Z okazji niedawnych Dni Verdiego Ewa Podeś zrobiła mi (rzecz jasna, nie wiedząc o tym) osobisty prezent. Objaśniła mi, o co chodzi w „Trubadurze”. Widzieliśmy tę operę już ładnych parę razy i zawsze jakoś było głupio, albo i jeszcze głupiej. Jak nie sentencjonalny już „walczyk przy ognisku”, to hamburskie sado-ciacho, w którym Leonora na koniec każdego aktu podcinała sobie żyły (budząc nerwowy chichot wśród publiczności), a kto aktualnie nie śpiewał, kładł się na scenie i leżał czekając na swoją kolej. Wcale się nie dziwię, że po takich próbach „Trubadur” owiany jest wręcz międzynarodową sławą najdurniejszej pod względem libretta opery wszech czasów.
A tu nagle Ewa Podleś i jej wykonanie koncertowe, zdejmujące z dzieła warstwy narośniętych znaczeń. Prawdę mówiąc, z tą śpiewaczką nie da się zrobić wersji koncertowej, bo ona cokolwiek ma wykonywać, gra z głębi duszy, serca i równie przepaścistego gardła. Kiedyś dawno doświadczyliśmy takiego koncertu w poznańskiej Filharmonii (był „Orfeusz i Eurydyka” Glucka), a teraz to. Nic dziwnego, że reszta wykonawców podjęła rękawicę i nawet bez kostiumów, z orkiestrą zamiast dekoracji wyszło pięknie. I – kto by się spodziewał – sensownie. Naprawdę.
Od dawna mi się wydawało, że kluczem do zrozumienia tej pogmatwanej opowieści jest postać Azuceny. „Stara Cyganka” ze swoim szaleństwem i obsesją zemsty staje się motorem wydarzeń jeszcze przed początkiem pierwszego aktu. Jej dramatyczna opowieść brzmi jak brednie pijanego – a warto zauważyć, że w tej sztuce Cyganie to ci, którzy piją wino już do śniadania. „Um-pa-pa, um-pa-pa, moją matkę hrabia kazał spalić na stosie… Więc – um-pa-pa - z zemsty wykradłam z zamku dziecko hrabiego i wrzuciłam je do ognia. Tylko, niestety – um-pa-pa – przez pomyłkę wrzuciłam własne…” „Tu tryska krew, tam tryska śpiew walczyka przy ognisku” – jak to kiedyś całkiem trafnie skwitował mój mąż. I potem przez kolejne dwadzieścia lat ta coraz starsza Cyganka wychowuje Manrika jako swojego syna, opatruje jego bitewne rany po to, by w końcu doprowadzić do finału swoją zemstę. Starszy brat, hrabia Luna, zobowiązany przez ojca na łożu śmierci nie ustawać w wysiłkach odnalezienia porwanego chłopca, w szale zazdrości i wojennej zawierusze skazuje Manrika na śmierć. Dopiero po niewczasie, sama konająca w więzieniu, Azucena wyjawia mu, że zabił swojego brata (w niektórych inscenizacjach ta rewelacja popycha hrabiego Lunę do samobójstwa). „Jesteś pomszczona, o matko!” – woła w niebo- (albo i w piekło-) głosy Azucena i pada bez życia. Kurtyna. A wystarczyło trochę mniej zacietrzewienia za strony jednej starszej pani, żeby była szansa na happy end…
Trudno doszukiwać się w postaci Azuceny proroczego obrazu zacietrzewionych babć z przełomu XX i XXI wieku – kim więc jest? Za sprawą Ewy Podleś, po raz pierwszy zobaczyłam w niej coś innego niż fanatyczkę. Zobaczyłam Hekate – tak, właśnie tę Hekate, którą kiedyś opisywałam jako stadium pośrednie pomiędzy Demeter i Persefoną. Wieczna matka, a zarazem wieczna córka – niepogodzona z żadną z tych ról. Wysłanniczka śmierci, szamanka, wróżbitka i patronka zemsty. I jednocześnie zagubiona kilkunastoletnia dziewczyna z czarnymi warkoczami – być może najbardziej tragiczna postać greckiej mitologii (jeśli ktoś chce wiedzieć, dlaczego uważam Hekate za córkę Persefony, polecam jak najserdeczniej rewelacyjną książkę Roberto Calasso „Zaślubiny Kadmosa z Harmonią”).
