko te zakłady, w których trunki są podawane z obiadem lub kolacyją. Wszelkie ugody zawarte w niedziele nie mają wartości prawnej [...].
W Ameryce zawsze można spać przy otwartym oknie. 
Polacy, którzy są naturalizowanymi obywatelami amerykańskimi i mają zamiar udać się do Polski, chcąc otrzymać paszport winni się odnieść do biura paszportowego w Washington D.C., załączając wraz z podaniem swoje papiery obywatelskie oraz sumę $1. Ci, którzy są poddanymi niemieckimi, rosyjskimi lub austriackimi, po paszport zwrócić się muszą do konsula swego państwa, w którymkolwiek większym mieście Stanów Zjednoczonych. [...] Odnośnie do rządu rosyjskiego, trzeba być bardzo uważnym, by wszystkie formalności przepisane przez prawo były w porządku. Polak, poddany rosyjski, musi mieć paszport potwierdzony przez proboszcza parafii, do której w Ameryce należał. Konsul rosyjski nie wydaje paszportu osobom żydowskiego pochodzenia, choćby urodzonym w Rosji. 
Szanuj i kochaj Polskę. Nie wstydź się swego pochodzenia i rodziny. Nie zmieniaj nigdy swego nazwiska. Nie wahaj się składać zeznań w sądzie jako świadek [...]. Polacy są pochopni do użycia gwałtownych środków podczas kłótni. Pozbądźcie się broni i narzędzi morderczych. Nie nadużywaj trunków: w ten sposób będziesz poważanym i pożądanym w Ameryce.

sobota, 19 grudnia 2015

Kradzież w charkowskim banku

Fascynująca lektura - “Z tajników carskiej policji” Arkadija Francewicza Koško (Wydawnictwo ‘Rój’, Warszawa 1926).
Kradzież w Charkowskim banku.
Afera ta wbiła mi się specjalnie w pamięć, zapewne też i dlatego, że była ona ukoronowaniem mojej długoletniej służby (było to przed samą rewolucją). Pamiętam ją też dlatego, że suma zrabowana w banku była tak duża, że w historii bankowości nie zanotowano przedtem nigdy równie wielkiej kradzieży. […]
Wszystkie cechy kradzieży przemawiały za tem, że w tym wypadku działali t. zw. “Warszawscy” złodzieje. Ten gatunek złodziei odbiegał daleko od szablonu naszych niezdarnych rosyjskich złodziejaszków. Złodzieje “warszawscy” byli to dżentelmeni doskonale zwykle ubierający się, żyjący na wielką skalę i uznający tylko pierwszorzędne hotele i restauracje. Wybierając sobie obiekt kradzieży, nigdy nie łaszczą się na drobne zyski. Są uparci, wytrwali i nad podziw cierpliwi. Zawsze uzbrojeni. Pojmani - nigdy nie negują swej winy, spokojnie opowiadają wszystko, ale wspólników nigdy nie sypią. […] 

Rzecz jasna, intuicja naszego dzielnego policmajstra nie zawodzi: sprawcami włamania są panowie Groszek, Majewski i Kwiatkowski. Po stronie prawa działają także nasi rodacy: Linder, Marszałek i Kurnatowski. Ten ostatni za swój udział w rozwiązaniu zagadki otrzymuje order Włodzimierza czwartego stopnia, Linder - awans poza kolejką, a Marszałek musi zadowolić się nagrodą pieniężną.

W tekście kilkukrotnie pojawia się słowo “lichacz” (pierwszy raz korektor poprawił bez sensu na lichwiarz, ale potem zostawił). Kimże jest ów lichacz? Извозчик с щегольским экипажем на хорошей лошади (устар.) - znaczy, wbrew skojarzeniom fonetycznym, woźnicą eleganckiego powozu, zaprzężonego w niezłego konia. Taki rusycyzm - efemeryda.

sobota, 14 lutego 2015

Król i my

Król Bhumibol Adulyadej czyli Rama IX z dynastii Chakri jest obecnie najdłużej panującym monarchą na świecie. Nawet idącej na rekord Elżbiecie II brakuje do Ramy kilku lat, choć nie jest bez szans, bo pochodzi z długowiecznej rodziny. Król ma lat osiemdziesiąt kilka, pokazuje się publicznie rzadko, przemieszkuje głównie w szpitalu i - zdaniem tubylców - ma już “dużo sztucznych organów”. Ewolucję wizerunku monarchy można śledzić na monetach - król w miarę młody jest en face, w miarę starzenia się odwracany jest coraz bardziej profilem. Gdyby doszło do kolejnej emisji bilonu, na przykład z okazji dziewięćdziesiątych urodzin, monarcha najpewniej ukazany byłby od tyłu.


Król otoczony jest publicznym i nieudawanym szacunkiem, obwarowanym zresztą legislacyjnie. Do niedawna z paragrafu o obrazę majestatu skazywano sporadycznie, obecnie coraz częściej, zwłaszcza że sądy stosują definicję rozszerzającą, co oznacza, że ochroną prawną nie jest objęty tylko aktualny monarcha i jego rodzina (i jego liczne biznesy), ale wszyscy historyczni królowie Tajlandii. Doszło do tego, że autor monografii poświęconej jakiemuś XVI wiecznemu królowi został oskarżony, bo ośmielił się napisać, iż ów król był kiepskim władcą i fatalnym strategiem (chodziło o złe rozmieszczenie słonnicy w którejś z licznych bitew z Birmą). Teraz zresztą historię konfliktów z Birmą omawia się dość enigmatycznie, można na przykad dowiedzieć się, że Tajlandia zajęła drugie miejsce w jakiejś tam kolejnej wojnie z sąsiadem (czy coś bardzo podobnego).


Król jest najbogatszym obywatelem Tajlandii, drugim pod względem majątku jest zapewne wytwórca portretów (bilboardów) królewskich, które witają przybysza na każdym kroku. Rankiem w dużych miastach mieszkańcy śpiewają hymn państwowy oddając cześć wizerunkom monarchy - nigdy nie wstajemy tak wcześnie żeby to zobaczyć, ale relato refero.

Następca tronu nie ma dobrej prasy, głównie z powodu wielokrotnych rozwodów, najnowszy odbył się w grudniu ubiegłego roku. Jest już jakaś nowa narzeczona, mieszkająca w Niemczech stewardessa Thai Airways. Czy dojdzie do następnego ślubu, nie wiadomo, na razie panią konkubinę mianowano pułkownikiem lotnictwa, żeby ten ewentualny mezalians nie był aż taki oczywisty. Przepisy dotyczące sukcesji nie są jednoznaczne. Książe ma trzy siostry, ale wszystkie również wielokrotnie rozwiedzione, za wyjątkiem jednej, która jeszcze nie zdążyła wyjść za mąż mimo szóstego krzyżyka na karku.

