Ilustrowany Kuryer Codzienny. 1926, nr 117 (29 IV)
niedziela, 23 października 2016
sobota, 22 października 2016
piątek, 21 października 2016
czwartek, 20 października 2016
środa, 19 października 2016
wtorek, 18 października 2016
poniedziałek, 17 października 2016
niedziela, 16 października 2016
sobota, 15 października 2016
piątek, 14 października 2016
Kinematografia patriotyczna
Premier Gliński (który zupełnie niepotrzebnie przeszedł z tabletu do resortu kultury) niejednokrotnie wypowiadał się o roli, którą powinna spełniać kinematografia polska, i o tym, że trzeba i Hollywood zainteresować tematyką polską. Nieśmiałą życzliwością powodowany, chciałbym zasugerować nawiązanie do naszych minionych dni chwały. Oto nasz filmowy Kircholm, Cedynia, Wiedeń i Cud nad Wisłą w jednym:
Ilustrowany Kuryer Codzienny. 1926, nr 7 (7 I)
PS. Skądinąd Juliusz (Igo) Sym bardziej niż polskim Gajdarowem został polskim Quislingiem.
niedziela, 9 października 2016
Fatalna inauguracja sezonu
Tristan i Izolda w najnowszej inscenizacji Mariusza Trelińskiego i Borisa Kudlički to spektakl nie dość, że paskudnie turpistyczny, to bezsensownie głupi. Któryś z niemieckich recenzentów (premiera koprodukcji odbyła się w Baden-Baden, potem wystawienie pojechało do Warszawy, teraz trafiło do Metropolitan Opera, a czeka go jeszcze wizyta w Pekinie) napisał, że jakkolwiek teatry zwykle wypożyczają widzom lornetki, tym razem jednak przydałyby się noktowizory. Nie wiedzieć czemu, do pomysłów scenograficznych Kudlički przylgnęła etykieta ‘plastycznie wysmakowane’. Wręcz przeciwnie, tutaj jest brzydko, ciemno, a całość sztuki robi wrażenie rozgrywanej w berlińskim bunkrze Hitlera pod koniec kwietnia 1945 podczas awarii prądu. Dlaczego? A bo tak! Kto geniuszowi zabroni?
Treliński nie rozumie muzyki i nie ufa jej, dlatego usiłuje odwracać od niej uwagę, jak tylko może, najczęściej projekcjami video (nieustanne zorze polarne i jakieś pulsujące komórki jajowe), ale także generując niepotrzebny ruch sceniczny: scena miłosna w drugim akcie polega na nieustannym człapaniu po ładowni (?) statku (?). Treliński, gdy nie ma pomysłu na to, co zrobić z postaciami z libretta, wprowadza na scenę postaci spoza libretta (na przykład pan O. w Onieginie, mała dziewczynka w Don Giovannim, itp.). Tym razem jest mały chłopiec, który pojawia się w trzecim akcie. Nie wiadomo, czy jest to bękarcik zmajstrowany uprzednio przez tytułowych bohaterów, czy może Tristan z dzieciństwa. W dalszym ciągu trzeciego aktu chłopiec rozlewa jakiś płyn z butelki (mniej więcej, gdy Tristan śpiewa "verflucht sei, furchtbarer Trank!"), co widownia skomentowała, że pijany ojciec dostał delirki, więc mały wylewa mu wódkę, żeby nie pił więcej.
Jest też snująca się od czasu do czasu po scenie zakrwawiona postać w białym mundurze (wygląda jakby Komandor zabłąkał się do nieswojej opery), która być może jest trupem Morolda (Marchołta), może ojcem (skoro jest i syn), a może ogólnym symbolem śmierci - ale po co miałaby się regularnie pokazywać Tristanowi? Jeśli zresztą idzie o imiona postaci, to “od zawsze” w polskich tłumaczeniach Kurwenal, wierny sługa Tristana, zwany jest Gorwenalem. Mnie się Kurwenal kojarzy wyłącznie z postacią operową, ale najwyraźniej komuś kiedyś niekoniecznie tylko tak, więc został Gorwenalem. Na takiej samej zasadzie w polskich wystawieniach Aidy Amonasro ("Tu, Amonasro! Tu, il re!") stał się Amonastrem.