Drugim kluczem do „Trubadura” jest Leonora. Też głupia jakaś, można by zawyrokować na pierwszy rzut oka. Stara się o nią szlachetny i zamożny hrabia Luna, a ta wzdycha do jakiegoś grajka, który w dodatku szybko okazuje się nie dość, że Cyganem, to jeszcze politycznym banitą. No perwa, proszę Państwa – najwyraźniej wymuskaną panienkę podnieca lud prosty i niedomyty, owiany wonią skradzionych koni i cuchnący od rana tanim winem. Tak więc – niezgodnie ze słynną „arią chóru” (kocham ten zwrot) – to nie Cyganeczka będzie ubarwiać dni Cygana, ale zbiegła dama dworu, z lubością nurzająca się w folklorze. W najlepszym razie taka hiszpańska Justysia Orzelska, w najgorszym – napalona wariatka do kolekcji operowych wariatek.
I znów, jakoś tak bez dekoracji i cygańskich fatałaszków okazało się, że może niekoniecznie. Może Leonora po prostu nie chce „żeby było normalnie” – ma być bardziej, inaczej, tak, żeby z banalnej historii trafić prosto do legendy. Może nie o to chodzi, że to plebejusz, ale że artysta – może jej się wydaje, że Cygan będzie synonimem człowieka wolnego, bez ojczyzny i powinności, które stanowią treść życia wielkich panów w stylu hrabiego Luny. Zdaniem Leonory Luna nie chce jej „dla niej samej”, on chce żonę pochodzącą z odpowiedniej sfery, najlepiej z majątkiem po sąsiedzku, który będzie można przyłączyć do rodowych dóbr, potulną, zgodną i płodną. Leonora prędzej się otruje, niż zgodzi się na coś takiego. Prędzej pójdzie do klasztoru, niż zostanie dodatkiem do zamku i hrabiowskiego tytułu. Scena, kiedy Manrico przybywa w ostatniej chwili i uprowadza ją sprzed ołtarza jest bardzo symptomatyczna. Leonora w pierwszej chwili wcale nie wierzy, że on wykaraskał się z ran. „Czy przybywasz z nieba, czy z piekła?” – pyta. Nieważne. Oczywiście, że pójdzie za nim dokądkolwiek, bo wydaje jej się, że we dwoje stworzą sobie prywatny raj. Po prostu kolejna Persefonka – jak Małgorzata w „Fauście”, Senta w „Holendrze” i tyle innych. Kochająca na śmierć (a może po prostu zakochana w samej Śmierci), zastygła w desperackim błaganiu „Proszę mnie porwać”. Któżby się oprał… On – ten artysta, demon, anioł, władca i co tam chcieć jeszcze – pojawi się jak zwykle, w ostatnim momencie dla większego efektu. Tylko, czy to naprawdę on…?
No właśnie – moim zdaniem to nie on. Jego – tzn tego Hadesa, który przyjedzie na rydwanie i uczyni z przestraszonej dziewczynki królową - w tej operze nie było od początku. Niestety, rozdzierająco wręcz niestety – Leonora zakochała się w swoim wyobrażeniu. Ów „szatanioł” (że zapożyczę cudne a wielce romantyczne określenie) okazał się maminsynkiem, który i od własnego ślubu ruszy na ratunek (domniemanej) mamusi i ostatecznie da się za nią zabić. Co gorsza, to jest pozer i puszący się paw, bardziej zainteresowany imponowaniem zgrai żołdaków niż kobietą, którą już (nieomal) zdobył. Jeśli nawet jest artystą, to z rodzaju takich, dla których im większa publiczność, tym lepsza. Wobec Leonory pozwala sobie na coraz bardziej obcesowe zachowanie, kulminujące się w naprawdę żenujących scenach zazdrości po tym, jak w przypływie heroizmu niedoszła panna młoda obiecała oddać swoje dziewictwo hrabiemu Lunie w zamian za uwolnienie Manrika. Och, jak on odetchnął z ulgą, kiedy wyznała mu, że wcześniej zażyła truciznę, więc zły hrabia nie zdąży wykorzystać jej żywej… Leonora umiera na chwilę zanim Manrico trafia przed pluton egzekucyjny, a Azucena informuje Lunę o jego prawdziwej tożsamości. Po raz pierwszy miałam na tej operze łzy w oczach – z ulgi, że Verdi pozwolił Leonorze umrzeć spokojnie, w bańce własnej, szalonej miłości. I że nigdy nie dowiedziała się, że ten jej wymarzony – a nigdy nieistniejący – artysta-szatanioł był zaledwie młodszym bratem szlachcica z sąsiedniego zamku…
7 komentarzy:
I znów, jak po poprzednich recenzjach jestem na kolanach. Jakże wiele jeszcze muszą się nauczyć Ci którzy recenzują zawodowo. Mam natomiast pewien niedosyt, postać Luny, jest w tej recenzji dość pobieżnie potraktowana a przecież właśnie na tym koncercie Giuseppe Altomare pokazał wiele odcieni charakteru hrabiego.