Ostatnio (maj 2014) odbył się w Tajlandii wojskowy zamach stanu, który w zasadzie jest niewidoczny dla turysty: posterunki wojskowe - podejrzewam - stały przy drogach i wcześniej, widać trochę wojska w miastach (“dyżury junty”). Tubylcy, przynajmniej ci, z którymi rozmawialiśmy, oceniają zamach pozytywnie; wojsko po prostu wzmacnia i pogłębia demokrację, którą wszyscy Tajowie umiłowali ponad wszystko, a nadto wojsko jest mniej skorumpowane niż politycy i policja.

Tajowie uporczywie powtarzają, że są jedynym narodem w Azji, który nigdy nie został podbity przez obce mocarstwo, ale zaraz potem dodają szeptem scenicznym, że to dlatego, że nigdy nie było takiej potrzeby - zawsze szli na ugodę i współpracę. W każdym muzeum eksponowana jest mapa Wielkiej Tajlandii z zaznaczonymi ziemiami, które były oddawane Anglii i Francji w zamian za pokój na następne półwiecze.

Nie lubią żadnych sąsiadów, najmniej nie lubią Laotańczyków (bo język podobny i bo bieda większa - coś na kształt stosunku Polaków do Słowaków). Nie lubią Birmańczyków bo są bezbożni (czy raczej bezbuddni), popędliwi, nerwowi i szybcy (skądś się te przedostatnie miejsca w wojnach musiały brać). Malajowie są bogaci i wydają ostentacyjnie pieniądze, co samo w sobie jest wystarczającym powodem do niechęci. Kambodża to nie kraj, tylko prowincja Tajlandii, poza tym Khmerowie mają okrągłe twarze i nie mówią po tajsku, choć powinni. Chińczycy natomiast, nawet jeśli się nauczą po tajsku, to i tak mówią ze śmiesznym akcentem.

Tajski jest językiem tonalnym, składającym się z czterdziestu kilku spółgłosek i kilkunastu samogłosek. Mimo bogactwa fonetycznego Tajowie nie są w stanie usłyszeć, odróżnić i reprodukować wielu fonemów języka angielskiego. I tak, na przykład, co w naszych uszach brzmiało “pisz pan pan free”, w ustach Taja miało brzmieć “fishtail palm tree” (Caryota mitis). Gdy pierwszy raz usłyszeliśmy o “helicopter Budda”, potraktowaliśmy to jako zabawne przesłyszenie. Gdy usłyszeliśmy tę frazę po raz trzeci, piąty i dziesiąty, podejrzewaliśmy, że mamy do czynienia z bardzo reformowanym odłamem buddyzmu. W rzeczy samej chodziło o “relics of the Buddha” (umieszczane w co ważniejszych pagodach). W restauracji kelnerka proponowała nam zamiast ryżu wszy do curry (“Lajs? Lajs? You want lajs?”). Przy tych wszystkich ograniczeniach Tajowie uważają się za absolutnych poliglotów, zdolnych do biegłego opanowania wszystkich języków (w odróżnieniu od takich, na przykład, Chińczyków czy Japończyków).

Dobre wiadomości w następnym odcinku (“Sto watów”).

piątek, 9 stycznia 2015

Janosik - historia prawdziwa

Powszechnie znamy to uczucie towarzyszące momentowi, w którym wszystkie wątki zaczynają splatać się w jedną całość. Różnie to bywa, w kryminałach najczęściej na przedostatniej stronie, w życiu zazwyczaj po czterdziestce, a u Bergmana przeważnie w drugiej albo i trzeciej godzinie.

Mnie splotło się teraz, a to za sprawą Bolesława Wallek-Walewskiego i jego dzieła pod znaczącym tytułem "Pomsta Jontkowa". Pamiętamy wszyscy pohańbioną Halkę i te liryczne frazy ("O mój maleńki, chodź do trumienki..."), a zaraz potem dramatyczny okrzyk "Ha! Dzieciatko nam umiera, z głodu umiera..." (choć najczęściej z metryki obsadzanych sopranistek wynika, że to raczej wnuczątko, a i domniemana matka na szczególnie zagłodzoną nie wygląda, a wręcz przeciwnie).

Więc jednak okazało się, że dzieciątko przeżyło matkę (a także i ojca). Przezorny Jontek oddał je na wychowanie żydowskim zakonnicom, które wykierowały chłopca na komunistycznego prokuratora. Niestety, w wyniku lustracji i dekomunizacji Janusz junior stracił materialne podstawy swojego bytu i jął się - początkowo drobnych - kradzieży. Od rzemyczka do koniczka - później przybrał ksywę Janosik i przystał do mafii, a co było dalej, to wszyscy wiemy, chociażby z serialu Passendorfera.