Czasami akcja sceniczna zupełnie nie zgadza się z tym, co słychać z ust śpiewaków. Ówże Kurwenal w akcie pierwszym wchodzi do kajuty Izoldy i ogłasza "Mój pan, Tristan", a następnie… wyprowadza ją po schodach. Tristan śpiewa “Schwert” (miecz), polskie tłumaczenie mówi o “broni”, a solista wymachuje… pistoletem. Zresztą w finale drugiego aktu Tristan najwyraźniej sam się postrzelił, wbrew insynuacjom Wagnera, że zranił go w walce na miecze Melot. Scena pojedynku, w którym Tristan pokonał Morolda, ale sam został ciężko ranny, przywołana w reminiscencji przez Kurwenala w pierwszym akcie, jest zainscenizowana na egzekucję. Izolda zresztą śpiewa o odłamku pasującym do wyszczerbienia w mieczu Tantrisa-Tristana, ale cóż, gdy na scenie znów pistolet. I tak dalej, bez litości dla dzieła i widza. Kumulacja bezsensu następuje w scenie (ratalnej) śmierci Izoldy. A i Kurwenal - wbrew temu, co sam śpiewa - przeżył do samego końca.
Samo zresztą przeniesienie dzieła z fantastycznego średniowiecza do współczesności odbiera mu wszelki sens dramatyczny. Dziś przecież są rozwody, więc rzecz powinna się skończyć szczęśliwie (skoro i tak król Marke miał rozwiązany problem dziedziczenia, a małżeństwo z Izoldą miało być sposobem na nudę).
Jak zwykle, muzyka się obroniła, zwłaszcza że wspomagana była przez aparat wykonawczy w wysokim gatunku (Rattle przy pulpicie, Stemme, Skelton, Gubanova, Pape). Tyle że męczące jest już oglądanie oper, w których muzyka musi się uporczywie bronić przed reżyserią. Dlaczego, zamiast delektować się Wagnerem, muszę nieustannie zeskrobywać z niego Trelińskiego, który upiera się reinterpretować, dekonstruować i dyskutować z twórcą, nie mając ku temu ani warsztatu, ani wiedzy, a tylko ograniczony i wielokrotnie zgrany zestaw tanich chwytów reżyserskich?
Treliński ma w Polsce wierne grono cmokierów, które wprowadziło go na celebrycki panteon. Nie czytałem i nie zamierzam czytać polskich recenzji po nowojorskiej premierze. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że ogłoszono triumfalny podbój Metropolitan przez boskiego Mariusza. Ja raczej widzę to inaczej: polską celebrytozą zakaziliśmy Nowy Jork.
PS. Comic relief w dobrym gatunku dostarczył pan oboista (solo na początku trzeciego aktu), który w wywiadzie pomiędzy drugi a trzecim aktem mówił coś o “schopenhauerowskim optymizmie” tchnącym z dzieła. Dobrze, że nie wspomniał o nitcheańskiej pogodzie ducha i głebokiej religijności Marksa.
Treliński nie rozumie muzyki i nie ufa jej, dlatego usiłuje odwracać od niej uwagę, jak tylko może, najczęściej projekcjami video (nieustanne zorze polarne i jakieś pulsujące komórki jajowe), ale także generując niepotrzebny ruch sceniczny: scena miłosna w drugim akcie polega na nieustannym człapaniu po ładowni (?) statku (?). Treliński, gdy nie ma pomysłu na to, co zrobić z postaciami z libretta, wprowadza na scenę postaci spoza libretta (na przykład pan O. w Onieginie, mała dziewczynka w Don Giovannim, itp.). Tym razem jest mały chłopiec, który pojawia się w trzecim akcie. Nie wiadomo, czy jest to bękarcik zmajstrowany uprzednio przez tytułowych bohaterów, czy może Tristan z dzieciństwa. W dalszym ciągu trzeciego aktu chłopiec rozlewa jakiś płyn z butelki (mniej więcej, gdy Tristan śpiewa "verflucht sei, furchtbarer Trank!"), co widownia skomentowała, że pijany ojciec dostał delirki, więc mały wylewa mu wódkę, żeby nie pił więcej.
