czwartek, 23 kwietnia 2009

Cierpienia (młodego) Wagnera

W zeszły weekend odbyła się w Poznaniu premiera „Tannhäusera” Richarda Wagnera. Wagner, jak wiadomo, uchodzi za kompozytora trudnego, co wielu (zwłaszcza początkujących) melomanów przekłada od razu na: „kiepski”, „ciężki”, „dęta, gigantyczna szmira” itp. oraz natychmiast wyciąga fakt, że jego twórczość wysoko cenił Hitler. O ile mogłabym się zgodzić z opiniami, że komuś osobiście dana konwencja artystyczna odpowiada bardziej lub mniej, to kategoryczne sądy wygłaszane spod przydługiej togi Katona świadczą już tylko o ignorancji, co gorsza – ignorancji bardzo z siebie zadowolonej. Pominę więc taktownym milczeniem elaboraty w stylu Jana Pychowicza i przejdę do meritum.

W programie przedstawienia napisano, że – zgodnie z zamierzeniem reżysera – „Tannhäuser” jest sztuką o outsiderze, dramatem artysty uwikłanego w konflikt ze społeczeństwem, rozdartego przez własne, sprzeczne pragnienia. Jednym słowem, tytułowy bohater to taka „Mary Sue” samego Wagnera, czyli porte parole, ale lepsze, przystojniejsze i bardziej utalentowane. Częściowo motywy opery zaczerpnięte zostały ze średniowiecznych legend o minnesingerze, który spędził namiętne chwile z boginią miłości w Górze Wenus (znajdującej się nota bene w centralnych Niemczech). Przytoczony w programie wiersz Heinego sugeruje nawet szczęśliwe zakończenie, gdy – odrzucony przez papieża Urbana – Tannhäuser wraca do Venusbergu, a uradowana bogini gotuje dlań zupę i myje mu nogi szczotką.

Operze Wagnera daleko do tak przyziemnych rozwiązań. Jego bohaterowie są - jak zwykle - nadludzcy, na romantyczny sposób samotni, dążący do poznania czegoś, co ludzką kondycję przerasta. Taki też jest Tannhäuser. Poznajemy go, gdy po czasie (dniach? latach?) spędzonym w objęciach Afrodyty postanawia wrócić do ludzi. Bogini, która – jak sama twierdzi – do swoich łask dopuszcza jedynie bogów i bohaterów, czuje się urażona i poniżona, jak byle ziemianka. Oto ktoś, komu nie wystarczają do szczęścia zmysłowe rozkosze, kto – podobnie jak Zygfryd z „Pierścienia Nibelunga” – na dłuższą metę nudzi się w pieleszach i pragnie wielkich czynów, choćby wiązały się z cierpieniem. Swoją najpiękniejszą pieśń Tannhäuser komponuje dla jednej słuchaczki, po czym oznajmia, że teraz będzie głosił jej chwałę po jarmarkach. Czy jest to ambicja artysty, któremu marzy się sława, czy chłopięcy ekshibicjonizm (co z tego, że uwiódł samą Wenus, skoro nie ma jak pochwalić się tym przed kumplami)?

W dziełach Wagnera (Walkiria, Holender Tułacz, Tristan i Izolda) wielokrotnie pojawia się apologia miłości seksualnej, traktowanej jako totalna więź łącząca przeznaczone sobie istoty i niemalże świecki odpowiednik przeżycia mistycznego. Tannhäuser jednak – który w końcu jest średniowiecznym rycerzem-poetą – nagle, zupełnie niespodziewanie, uświadamia sobie, że seks z założenia swego jest zły, a on przez cały czas taplał się w fizjologicznym brudzie. Umartwiając się szuka pokuty i odkupienia za tę rzekomo straszną winę. Po pierwszej scenie liczyliśmy po cichu na porywający konflikt chrześcijaństwa z antykiem (na miarę, chociażby, widzianego niedawno „Króla Rogera”) – niestety, nie doczekaliśmy się go, a już zwłaszcza trzeci akt (pomimo pewnych starań ze strony reżysera, aby pogodzić te dwa przeciwstawne światy) wydał nam się mocno niedopracowany dramaturgicznie. Na końcu dyskusji z Wenus, śpiewak wykrzykuje: „Moim zbawieniem jest Maryja!” (obecne na drugiej premierze zwolenniczki radia o tym imieniu wszczęły w tym momencie gromki aplauz, ku zaskoczeniu reszty publiczności). Skąd mu ta Maryja i po co? Dalsza część opery sugeruje, że po to, aby i ją spróbować uwieść.