wtorek, 30 grudnia 2014

Dorastanie dla dużych i małych


Jeszcze jedna zaległa notka i będzie można zamknąć rok. Otóż podczas listopadowego wypadu do Londynu zsekwencjonowały mi się dwa pozornie niepowiązane ze sobą przedstawienia: Wicked i Lion King. A wszystko odbyło się zupełnie przypadkowo – ja miałam od dawna ochotę zobaczyć na scenie Wicked, które znałam tylko z nagrań i małych fragmentów wideo, bratanica Michała, którą odwiedzaliśmy, marzyła za to o Królu Lwie. I tak to wyszło. Dwa wieczory, dwie zupełnie inne historie… Niezupełnie.
Obydwa przedstawienia poruszają problem dojrzewania, jednak zarówno zaproponowane wnioski, jak i domniemane „grupy docelowe” są chyba inne. Różnica jest w tym, co o dorastaniu mówimy do dorosłych (no może młodych dorosłych), a co do dzieci. Moim zdaniem są to sprawy tak odmienne, że nijak nie dadzą się pogodzić, tak więc albo jedna, albo druga konkluzja i „morał” to duby smalone bądź też cyniczna manipulacja.
Wicked to prequel do znanego (zwłaszcza w świecie anglosaskim) i wielokrotnie przerabianego na musicale Czarnoksiężnika z krainy Oz. Tylko tym razem nie chodzi o Dorotkę i jej przyjaciół, ale o „pokolenie wyżej”, czyli młodość dobrej i złej czarownicy. Panie, jak się okazuje, poznały się w szkole (wymyślonej bardzo na kształt akademii magii z Harry’ego Pottera) i wbrew pozorom, pokonały pierwszą instynktowną antypatię (swoją drogą, ich piosenka „anty-miłosna” to cudeńko jak rzadko) i zostały najlepszymi przyjaciółkami. I to pomimo wszelkich możliwych przeszkód, takich jak zaplątanie się w trójkąt uczuciowy, odmienne poglądy polityczne i wizje przyszłości. Z drugiej strony, czyż wiele z nas nie miało w szkole przyjaciółki, która była naszym przeciwieństwem? „Dobra” Glinda to różowa modnisia, najpopularniejsza dziewczyna w szkole otoczona wianuszkiem fanów, rozpieszczona i nastawiona na sukces, który jej zdaniem po prostu musi sam do niej przyjść. „Zła” Elphaba to kujonka w workowatym swetrze i głupiej czapce, „inna” (zielona na twarzy, co w musicalu fantastycznie połączono z „zielonymi” przekonaniami), nietowarzyska, ale z przekonaniem walcząca o to, co uzna za słuszne. I wbrew pozorom nic nie okazuje się czarno-białe, wcale nie mamy do czynienia z „próżnością ukaraną, a skromnością wywyższoną”. Dorastając panie zbliżają się do siebie, doceniają nawzajem swoje mocne strony, ale pozostają sobą i być może to właśnie przesądza ostatecznie o ich sukcesie. Glinda, zahartowana przez parę „kopniaków” od życia, może wreszcie podjąć się odpowiedzialnych zadań, zostaje de facto prezydentem swojej krainy. Elphaba, pokrzepiona odwzajemnioną miłością i pewna oddania przyjaciółki, uspokaja się, ale jak można przypuszczać nie składa ostatecznie broni i dalej będzie walczyć przeciwko niesprawiedliwości (eksploatacja środowiska naturalnego, korupcja władzy, zastraszanie obywateli). Wychodzi więc na to, że dorastanie nie musi być dopasowywaniem swojej osobowości do zewnętrznych warunków, że warto wykorzystać swoje unikalne zdolności, a przede wszystkim warto walczyć, jeśli ma się o co – bo zawsze jest nadzieja, że coś zmieni się na lepsze. I to jest morał dla dorosłych.
A co dla dzieci? Dzieci (oraz towarzyszące im osoby dorosłe) dostaną Króla Lwa. Czytałam wiele razy, że Lion King to taki „Hamlet dla najmłodszych”. No niby mamy śmierć ojca (czyż nie jest to warunkiem koniecznym zostania jakimkolwiek królem?), zemstę na złym stryju, dojrzewanie do przejęcia odpowiedzialności (uosobionej przez ducha ojca) i pogodzenie się ze swoim przeznaczeniem. Moim zdaniem, jeśli już mamy tu jakieś inspiracje szekspirowskie, to Henrykiem IV (a raczej tym, co w drugiej części tej sztuki napisano o młodym Henryku V). Otóż młode książątko obraca się w „nieodpowiednim towarzystwie”, które ostatecznie musi odstawić na bok, żeby zająć miejsce na tronie. Korona błyskawicznie resetuje mózg w głowie, na którą ją nałożono i wszystko na świecie w cudowny sposób wraca do normalności, czyli de facto do stanu uprzedniego, sprzed zachwiania równowagi i kryzysu. Młodzieńczy bunt to tylko faza, którą trzeba przejść jak ospę wietrzną. A dorastanie to zaakceptowanie tego, co narzuca nam rodzina, tradycja, społeczeństwo. Mało tego – szczeniak (kociak) w końcu podejmie swoje przyrodzone obowiązki chętnie i z zapałem. Nawet towarzyszkę życia „wybierze” sobie dokładnie tę, którą od maleńkości raiła mu rodzina i szybko postara się wraz z nią o następcę. Duch Ojca jest zadowolony… A wszystko to przy jednej z najbardziej zachwycających opraw wizualnych, jakie kiedykolwiek widziałam w teatrze. Wyobraźnia plastyczna twórców Króla Lwa po prostu wbija w fotel – na scenie pojawiają się ni to lalki, ni to maski, ni to aktorzy w rolach zwierząt, duch materializuje się z migoczących światełek i znika. Wicked było estetycznie fajne (choć po 10 latach od premiery odrobinę czuło się, że nie jest to najnowsza technika teatralna) – ale to jest po prostu mistrzostwo świata. W magii sceny roztapia się przesłanie – nie szarp się, nie warto, i tak nic nie zmienisz… Jesteś tym, czym się urodziłeś. Nigdy nie będziesz niczym innym. Rób swoje, a raczej to, co przed tobą robiły poprzednie pokolenia, a wszystko będzie dobrze. Naprawdę tego chcemy uczyć te oszołomione teatralnym przepychem dzieciaki? Tak sobie pomyślałam, że w ostatniej scenie, kiedy król Simba prezentuje poddanym kolejnego nowonarodzonego kociaka, tak naprawdę powinny to być bliźnięta…

sobota, 20 grudnia 2014

Podryw stulecia

No i w końcu udało nam się zaliczyć brakujących do wagnerowskiej „kolekcji” Śpiewaków norymberskich. Odbyło się to w warunkach godnych, w Kinie Pałacowym w Poznaniu, które (Nareszcie! Choć może odrobinę żal tych operowych pielgrzymek do Warszawy i Łodzi) zaczęło transmitować opery z MET. Było jak to w MET, bogato i klasycznie do bólu, a więc do głosu (oprócz śpiewaków) dopuszczono twórcę dzieła, nie zagłuszając go talentem (a niestety częściej rozdętym ego) reżysera. Śpiewacy udowodnili, że na Wagnerze można polegać, choć właściwie odegrane zostały 3 jednoaktówki, a może raczej trzyodcinkowy serial, bo całość z przerwami trwała bite 6 godzin. Tym niemniej serial puszczony ciurkiem okazał się interesujący, a także satysfakcjonujący muzycznie i treściowo.