Jest też snująca się od czasu do czasu po scenie zakrwawiona postać w białym mundurze (wygląda jakby Komandor zabłąkał się do nieswojej opery), która być może jest trupem Morolda (Marchołta), może ojcem (skoro jest i syn), a może ogólnym symbolem śmierci - ale po co miałaby się regularnie pokazywać Tristanowi? Jeśli zresztą idzie o imiona postaci, to “od zawsze” w polskich tłumaczeniach Kurwenal, wierny sługa Tristana, zwany jest Gorwenalem. Mnie się Kurwenal kojarzy wyłącznie z postacią operową, ale najwyraźniej komuś kiedyś niekoniecznie tylko tak, więc został Gorwenalem. Na takiej samej zasadzie w polskich wystawieniach Aidy Amonasro ("Tu, Amonasro! Tu, il re!") stał się Amonastrem.
Czasami akcja sceniczna zupełnie nie zgadza się z tym, co słychać z ust śpiewaków. Ówże Kurwenal w akcie pierwszym wchodzi do kajuty Izoldy i ogłasza "Mój pan, Tristan", a następnie… wyprowadza ją po schodach. Tristan śpiewa “Schwert” (miecz), polskie tłumaczenie mówi o “broni”, a solista wymachuje… pistoletem. Zresztą w finale drugiego aktu Tristan najwyraźniej sam się postrzelił, wbrew insynuacjom Wagnera, że zranił go w walce na miecze Melot. Scena pojedynku, w którym Tristan pokonał Morolda, ale sam został ciężko ranny, przywołana w reminiscencji przez Kurwenala w pierwszym akcie, jest zainscenizowana na egzekucję. Izolda zresztą śpiewa o odłamku pasującym do wyszczerbienia w mieczu Tantrisa-Tristana, ale cóż, gdy na scenie znów pistolet. I tak dalej, bez litości dla dzieła i widza. Kumulacja bezsensu następuje w scenie (ratalnej) śmierci Izoldy. A i Kurwenal - wbrew temu, co sam śpiewa - przeżył do samego końca.
Samo zresztą przeniesienie dzieła z fantastycznego średniowiecza do współczesności odbiera mu wszelki sens dramatyczny. Dziś przecież są rozwody, więc rzecz powinna się skończyć szczęśliwie (skoro i tak król Marke miał rozwiązany problem dziedziczenia, a małżeństwo z Izoldą miało być sposobem na nudę).
Jak zwykle, muzyka się obroniła, zwłaszcza że wspomagana była przez aparat wykonawczy w wysokim gatunku (Rattle przy pulpicie, Stemme, Skelton, Gubanova, Pape). Tyle że męczące jest już oglądanie oper, w których muzyka musi się uporczywie bronić przed reżyserią. Dlaczego, zamiast delektować się Wagnerem, muszę nieustannie zeskrobywać z niego Trelińskiego, który upiera się reinterpretować, dekonstruować i dyskutować z twórcą, nie mając ku temu ani warsztatu, ani wiedzy, a tylko ograniczony i wielokrotnie zgrany zestaw tanich chwytów reżyserskich?
Treliński ma w Polsce wierne grono cmokierów, które wprowadziło go na celebrycki panteon. Nie czytałem i nie zamierzam czytać polskich recenzji po nowojorskiej premierze. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że ogłoszono triumfalny podbój Metropolitan przez boskiego Mariusza. Ja raczej widzę to inaczej: polską celebrytozą zakaziliśmy Nowy Jork.