Pozdrawiam serdecznie.
Witold Nowak
Bardzo mi miło, my Dear Reader - przyjemniej się pisze jeśli się wie, że ktoś to czyta. Pewnie, że można by dodać coś więcej o Lunie (nie chciałam PT Czytelników zanudzić). Wedle mojej teorii Luna to typ pragmatyczny, kojarzący mi się z Amneris z "Aidy". Oboje tak głęboko wierzą, że może "być normalnie" i wybierają sobie do tego najbardziej nieodpowiednich partnerów. W przypadku Luny zapewne zadecydowało sąsiedztwo z majątkiem Leonory. Typ Zeus-Ares - myśli, że może dziewczynę wygrać jako trofeum wojenne, ostatecznie zadowoli się nawet prawem pierwołóstwa (jakby potem była zobowiązana do dalszych świadczeń). W sumie mi go szkoda, w sumie wszystkich mi tam szkoda, nawet Manrica.
Świetna recenzja :) Nawet jeśli to interpretacje dopisane do tekścidła, które za kanwę posłużyło, to przynajmniej jakoś tłumaczą tę historię, której i ja nijak (z przysłowiową wódką ani bez wódki) zrozumieć i spamiętać nie potrafię...
Btw czy tam nie ma jeszcze epizodu, w którym Leonora do klasztoru idzie?
No i jednak zawsze będę sobie myśleć, że gdyby ona jednak tę truciznę trochę później, to może byłby happy end - uciec od męża w końcu nie aż tak trudno... Choć oczywiście w Twojej błyskotliwej interpretacji ten happy end prędko okazałby się złudzeniem ;)
PS. Czy to przecudne streszczenie z umpapa jest gdzieś dostępne? Bo pdf znikł z linku, gdzie kiedyś był...
Drakaina: Michał poczuł się wzruszony Twoim wspomnieniem o umpapa (obiecał, że poszuka i być może wstawi).
No pewnie, że jest tam moment, gdy Leonora, sądząc, że Manrico zginął w bitwie, postanawia iść do klasztoru, byle tylko Luna się od niej odczepił. Obaj zresztą chcą ją sprzed ołtarza porywać - Manrico oczywiście skuteczniej (i w akompaniamencie jej gorączkowych zapewnień, że pojedzie z nim, nawet jeśli jest tylko duchem Manrica).
No tak mi się wydaje, że to "happily ever after" potrwałoby dokładnie tak długo, aż Leonora nie przejrzałaby na oczy i nie zobaczyła prawdziwych cech charakteru Manrica (chełpliwy szaławiła uzależniony od mamusi). Jest to obraz niezbyt przystający do jej marzeń - a tym finałem w więzieniu to według mnie on sobie dokumentnie "pograbił". Pozostaje jeszcze cień szansy, że Leonora nie przejrzałaby na oczy nigdy i do końca życia kołysała się we własnych wyobrażeniach (w sumie to chyba jest najlepsze wyjście).
Drakaina:
To szło tak:
Zabił mi matkę
Umpapa, umpapa
Wiec porwałam mu dziecko
Umpapa, umpapa
I wrzuciłam je do ogniska
Umpapa, umpapa
Ale przez pomyłkę swoje
Umpapa, umpapa
No co za paskudny pech!
Umpapa, umpapa, pa!
Tam tryska krew,
Tu tryska śpiew
Walczyka przy ognisku
(spoiler: Przeżyje tylko dyrygent)
Czasami się zastanawiam, dlaczego nigdy, ale to przenigdy, nikt nie wybierze tego bogatego. Zawsze trzeba biednego. A jak już się okaże, że to tylko bogaty, co udaje biednego ("Sono studente, povero"), to nieszczęście murowane. Zresztą, zawsze nieszczęście murowane, jak to w operze.
A Trubadura to odczarowali mi bracia Marx ("Noc w operze").
W Waszym wykonaniu to nawet Trubadur ma sens :)
Prześlij komentarz