Akt 1: dramat akademicki

Wcale nie tak wesoło i jakże aktualnie. Otóż przed czymś na kształt uczelnianej Rady Wydziału pojawia się świeżak znikąd i prosi o dopuszczenie do egzaminu (doktorski? kolokwium habilitacyjne? na adiunkta?). Ponieważ kandydat nie jest „swój”, tylko jakiś obcy, profesorowie nie mają większych skrupułów, żeby go koncertowo uwalić przy atmosferze ogólnej zgrywy i szydery. Wyznaczony do notowania błędów utytułowany protokolant dopisuje ile wlezie, reszta Rady (z jednym wyjątkiem) zrywa boki ze śmiechu. Jedyny chlubny wyjątek w postaci „uczciwego profesora” to szewc i poeta Hans Sachs – prawdopodobnie najsympatyczniejsza postać, jaką kiedykolwiek napisano dla opery. Kryształowy charakter, poczucie humoru, bezinteresowna życzliwość dla ludzi, odwaga – po prostu fantastyczny, dojrzały mężczyzna, którego chciałoby się mieć za ojca, mistrza, przyjaciela, a i z łóżka by się nie wygoniło. Wie swoje, robi swoje, nic nikomu nie potrzebuje udowadniać, więc jako jedyny na sali nie czuje się zagrożony pojawieniem się „paniczyka z ulicy” imieniem Walter i docenia jego zdolności. Jest to oczywiście talent surowy, wymagający oszlifowania i pracy nad techniką, a szczeniak (jak wielu zdolnych szczeniaków) jest bezczelny i myśli, że wszystkie rozumy pozjadał. Ale rokuje i to jest najważniejsze. Poza tym ma porządną motywację, bo zakochał się w Ewie, córce złotnika (tudzież członka Rady Wydziału), który zarzekł się, że wyda ją za mąż tylko za mistrza śpiewackiego. Oprócz Waltera nagrodą tą zainteresowany jest jeszcze ten protokolant – stary wyga, który technikę śpiewu ma w jednym palcu i właściwie spełnia wszelkie wymogi z wyjątkiem najważniejszego, czyli zdobycia wzajemności panny. Na szczęście, ponieważ to ma być komedia, nikt panny wbrew jej woli do ołtarza nie doprowadzi, chociaż jeśli Walter (którego Ewa kocha z wzajemnością) nie zostanie mistrzem, grozi jej staropanieństwo. Sachsowi, który zna złotnikównę od dziecka, byłoby jej szkoda, więc postanawia pomóc kochankom, którzy póki co nie widzą dla siebie innego wyjścia, jak tylko wspólną ucieczkę.

Akt 2: czyli nawet Wagner umiał napisać komedię

Walter i Ewa nie uciekli dalej, niż za pierwszy róg, bowiem na ulicy dzieje się bardzo wiele. Po pierwsze, niechciany konkurent postanawia skłonić ku sobie pannę wyśpiewując jej pod oknem. Przeszkadza mu w tym Sachs, który korzystając z ciepłej pogody wyniósł sobie robotę przed dom i stuka młotkiem w buty, niby to przypadkiem, ale oczywiście ze złośliwością. Nie sądziłam, że na operze Wagnera można się szczerze uśmiać – ale ten Sachs jest po prostu rewelacyjny. Specjalnie się nie dziwię Ewie, że czyni mu propozycje, żeby sam zgłosił się do konkursu, w którym występuje jako nagroda. Z drugiej strony, nie dziwię się też Sachsowi, że grzecznie i taktownie odmawia – dla niego potrzebna byłaby jakaś bohaterka z krwi i kości, a nie dzierlatka, która od pierwszego wejrzenia zakochała się w przystojnym nieznajomym (przyjaciel, z którym byliśmy w kinoteatrze sugerował, że to dlatego, że usłyszała, że jest szlachcicem). W każdym razie – jeszcze raz odnosząc treść do akademii -  profesor postanawia zabrać oblanego doktoranta na konferencję i tam, przed większą publicznością, oddać mu swoje 20 minut na referat, żeby wszyscy mogli się uczciwie przekonać, co on wart. Przy okazji zamierza ośmieszyć wyjadacza, który w wieku belwederskim łaszczy się na nagrody dla młodych naukowców.

Akt 3: telenowela z zaskakującą puentą

Pierwsza część trzeciego aktu (a więc piąta godzina przedstawienia) niestety zaczyna się dłużyć. Sachs i Walter pracują nad „referatem” (czyli pieśnią na konkurs) dochodząc do słusznego wniosku, że jeśli ostateczną nagrodą ma być kobieta, to trzeba ją jakoś poetycko zachęcić. Pieśń „egzaminacyjna” była zdaniem Sachsa zdecydowanie zbyt zmysłowa i nie sprawdzi się na turnieju. Radzi więc Walterowi, żeby uwodził Ewę (która zresztą nie potrzebuje dodatkowego uwodzenia) w bardziej subtelny sposób, na przykład… roztaczając przed nią wizję wspólnych dzieci. I w tym momencie sobie pomyślałam, że nawet geniusz i profesjonalista może się czasem pomylić – bo dla mnie byłby to akurat ostatni argument, który chciałabym usłyszeć z ust kandydata do wspólnego życia. Tym niemniej Walter z Sachsem próbują nowy utwór, po czym wychodzą z pracowni. Utwór ten kradnie kontrkandydat do ręki Ewy – ale ponieważ też nie jest jakimś potworem i gryzą go wyrzuty sumienia, przyznaje się do winy przed Sachsem. Ten nie tylko daje się przeprosić, ale wręcz oddaje wiersz konkurentowi ze słowami, że jeśli zdoła do niego skomponować muzykę, niechże go sobie wykonuje na zdrowie. Niestety, te wszystkie qui pro quo, ludzie wchodzący i wychodzący z domu Sachsa, długie monologi i ansamble przy akompaniamencie okrzyków: „Pospieszmy się! Trzeba już wychodzić!” przywodzą na myśl latynoamerykańską telenowelę, ale zapewne z jednej strony są konieczne dla treści, a z drugiej zawierają sporo ładnej muzyki, którą Wagnerowi szkoda było wywalać. Humor jest tu jednak dość umowny, a chwilami wręcz być może niezamierzony, na przykład wtedy, kiedy w prowincjonalnej niemieckiej mieścinie i przy okolicznościach stosownych bardziej do stylu buffo bohaterowie zaczynają grać hochdramatisch niczym w Tristanie i Izoldzie. 