PS. Comic relief w dobrym gatunku dostarczył pan oboista (solo na początku trzeciego aktu), który w wywiadzie pomiędzy drugi a trzecim aktem mówił coś o “schopenhauerowskim optymizmie” tchnącym z dzieła. Dobrze, że nie wspomniał o nitcheańskiej pogodzie ducha i głebokiej religijności Marksa.
piątek, 22 lipca 2016
poniedziałek, 11 lipca 2016
piątek, 24 czerwca 2016
***
Turning and turning in the widening gyre
The falcon cannot hear the falconer;
Things fall apart; the centre cannot hold;
Mere anarchy is loosed upon the world,
The blood-dimmed tide is loosed, and everywhere
The ceremony of innocence is drowned;
The best lack all conviction, while the worst
Are full of passionate intensity.
The falcon cannot hear the falconer;
Things fall apart; the centre cannot hold;
Mere anarchy is loosed upon the world,
The blood-dimmed tide is loosed, and everywhere
The ceremony of innocence is drowned;
The best lack all conviction, while the worst
Are full of passionate intensity.
[William Butler Yeats, The Second Coming, 1919]
niedziela, 29 maja 2016
czwartek, 26 maja 2016
środa, 27 kwietnia 2016
poniedziałek, 25 kwietnia 2016
Komunikat parafialny
W związku z sezonem ogrodowym (i wszelkimi innymi), ogłaszamy przerwę do listopada.
czwartek, 21 kwietnia 2016
środa, 20 kwietnia 2016
wtorek, 19 kwietnia 2016
poniedziałek, 18 kwietnia 2016
niedziela, 17 kwietnia 2016
O lekkiej śmierci
Długowieczność czyli w jaki sposób żyć należy, ażeby dożyć do późnej starości, a po niej zapewnić sobie lekką śmierć Anny Fischer-Dückelmann, w tłumaczeniu Teresy Jaroszewskiej, wydane w roku 1912. (Należy zaznaczyć, że autorka dożyła sędziwego wieku 61 lat.) Króciutkie, stron nieledwie dwanaście, w tym rycina przedstawiająca czerstwą staruszkę.
Na pytanie: Jak zapewnimy sobie lekką śmierć i przyjemną starość? - odpowiadamy następująco:
sobota, 16 kwietnia 2016
Życie religijne w Wielkopolsce
Głos Wielkopolski donosi:
Jaka procesja? Fatimska. Jakby MPK sprawdziło na stronie parafii, to by wiedziało.
Za to p. Stróżyk będzie sobie musiał sprawdzić teren rabinem:
Najpierw jednak będzie musiał sprawdzić prawdziwość rabina:
Jaka procesja? Fatimska. Jakby MPK sprawdziło na stronie parafii, to by wiedziało.
Za to p. Stróżyk będzie sobie musiał sprawdzić teren rabinem:
Najpierw jednak będzie musiał sprawdzić prawdziwość rabina:
Rabin - nierabin oświadczył następnie, że oświadczenie gminy żydowskiej jest przejawem antysemickiej nagonki.
A na koniec fotoreportaż z tego słynnego wydarzenia, gdzie ten co siedział miał wstać, a może odwrotnie. Zwracają uwagę bohaterowie ostatnich skandali sejmowych: pan Kornel z konkubiną i synem, pani Krysia jakby trochę wycofana. A także panowie Waldek i Jacek, tym razem bez konkubin. Purpuraci na biało, p. Beata wśród marszałków oraz małpa w czerwonym (zdj. 5).
piątek, 15 kwietnia 2016
czwartek, 14 kwietnia 2016
środa, 13 kwietnia 2016
wtorek, 12 kwietnia 2016
Trzecie Guantanamo
O nieudanym fortelu i próbie odbicia więźniów z nowych Kiejkutów donosi RMF FM (pogrubienie w tekście moje):
Słupska policja odnalazła właściciela awionetki porzuconej na nieczynnym lotnisku w Redzikowie pod Słupskiem w województwie pomorskim. Pilot wylądował tam w sobotnie popołudnie i porzucił samolot. Mężczyzna tłumaczył, że awionetka miała awarię, a pracownicy ochrony lotniska byli aroganccy, dlatego nie chciał z nimi rozmawiać. Sprawę wyjaśnia policja.