Po spotkaniu z kumplami od wypitki, wybitki i polowania, Tannhäuser wraca na zamek Wartburg, gdzie ma miejsce swego rodzaju pojedynek śpiewaczy. Wszystko zaczęło się dość niewinnie: książę Turyngii zauważył, że jego córka Elżbieta najwyraźniej się w Tannhäuserze zakochała, postanowił więc rzucić hasło, by zgromadzeni poeci wykonali kilka utworów o miłości. Nadmienić tu trzeba, że księżniczka Elżbieta jest niemal uosobieniem Najświętszej Panienki (co podkreślała biała suknia z błękitnym płaszczem); zaskoczona przez Tannhäusera w sali turniejowej jest zbyt onieśmielona żeby coś powiedzieć i tylko uśmiecha się cielęco. Uduchowiona aria Wolframa (pierwszego z uczestników konkursu), przeciwstawiona jest zmysłowej pieśni Tannhäusera, który z dużą ochotą wyśpiewał zgromadzonym gościom uroki libertyńskiego stylu życia. W kulminacyjnym momencie, na oczach zamarłej z oburzenia arystokratycznej publiczności, Tannhäuser chwyta w objęcia cnotliwą Elżbietę i zaczyna ją całować przy wtórze swojej popisowej arii ku czci Wenus. No więc, czego on chciał: pokuty czy po prostu nowych podbojów? Tego zapewne sam śpiewak do końca nie wie.

Mamy tu do czynienia z opisywanym po wielokroć konfliktem duszy i ciała, pojmowanym oczywiście jako walka dobra ze złem, czystości i grzechu w rozumieniu całkowicie chrześcijańskim (czystość duchowa wyłącznie jako abstynencja seksualna; grzech jako coś, co należy odpokutować, a nie wyciągnąć z niego wnioski itp). W szerszym rozumieniu (jak bardzo słusznie zauważył w przerwie mój mąż), chodzi o wybór pomiędzy niespełnieniem a nienasyceniem. Elżbieta dzielnie broni piewcę rozkoszy przed publicznym linczem i doradza mu pielgrzymkę do Rzymu aby uzyskać odpust u papieża. Znowu: miałam nadzieję, że jako najdoskonalsza przedstawicielka frakcji niewinności dostrzeże fakt, że wszystkim uczestnikom tej awantury tak naprawdę chodziło o to samo. O osiągnięcie nadludzkiego ideału, poznanie sensu życia – a czy za pomocą (mówiąc dosadnie) dupy czy duszy, to już nie aż tak istotne.