Rozwiązanie całej intrygi ma miejsce na festynie, podczas którego odbywa się turniej śpiewaczy. Starszy pan nie zapamiętał tekstu wiersza i pod wpływem związanego z występem stresu myli słowa i bredzi jak poparzony, wzbudzając salwy śmiechu publiczności. No ale – myślę sobie – zwycięski utwór został już „sprzedany”, kiedy Walter próbował go w pracowni Sachsa. A tu niespodzianka. Młody pomyślał, posiedział jeszcze nad tekstem i zaprezentował najprawdziwszy majstersztyk. Zamiast gadki o dzieciach użył niezawodnej metody uwodzenia, a więc porównań wybranki do mitologicznych heroin, w tym wypadku Ewy w Raju i Muzy na Parnasie. No tak to rozumiem. Panna ma maślane oczy, profesor puchnie z dumy, a „kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym”, quod erat… Ale ale – rozzuchwalony sukcesem paniczyk pogardliwie odrzucił medal i ofertę przyjęcia go w poczet Rady Wydziału (tej samej, co go tak sromotnie oblała na początku). I tutaj wychodzi cała klasa Hansa Sachsa. Błyskawicznie opiernicza smarkacza jak psa i ustawia go do pionu – że takie Rady to ostoja narodu, niemieckiej kultury i w ogóle cywilizacji. Walter potulnie kładzie uszy po sobie i uznaje rację profesora. A ja tym bardziej dochodzę do wniosku, że Sachs ze swoją artystyczną wrażliwością, wszechstronnym talentem, złośliwym dowcipem oraz najwyższej próby autorytetem, czyniącym z niego de facto króla Norymbergi, jest jak najbardziej „do zakochania się w”. I mało mnie obchodzi dorabianie tej operze nazistowskiej gęby (za to jak Włosi śpiewają „o mia patria”, a Polacy „na skinienie przelewają krew” dla ojczyzny ratowania, to już wszystko jest ok?). Piękna opera, piękna historia (tak piękna, że nie odczuwa się braku księżniczek) i zdecydowanie warto to przeżyć - przynajmniej raz w życiu, bo 6 godzin to jednak nie w kij dmuchał.

piątek, 19 grudnia 2014

Powrót słoika


W ramach dobiegającego końca Roku Kolbergowskiego wybraliśmy się niedawno na przedstawienie opery Oskara Kolberga pt. Scena w karczmie czyli powrót Janka w gminnym Domu Kultury w Przeźmierowie pod Poznaniem. Była – przewidywalnie – „taka gmina”, choć oczywiście na swój sposób miła i (w miarę) nieźle odśpiewana. No i bardzo dobrze, że ktoś się tym naszym polskim dziedzictwem kulturowym zainteresuje – bo jak nie my, to kto. Pod względem reżyserskim zaserwowano typową cepeliadę, choć z dość zaskakującym elementem nowoczesnym, kiedy na scenę weszła duża grupka nastolatków ubranych w modne stroje i wykonujących stereotypowe nastoletnie czynności z robieniem „słit-foci” smartfonami włącznie. I właśnie ta pojawiająca się ni stąd ni zowąd gimbaza nasunęła mi pewien pomysł – może trzeba było się nie bać, i zrobić tego Kolberga na nowocześnie? Bez usia-siusia, ojdiridi i wywijania zapaską – ale za to tak, żeby widz przekonał się, że aż tak wiele przez te 100 lat z małą górką się nie zmieniło. Nie Powrót Janka więc, a „Powrót słoika”, ale poza tym właściwie bez większych zmian.

Otóż tytułowy Janek wraca do rodzinnej wsi z Warszawy, gdzie próbował szczęścia i „lepszego życia”, ale nigdzie nie udało mu się zaczepić. Być może praca w korporacji nie spełniła pokładanych w niej oczekiwań, zabrakło kasy na wynajem mieszkania, nie udało mu się nawiązać żadnych kontaktów i został na lodzie. Robiąc więc dobrą minę do kiepskiej gry, Janek dochodzi do wniosku, że w Warszawie i tak mu się nie podobało i postanawia wrócić na wieś. Tam już czeka porzucona Basia, córka zamożnego gospodarza, może pozbawiona wielkiej urody i błyskotliwości, ale szczerze zakochana i skłonna wybaczyć. Ojcowe morgi i posłuch w gminie też dodają jej uroku. Tak więc ostatecznie Janek głosi chwałę „wsi wesołej”, zdejmuje przyciasny garniak i ubiera się w wygodny strój nowoczesnego eurofarmera gotowego na przyjęcie unijnych dotacji. I nagle okazuje się, że Kolberg był niemal wizjonerem i przewidział jakimi torami potoczą się losy dużej części dzisiejszych dwudziesto-trzydziestolatków. Wystarczy dorzucić kilka winietek ilustrujących dramatyczne opowieści Janka o warszawskich okropnościach - narkomani? kluby drag queens? może znajdzie się miejsce i dla rozwydrzonych małolatów – i mamy nowoczesne, ciekawe, dające do myślenia przedstawienie, a nie odkurzoną, bo wypada, ramotę.