Byłem bardzo zdziwiony. Przestrzeń nad lotniskiem jest zamknięta, a tu nagle wylądował samolot. Piloci tłumaczyli, że to było awaryjne lądowanie. Powiadomiliśmy zgodnie z procedurami kierownika koszar, żandarmerię i policję. Ale później panowie zniknęli. Zrobiliśmy duże oczy, że sami się oddalili, a samolot został na pasie startowym. Rozumiem, że ktoś może porzucić samochód, rower, ale żeby zostawić samolot i oddalić się? Nie wiem, czy w Polsce kiedykolwiek miało miejsce takie wydarzenie - dziwił się Krzystof Pożarski, pracownik ochrony strzegącej lotniska.Okoliczności sobotniego lądowania awionetki pod Słupskiem są dość niezwykłe. Z maszyny wybiegło dwóch mężczyzn, którzy w pośpiechu opuścili miejsce lądowania samolotu. Zaskoczona ochrona obiektu powiadomiła policję.
Funkcjonariusze ustalili, kto jest właścicielem samolotu. Okazało się, że awionetka należy do mieszkańca okolic Słupska. To on pilotował maszynę. Teraz policjanci muszą wyjaśnić, dlaczego pilot wybrał niedziałające lądowisko, zamiast położonego kilka kilometrów dalej lotniska w Krępie Słupskiej. Właściciel awionetki powiedział, że podczas lotu doszło do awarii. Komisja ds. Badania Wypadków Lotniczych oceni, czy było to lądowanie awaryjne, bo taki fakt z urzędu musimy zgłosić do tej komisji - poinformował Robert Czerwiński, oficer prasowy słupskiej Policji.
Właściciel maszyny powiedział reporterowi RMF FM, że ochrona lotniska w Redzikowie krzyczała, że awionetka naruszyła przestrzeń powietrzną Stanów Zjednoczonych. Przeczuwałem, że mogę mieć usterkę w samolocie. Prawdopodobnie mogło to być wynikiem słabości akumulatora. Mogłem lądować w terenie, ale uznałem, że dużo bezpieczniej będzie na utwardzonym pasie lotniska. Nie miałem pojęcia, że zrobi się wokół tego taki szum. Gdybym dziś miał podjąć jeszcze raz taką decyzję, nie zawahałbym się ani przez chwilę - mówił mężczyzna. Dodał, że panowie z ochrony lotniska byli aroganccy, dlatego uznał, że rozmowa z nimi nie ma sensu. Twierdzi także, że nie porzucił maszyny. Przebywanie ich w obecności nie było przyjemne, dlatego postanowiliśmy się oddalić. Twierdzenie, że uciekliśmy z lotniska, jest nieprawdziwie, tym bardziej, ze jeden z panów ochroniarzy odwiózł nas do bramy - tłumaczył.
Byłem bardzo zdziwiony. Przestrzeń nad lotniskiem jest zamknięta, a tu nagle wylądował samolot. Piloci tłumaczyli, że to było awaryjne lądowanie. Powiadomiliśmy zgodnie z procedurami kierownika koszar, żandarmerię i policję. Ale później panowie zniknęli. Zrobiliśmy duże oczy, że sami się oddalili, a samolot został na pasie startowym. Rozumiem, że ktoś może porzucić samochód, rower, ale żeby zostawić samolot i oddalić się? Nie wiem, czy w Polsce kiedykolwiek miało miejsce takie wydarzenie - dziwił się Krzystof Pożarski, pracownik ochrony strzegącej lotniska.Okoliczności sobotniego lądowania awionetki pod Słupskiem są dość niezwykłe. Z maszyny wybiegło dwóch mężczyzn, którzy w pośpiechu opuścili miejsce lądowania samolotu. Zaskoczona ochrona obiektu powiadomiła policję.