Trzeci akt Wagner przerabiał wiele razy i nigdy nie był z niego do końca zadowolony (my też nie). W pierwszej scenie Elżbieta modli się pod figurą Matki Boskiej, pokutując za swoje grzechy (jakie grzechy?!) i prosząc o szczęśliwy powrót nawróconego Tannhäusera. Potem umiera. W kategorii „głupich śmierci operowych” śmierć Elżbiety z przemodlenia sytuuje się wysoko w naszym prywatnym rankingu (obok śmierci z braku wygód w wykonaniu Manon Lescaut, usmażonej na chrupko Żydówki i padłych wskutek wąchania trującego kwiecia Afrykanki i Adrianny Lecouvrer). Gdy Tannhäuser wraca (całkiem rozczarowany i w tej wersji dodatkowo pijany w sztok) z Rzymu, relacjonuje napotkanemu przypadkiem Wolframowi swoje przygody, a zwłaszcza spotkanie z papieżem, dające się streścić w słowach: „Tu mi kaktus wyrośnie (laska świeżą zielenią się pokryje) nim ty uzyskasz rozgrzeszenie”. Wobec odmowy absolucji, Tannhäuser postanawia (korzystając zapewne z rady Heinego) wrócić jednak do Wenus. Bogini pojawia się na wezwanie i okazuje daleko idące zrozumienie. Perspektywie wspólnego zjedzenia zupy w Venusbergu sprzeciwia się bigot Wolfram. Reszta cnotliwych rycerzy wnosi na marach zwłoki Elżbiety. Tannhäuser umiera, trzymając za jedną rękę Wenus, a za drugą Elżbietę-zawsze-dziewicę.

Ten finał ratuje nieco przyciężką i moralizatorską wymowę dzieła. Ostatecznie, ideał okazał się leżeć pośrodku, pomiędzy odcieleśnionym uwielbieniem a rozpasaniem. Przed opadnięciem kurtyny Pastuszek – w którym reżyser dopatruje się ucieleśnionego marzenia Tannhäusera o odzyskanej niewinności – wznosi do góry zazieleniony kostur pielgrzyma. Moralna wyższość znajduje się więc ostatecznie po stronie ideologii chrześcijańskiej, spychającej (jak żali się Wenus w pierwszym akcie) starych bogów do wnętrza ziemi, czyli w pobliże chrześcijańskiego piekła. Doświadczenie, które – jak można by przypuszczać – powinno wiązać się z mądrością, przynosi tylko społeczny ostracyzm i rozgoryczenie. Niewinność tryumfuje, a poświęcenie dziewicy przynosi grzesznikowi odkupienie. Nam wydało się to wszystko raczej smutne. Chociaż Tannhäuser postąpił jak prawdziwy bohater (w ujęciu Josepha Campbella), a więc nie tylko posiadł cenne doświadczenie, ale powrócił z kraju bogów, aby podzielić się nim z ludzkością, nie został zrozumiany. Obrońcy cnoty zobaczyli w nim jedynie rozpustnego świntucha, co gorsza, on sam zaczął siebie tak postrzegać. Zamiast, jak obiecywał, głosić chwałę Wenus, ruszył do Rzymu (katalog kar, które sam na siebie nałożył, wprawiłby w osłupienie większość masochistów). W końcu śmierć przemodlonej dzierlatki (pokutującej chyba tylko za to, że nie dość głośno piszczała, gdy próbował ją pocałować) sprawia, że „wyzerowano mu licznik” grzechów. Czy naprawdę było warto? Czy nie lepiej byłoby zostać w odnalezionym cudownym sposobem przedchrześcijańskim raju, do którego drogi Tannhäuser nie umie już odnaleźć?

Chwila śmierci Tannhäusera przypomniała mi pewną inną starą pieśń, „Kantatę” Marka Grechuty:
[…] Wszystkie chwile uderzą naraz do serca
i spór będą wiodły do której z nich należę.
I niech to będzie spowiedź, ale bez rozgrzeszenia.
Nie chcę, by okradano mnie z mojego życia.


Zapewne, w chwili śmierci, Tannhäuser doszedł do wniosku, że należał do nich obu – do niewinności tak jak i do doświadczenia; do świata ciała i ducha; do wzniosłości i do zmysłowości. Zgromadzeni wokół obserwatorzy łaskawie – i na wyrost – udzielili mu rozgrzeszenia, a jego los uznali za moralitet ku własnej korzyści. Nadludzkie przeżycie obdarzonej artystycznym geniuszem jednostki pozostało tylko tym właśnie - przeżyciem jednostki.

1 komentarz:

ninedin pisze...

Podpisuję się wszystkimi posiadanymi kończynami pod powyższą notką i zgadzam w 200% z Szacownym Przedmówcą ;)