środa, 29 października 2014

Funt mięsa


Nie jestem koneserką muzyki nowoczesnej – na własny użytek rozróżniam pomiędzy „muzyką” a „dźwiękami” – kocham natomiast Shakespeare’a, dlatego też bez większego problemu dałam się skusić wyśmienitym recenzjom i wybrałam się wczoraj do Teatru Wielkiego na operową wersję Kupca weneckiego pióra Andrzeja Czajkowskiego. Do zabaw kompozytorów operowych z Williamem S. podchodzę z zasady nieufnie; zbyt często mam wrażenie, że ten i ów (zwłaszcza mało znany) muzyk po prostu chce wykorzystać klasykę teatralną jako katapultę dla własnej sławy. W tym celu okrasza dramat muzyką, przy okazji wycinając mniej lub więcej tekstu - niczym nie przymierzając lichwiarz Shylock chcący wyciąć funt ciała ze swojego dłużnika Antonia. Pozostaje pytanie, który konkretnie kawałek teatralnego „ciała” poszedł pod nóż i czy „pacjent” tę operację przeżył.
Toleruję, a nawet niekiedy lubię, „operowanie” Shakespeare’a pod warunkiem, że mamy do czynienia z reinterpretacją, a nie tylko z ilustracją dzieła. Pan Czajkowski (kolejny po Mieczysławie Weinbergu polski Żyd odkryty przez Anglików i otoczony opinią zapoznanego geniusza) poradził z tym sobie prawdę mówiąc średnio. Zmian na plus w stosunku do Kupca pozbawionego oprawy muzycznej jest niewiele – właściwie tylko przeniesienie wielkiego monologu Shylocka w godniejsze miejsce, przy rozprawie sądowej (ale to się wręcz samo prosiło). Pod nóż wraz z funtem mięsa poszła natomiast scena rozwiązywania zagadek przez konkurentów do ręki Portii, a także niektóre postacie z Lancelotem Gobbo na czele. Skoro więc oryginalny „comic relief” wyleciał, trzeba go było czymś zastąpić – zatem wszystkie sceny z Portią w Belmont zagrano w manierze farsowej: żadnych zagadek nie ma, bo konkurenci to role nieme, a Bassanio po prostu „wybiera” jedyną nierozbebeszoną jeszcze szkatułę, po czym migdali się z Portią na leżaku.
Andrzej Czajkowski poszedł dość rozjeżdżonym (może te 30 lat temu, gdy opera powstawała, nieco mniej) tropem, jakoby przyjaźń Antonia dla Bassania miała podłoże homoerotyczne. Posłużył się przy tym płytkim jak kałuża stereotypem: kontratenor = gej, którego nawet wzmożone wysiłki inscenizatorów nie zdołały w żaden sposób pogłębić. Równie ograny jest motyw: Shylock, a więc --> Żyd, a więc --> Holokaust, zasygnalizowany na scenie na przykład w taki sposób, że zamiast weneckiego karnawału daje się widzowi faszystowski marsz z pochodniami. Fakt, iż partię Shylocka śpiewał artysta czarnoskóry (Lester Lynch) dodawał do wizji antysemityzmu pewnych rasistowskich smaczków, trudno powiedzieć, na ile zamierzonych. Śpiewał to może zresztą za wiele powiedziane – bardziej podśpiewywał, jak reszta wykonawców podających szekspirowski tekst z dodatkiem niemelodyjnych za grosz dźwięków (ot, takie sobie zawywanie, co któraś przypadkowa nuta wysoka…). Ostatecznie więc nie miałam nawet specjalnie wrażenia, że jestem w operze – raczej na jakimś nowoczesnym wystawieniu Kupca weneckiego z dodatkiem muzyki ilustracyjnej w tle i melo-czymś zamiast deklamowania poezji. Zapewne śpiewacy byli bardzo dobrzy; jak sądzę, musieli być, skoro zdołali opanować pamięciowo tego rodzaju partie. Choć z drugiej strony: „No-one will know if it is right or if it is wrong. No-one will care if it is right or if it is wrong” (Phantom jest dobry na wszystko), bo publiczność słyszy to dzieło najpewniej pierwszy raz w życiu i nie zapamięta z niego nic, bo melodii w nim brak.
Inscenizacja warszawska była minimalistyczna i – oprócz wymienionych zmian – wierna Shakespeare’owi. I całkiem miło dało się to oglądać, bo przynajmniej moim zdaniem muzyka nowoczesna broni się niekiedy jako sensowny dodatek do sensownego przedstawienia. Niestety, jak dowiedziałam się z programu, kompozytor swego opus magnum nie dokończył, a ostatnie sceny zostały pośmiertnie zinstrumentalizowane przez jego kolegę-muzykologa. To niestety słychać, bo w Epilogu dźwięki przebrały miarę. Niby zagadka została rozwiązana, Shylock (w przejmujący sposób – bo inaczej na żadnej scenie już się tego nie stawia) ukarany, publiczność składa już ręce do braw. A tu zamiast jakiegoś krótkiego finału następuje… wycie do księżyca. Dosłownie. W wykonaniu Jessiki i Lorenza. Scena, która już u Shakespeare’a najmocniejsza nie jest – ale za to (dość złowieszczo) dotyczy muzyki – rozciągnięta jest do nieskończoności, trudno jednoznacznie stwierdzić, czy przez pana Czajkowskiego, czy pogrobowca, który postanowił sobie zaszaleć z partyturą. Otumaniony tym lunatycznym zawodzeniem reżyser też zaszalał – wprowadzając na scenę Shylocka (ducha Shylocka?), który snuje się niemo wokół kochanków, w końcu znika w jednej ze szkatuł, być może przerobionej na sarkofag. O co w tym miało chodzić – któż to wie.
Podsumowując, warszawski Kupiec wenecki zły nie jest – bo dramat Shakespeare’a, jak każda klasyka, zawsze się w końcu obroni. Bez odniesień do Barda pan Czajkowski chyba by jednak większej kariery nie zrobił, tak więc wychwalanie go pod niebiosa wydaje się być nieco na wyrost. Oczywiście, rozumiem – nasz własny, polski, w dodatku Żyd i homoseksualista (a więc prawie jak Shylock i Antonio w jednym). Chwalmy się sami, bo kto inny nas pochwali (a skoro już chwali, to chwalmy się podwójnie). Andrzej Czajkowski podobno też kochał Shakespeare’a – tak bardzo, że ofiarował swoją własną czaszkę Royal Shakespeare Company do roli Yoricka w Hamlecie. Szanuję, doceniam, może nawet sympatyzuję, bo porusza mnie ten rodzaj świra. Jest coś budzącego grozę w ukochaniu geniusza, a zwłaszcza w próbach zmierzenia się z nim i uzyskania jakiegoś cienia wzajemności od uwielbianego (pół)bóstwa.  Ostatecznie więc sądzę, że „pacjent” operację przeżył – być może dlatego, że „chirurg” położył jako okup na lichwiarskiej wadze realny funt własnego ciała. Mięso było niezłej jakości i w zasadzie bez kłaków (tych od funta kłaków). Czy jednak zabieg przyniósł „pacjentowi” jakąkolwiek poprawę, trudno orzec.

sobota, 27 września 2014

wtorek, 16 września 2014

Putzlager in Breslau

Hotel Sofitel Wrocław. Pięć gwiazdek, jakby kto pytał.

niedziela, 14 września 2014

Wzmocnienie 14

Jak donoszą media, w związku z sytuacją na naszych byłych kresach wschodnich w Polsce odbywają się wielkie ćwiczenia rezerwistów. Organizatorzy ćwiczeń podkreślają, że "ważnym ich elementem będzie szkolenie w zakresie działania w warunkach zagrożenia bezpieczeństwa państwa i w czasie wojny oraz osiąganie wyższych stanów gotowości obronnej państwa".

Na zdjęciach poniżej: nasi rezerwiści ćwiczą odwrót spod Cecory.