Funkcjonariusze ustalili, kto jest właścicielem samolotu. Okazało się, że awionetka należy do mieszkańca okolic Słupska. To on pilotował maszynę. Teraz policjanci muszą wyjaśnić, dlaczego pilot wybrał niedziałające lądowisko, zamiast położonego kilka kilometrów dalej lotniska w Krępie Słupskiej. Właściciel awionetki powiedział, że podczas lotu doszło do awarii. Komisja ds. Badania Wypadków Lotniczych oceni, czy było to lądowanie awaryjne, bo taki fakt z urzędu musimy zgłosić do tej komisji - poinformował Robert Czerwiński, oficer prasowy słupskiej Policji.
Właściciel maszyny powiedział reporterowi RMF FM, że ochrona lotniska w Redzikowie krzyczała, że awionetka naruszyła przestrzeń powietrzną Stanów Zjednoczonych. Przeczuwałem, że mogę mieć usterkę w samolocie. Prawdopodobnie mogło to być wynikiem słabości akumulatora. Mogłem lądować w terenie, ale uznałem, że dużo bezpieczniej będzie na utwardzonym pasie lotniska. Nie miałem pojęcia, że zrobi się wokół tego taki szum. Gdybym dziś miał podjąć jeszcze raz taką decyzję, nie zawahałbym się ani przez chwilę - mówił mężczyzna. Dodał, że panowie z ochrony lotniska byli aroganccy, dlatego uznał, że rozmowa z nimi nie ma sensu. Twierdzi także, że nie porzucił maszyny. Przebywanie ich w obecności nie było przyjemne, dlatego postanowiliśmy się oddalić. Twierdzenie, że uciekliśmy z lotniska, jest nieprawdziwie, tym bardziej, ze jeden z panów ochroniarzy odwiózł nas do bramy - tłumaczył.
poniedziałek, 11 kwietnia 2016
niedziela, 10 kwietnia 2016
sobota, 9 kwietnia 2016
Palące zagadnienie
Jerzy Szparkowski, Zagadnienie badań nad bliźniętami w Polsce, Biblioteka Eugeniczna Polskiego Towarzystwa Eugenicznego, Warszawa 1938
(chodzi oczywiście o te bliźnięta)
piątek, 8 kwietnia 2016
czwartek, 7 kwietnia 2016
Nie ten Castro!
Gazeta Grudziądzka z 17 grudnia 1908 donosi:
Wikipedia:
In 1908 a dispute broke out between the Netherlands and president Castro regime on the grounds of the harbouring of refugees in Curaçao. Venezuela expelled the Dutch ambassador, prompting a Dutch dispatch of three warships – a pantserschip (coastal defence ship), the Jacob van Heemskerk, and two protected cruisers, the Gelderland and the Friesland. The Dutch warships had orders to intercept every ship that was sailing under the Venezuelan flag. On 12 December, the Gelderland captured the Venezuelan coast guard ship Alix off Puerto Cabello. She and another ship the23 de Mayo were interned in harbor of Willemstad. With their overwhelming naval superiority, the Dutch enforced a blockade on Venezuela's ports.
In 1908 Castro had been seriously ill for four years due to a kidney problem. Castro left for Paris in late 1908 to seek medical treatment for syphilis, leaving the government in the hands of his lieutenant Juan Vicente Gómez, the man who was instrumental in his victory of 1899. However, on 19 December 1908, Gómez seized power himself and effectively ended the war with the Netherlands. A few days later, General Castro left for Berlin, nominally for a surgical operation. Castro spent the rest of his life in exile, mostly in Puerto Rico, making several plots to return to power — none of which were successful.
22 grudnia 1908 Gazeta Grudziądzka informuje:
24 grudnia Gazeta Grudziądzka podaje:
26 grudnia sytuacja się zaostrza:
A 28 grudnia wyjaśnia ostatecznie:
środa, 6 kwietnia 2016
wtorek, 5 kwietnia 2016
poniedziałek, 4 kwietnia 2016
Subskrybuj:
Posty (Atom)