środa, 10 września 2014

Droga do świętości... (cz. 11)

Western Wall: you are doing it wrong!

piątek, 5 września 2014

czwartek, 4 września 2014

środa, 3 września 2014

W drodze do świętości... (cz. 6)

Betlejem - artykuły pierwszej potrzeby dla polskich pątników.

wtorek, 2 września 2014

W drodze do świętości... (cz. 5)

Misja ekumeniczna: Duch Święty przycupnął nad Ścianą Płaczu.

poniedziałek, 1 września 2014

W drodze do świętości... (cz. 4)


(Fragment listy sporządzonej na podstawie danych tajnych kartoteki ludności Polski przy Centralnym Biurze Adresów w MSW, nr arch. 1/6526/1, data archiwizacji 09.07.1984r, nr rejestracyjny 14750-99, data rejestr. 29.08.1969r, organ rejestracji Wydz. III-2, SUSW , W-wa)

[…]
7542. Wróbelek Elemelek - prawdziwe nazwisko: Elimelech Wrubelech Szperling
7543. Sierotka Marysia - prawdziwe nazwisko: Miriam Waisenkind
7544. Święty Mikołaj - prawdziwe nazwisko: Moshe Weihnachtsman
7545. Smok Wawelski - prawdziwe nazwisko: Drache Wawelberg
7546. Dziadek Mróz - prawdziwe nazwisko: Aaron Grossvater Frost
7547. Czerwony Kapturek - prawdziwe nazwisko: Rote Kapuze
7548. Kaczka Dziwaczka - prawdziwe nazwisko: Sonderbar Ente
7549. Gąska Balbinka - prawdziwe nazwisko: Balbine Gans
[…]

niedziela, 31 sierpnia 2014

W drodze do świętości... (cz.3)


Prosimy o pomoc w rozpoznaniu biesiadników! Póki co mamy Einsteina, Freuda i Marxa. I (prawdopodobnie) Gertrudę Stein.

czwartek, 28 sierpnia 2014

W drodze do świętości... (cz. 1)


Pan Jezus wręcza Dzieciątku Korwin Mikke święte księgi proroctw Friedmana i Hayeka.

czwartek, 14 sierpnia 2014

W jaki sposób nie pomogłem głodującym dzieciom

Witam jestem Michael. Czy mogę mieć rozmowę z Tobą?

Wiem, że będzie niespodzianka sposób kontaktowaliśmy się, ponieważ nie wiemy nawzajem w przeszłości. Znalazłem swoje imię tutaj w związku z tym uważam, musi być dobrym człowiekiem, postanowiłem skontaktować jak mój przyjaciel i udział z wami trochę o tym, co się tutaj dzieje w Afganistanie, że mi się nie podoba. Wierzę, że mnie i można użyć tę wielką szansę, aby pomóc biednym dzieciom głodny a nie Afganistanie talibowie i rząd nadal wydatki tak dużo do zakupu wojennym do zabijania niewinnych ludzi.

Jestem w Stanach Zjednoczonych sił zbrojnych; Obecnie jestem wśród żołnierza w Afganistanie na misji utrzymania pokoju, ja jestem służąc jako korpusu medycznego, jako członek korpusu medycznego, jesteśmy pierwszym zespołem, które poruszają się w po raz pierwszy gdziekolwiek istnieje wybuchu strajku lub bomby do leczenia i ratowania rannych żołnierzy. Kilka razy odkryliśmy skarby jak złoto, diament, kasy itp, tych skarbów są odkryte po wymianie ognia z talibami w ich ukrywanie się miejsce, są skarby talibów używa do zakupu materiałów wojny, które są używane do zabijania niewinnych ludzi, a niektóre niewinnych motherless dzieci nadal cierpi w głód.

Największy okręt marynarki wojennej kosztować $7 mld, co wystarcza, aby podnieść głód. Z powyższego powodu postanowiły zatrzymać wysyłanie pieniędzy do rządu, bo tylko używają go do produkcji i wytwarzania materiałów niebezpiecznych wojny aby walczyć z talibami, podczas gdy niektóre niewinnych dzieci nadal płacze do żywności. Po moim ostatnim obchody urodzin obiecałam Bogu, że idę na rzecz biednych dzieci, uważam, że to będzie bardziej rozsądne wykorzystać te pieniądze pomagając niewinnych dzieci na całym świecie, którzy nie są odpowiedzialni za to wojna i kryzys na świecie dzisiaj, ale nadal cierpi z bólu.

Wychowałem się w domu ubogich i rozumiem, co to znaczy być biednym, za każdym razem gdy jestem w cichy i głębokie myśli o tym, co się dzieje w dzisiejszym świecie i przyszłość naszych dzieci po mamy przeminęły, jedno pytanie zawsze wszedł do mojego umysłu, że uważamy się kochać naszych dzieci i opieki nad nimi, ale wciąż możemy dać im wojny jako dziedzictwo zamiast pokoju, można powiedzieć, co stanie się do nich, gdy nikt już nie ma. Zawsze modlę się o ich przyszłość bo kocham dzieci tyle

Szukam osoby, która może pracować razem ze mną w pomoc dzieciom beznadziejne, I za Ciebie jako najlepszą osobą, którą można użyć aby dotrzeć do potrzebujących dzieci wokół Ciebie, od Ciebie. Podobać się ja potrzeba do rozważenia niewinnych dzieci, które cierpią tam i wziąć tego obowiązku pracy ze mną, aby pomóc motherless dzieci, modlę się, że Bóg będzie dotknąć serca i użyć aby pomóc biednym dzieciom wokół Ciebie

Ma żadnego ryzyka obejmują bo mam zamiar używać Czerwonego Krzyża odporności na polu i dostarczyć go na wyciągnięcie ręki, poprzez spółkę niezawodne dostawy bez problemu. I 'm going to pakiet pieniędzy wewnątrz pole medyczny Czerwonego Krzyża i uszczelnienie go z pieczęci Czerwonego Krzyża, to zostaną dostarczone do Ciebie jako Czerwony Krzyż pomocy medycznej aby wspierać chore dzieci, tak, że żaden organ będzie miał prawo do zbadania pole, w tym dostawy firmy, ponieważ nie chcę organ poznać zawartość oryginalnego pola, to ma być tylko między Tobą a mną, dam Ci klucz kod liczba, aby otworzyć okno, więc nie może być otwarta bez obecnie

Wszystko, co potrzebne jest pełne wsparcie otrzymywać pole i swojego szczerości dystrybucji to dla ubogich dzieci, gdy otrzymasz to, będzie musiała Twoje imię i nazwisko i adres domu gdzie chcesz polu dostarczony i numer e-mail i telefon, aby umożliwić dostawy kontakt, gdy przylatują

Chcemy aby nasz sekret dyskusji ze względu na moją pozycję w wojsku, proszę zapisać mojej pracy, szczerze mówiąc nie chce naszej komunikacji się na facebook, ponieważ facebook to nie bezpieczne, będą woleli, Posłaniec tak, że jesteśmy pełni współpracować ze sobą i pomóc biednych niewinnych dzieci, ma żadnego ryzyka obejmują w tym dostawy bo jestem gonna pakiet pieniędzy wewnątrz pola Czerwonego Krzyża i uszczelnienie go jako pieczęć Czerwonego Krzyża, to zostaną dostarczone na adres jako pole medyczny Czerwonego Krzyża dla chorych dzieci

I want you to read very carefully for you to understand me better okay
I would like you to give me further details about yourself
Give me your details information, such as full name, contact address and ocupation 
I will send a letter of authorization to the security company in London where the box is deposited so that you can contact them as my beneficiary

I need you full details before we can proceed ok
I need your telephone number, contact address and your id
Are you there?
Are ready to be part of this ?

I am with the US army...medical corps here in Afghanistan  
I was married but my wife passed away some years ago....I have one son, Kelvin by name
Tell me, do you have family? Are you married?
Please let me know if you are interested....ok

czwartek, 7 sierpnia 2014

Dwa listy

Poznałem, że poza katolicyzmem nie ma nic, dla czego by żyć warto i umierać.
(Władysław Stanisław Reymont, list do o. Euzebiusza Rejmana, Rogów 20 II 1893)

Rzym to wielkie miasto na gwałt przerabiane na modłę europejską. Na ulicach aż się mrowi od księży - Jezus! Jeszczem nigdy tego robactwa nie widział tyle od razu.
(Władysław Stanisław Reymont, list do Franciszka Rejmenta, Rzym 25 IV 1895) 

Przeczytane w Muzeum Regionalnym w Lipcach Rejmontowskich.



wtorek, 29 lipca 2014

Znalezione w internecie

"Po wizycie w Muzeum Powstania Warszawskiego, znajomy Amerykanin pogratulował mi zwycięstwa."

(autor: mamula66, źródło)

niedziela, 25 maja 2014

Pod dobrymi skrzydłami


Polskie Linie Lotnicze rozpoczęły przewóz osób niepełnosprawnych (na przykład paraplegików na wózkach) w dyskretnych, zamykanych komorach na pokładach samolotów Embraer. W ten sposób pozostali pasażerowie nie są narażani na dyskomfort i dyzgust wynikający z kontaktu z osobami niepełnosprawnymi.  Po krótkiej kampanii promocyjnej dla środowisk LGBT kolejny miły akcent ze strony naszego narodowego przewoźnika.

Za to check-in (LOTu) na lotnisku w Warszawie nieustannie źródłem radości. Pani za ladą najpierw próbowała mnie wysłać do odprawy Lufthansy wychodząc ze słusznego założenia, że sprawami skomplikowanymi najlepiej obdzielać bliźnich (kelnerskie "to nie ja, to kolega"), a jak już się nie dałem spławić to popadła w dłuższą medytację i stwierdziła, że "nie ma takiego kraju jak NAMBA ("jest Lądek, Lądek Zdrój..."), w związku z czym nie wiadomo, czy ja potrzebuję wizy do tej NAMBY czy też nie. Oczywiście Windhoek bardzo fonetycznie (tak samo jak "capetown"), ale to już najmniejszy problem.





piątek, 9 maja 2014

Ciao Cześku czyli Bukareszt w 20 minut

Ponieważ goniły nas terminy i obowiązki, a bezpośredni samolot z Lizbony do Polski lata nie o tej godzinie co trzeba i nawet niekoniecznie we wszystkie dni tygodnia, zdecydowaliśmy się na połączenie dla prawdziwych twardzieli, a mianowicie powrót nocnym samolotem z przesiadką o piątej rano w Bukareszcie, co eksponowało nas na pierwszy kontakt z Rumunią, mityczną krainą, do której wybieraliśmy się nieskutecznie od wielu już lat.

Przesiadka trwała mniej więcej godzinę, a po odliczeniu czasu zużytego na byciu wożonym po płycie lotniska autobusem z i do samolotu, na rozpoznanie lotniska Otopeni zostało nam około dwudziestu minut. Oprócz nas przesiadała się jeszcze dwójka innych Polaków, co jest niezłym wynikiem, jak na niedogodność połączenia oraz kłody, jakie rzuca się pod nogi potencjalnym jego klientom (musieliśmy użyć niemal fortelu, aby w Lizbonie zechciano nas odprawić od razu na oba odcinki).

Hala lotniska od środka przypominała świętej pamięci MarcPol (nie-warszawiakom wyjaśniamy, że chodzi tu o wstrętne targowisko stojące w latach 90 ubiegłego wieku na Placu Defilad, które zawierało w sobie liczne sklepy z wszelakim badziewiem). Na lotnisku wprawdzie nie było plastikowej chińszczyzny, ale zabrakło też czegokolwiek oryginalnego, jedynym rumuńskim produktem była wódka. I papierosy.

Co do obyczajów, to Securitate musiało być dobrym pracodawcą, skoro późne jego wnuki, wszelkie służby mundurowe współczesnej Rumunii są reprezentowane na lotnisku tak licznie i gromadnie. Pasażerom tranzytowym ogląda się paszporty tak wnikliwie, że aż strach pomyśleć jak traktuje się tych docelowych. Potem prześwietlanka i macanka, w założeniu że przez te cztery godziny w samolocie z Lizbony pasażer obrośnie w jakieś trotyle, maczety (zwane w handlu detalicznym karczownikami ogrodowymi) i inne koktajle mołotowa. Potem przy wylocie znów oglądanie paszportów (i to nawet dwukrotne, w odstępie półtora metra), przypominające nam z charakteru moskiewskie Szeremietiewo, gdzie w pięciometrowej kolejce staliśmy półtorej godziny, bo pan rosyjski pogranicznik kartkował każdy paszport skrupulatnie, strona po stronie, od przodu do tyłu, a potem jeszcze od tyłu do przodu, nawet wolniej. Minęła już przecież ponad połowa mojżeszowego okresu rozpadu, a oni wciąż odgrywają te sceny tak, jakby to było wczoraj.

Więc jeśli będzie to miłość, to z tych trudnych. Chciałbym umieć tak o Bukareszcie pisać, jak chociażby Małgorzata Rejmer (polecam stanowczo!), ale przecież my tylko na 20 minut.