środa, 15 lutego 2012

Salmagundi

Długie przeloty, oprócz licznych wad, mają też zalety. Otóż poniekąd zmuszają do oglądania filmów, czytania książek i spania. Śpi się po to, żeby nie jeść, ogląda się to, co Lufthansa wybrała pasażerowi do oglądania, za to w lekturach ma się całkowicie własny wybór. Ciągle jeszcze nie wiem, czy bardziej potrzebuję kundla czy srajpada (i dlatego nie mam ani jednego ani drugiego), tym bardziej istotna jest kwestia wyboru książek w podróż. Najczęściej bierzemy więc w drogę albo absolutne pewniaki, albo rzeczy już nadgryzione i smakujące zachęcająco (trzecią, dominującą kategorią są lektury zawodowe Doroty).

Zanim o książkach, będzie o filmach. Na początek męcząco steampunkowi "Muszkieterowie", cała historia gdzieś grzęźnie wśród tych latających żaglowców, a morał jedyny taki, że Orlando Bloom też potrafi się ładnie starzeć. Potem "Cowboys and Aliens", którego wystawiam do rywalizacji w kategorii najgłupszy film ever. Kiedyś widziałem jakieś dzieło z lat 70, w której zombiaki zawładnęły letnim obozem młodzieżowym gdzieś na amerykańskiej prowincji i mieszkańcy okolicznego miasteczka musieli w pocie czoła wymordować dziatwę, żeby cholerstwo się dalej nie plęgło, co pokazano niespiesznie, z dużym pietyzmem dla detalu, w stylu i za pomocą środków technicznych swoistych dla niskobudżetowych produkcji z lat 70. No, ale tym razem mamy budżet wysoki i trzydzieści lat później, Harissona Forda supportującego Daniela Craiga i ścigacze Obcych prujące niebo jak w "Gwiezdnych Wojnach". Tak, jak obiecuje już tytuł, rzecz jest o najeździe kosmitów na Dziki Zachód. Pokonanie najeźdźców możliwe jest dzięki solidarnej współpracy złych i dobrych rewolwerowców, archetypowych Indian oraz emisariuszki z jeszcze innej planety. Finałowa scena bitwy wciska w fotel: Indianie dzidami i tomahawkami, kowboje strzelbami, Obcy promieniami śmierci, zielona (jakżeby inaczej!) glutoplazma Obcych miesza się w powietrzu z fragmentami mózgów Ziemian, a na końcu jeszcze emisariuszka wysadza kolubrynę. Tadaaam! Potem już tylko możliwa była kreskówka ("Puss in boots"). A potem jeszcze próbowałem obejrzeć inny film: on wynajduje lekarstwo na raka, ona pisze książkę o jakichś Majach czy innych Inkach, ale - co za cholerny pech! - umiera na raka mózgu, więc on czuje się zobowiązany dokończyć ową książkę, co jednak wymaga stosowania jakichś neurostymulantów, rzecz robi się mocno oniryczna i w tym momencie porwał mnie w swe objęcia Morfeusz, więc nawet tytułu nie zapamiętałem. (Dorota oglądała i mówi, że nawet niezłe).

A teraz książki. "Saturn" Dehnela. Wszystko fajnie, z koncepcji książka przypomina mi "Picture this" Hellera, sprawnie zrealizowany pomysł z narracją równoległą, miłe też to, że autor potrafi przełamać konwencję i odejść od epatowania czytelnika zdaniami wielokrotnie złożonymi zawierającymi nadreprezentację wyrazów dłuższych niż trzysylabowe, ale jednak coś zgrzyta, niczym kreda o szybę. (Pomijam już fakt, że ekfrazy w "Saturnie" czyta się jak opisy przyrody u Orzeszkowej, po kilka kartek na raz). Zgrzyta mi wprowadzony metodą "zapisywania trupa do partii" wątek homoseksualnego romansu Goi, co do którego nie ma [albo i jest - informacja w komentarzu poniżej] nie tylko żadnego źródłowego (oprócz przeczuwanej przez Dehnela "oczywistej oczywistości"), ale i fabularnego uzasadnienia. (Dorota broni autora; mówi, że pewno chodziło o to, że syn Goi, który nie rozumiał i - z wzajemnością - gardził ojcem, odkrył po jego śmierci coś, co spowodowało, że spojrzał na jego postać w zupełnie inny sposób). Niektórzy nasi gejowaci znajomi z pasją godną lepszej sprawy zajmują się demaskowaniem współbraci w orientacji wśród różnej maści celebrytów ("ten nasz, i ten, i ten też!"). Nie wiem, może w ten sposób czują się mniej stygmatyzowani, skoro ta różowa orkiestra tak liczna, w każdym bądź razie - ku mojemu rozbawieniu - Dehnel się w ten nurt zupełnie naturalnie wpisuje. No i zabawna ta projekcja, co to z tej historii fabularnie wynika: furda żona i tabuny kochanek, jedyny prawdziwy afekt w życiu malarza to ten ciągnący się przez całe życie męski romans. 

Druga lektura to “Ameryka nie istnieje” Orlińskiego. Też zgrzyta, ale zupełnie z innych względów. Książka (przy wszystkich swoich zaletach, o czym w następnym akapicie) jest nieszczęściem i tragedią redakcyjną. Każdemu, kto pisze cokolwiek dłuższego niż SMSy zdarza się, że po wielokrotnej edycji tekstu rozjadą się przypadki, przyimki, czasy, a niekiedy i sens jako taki. Po to jest w wydawnictwie korekta, żeby to wszystko wyłapać, po to jest redaktor, żeby usiąść z autorem i ogólniejsze kwestie omówić. W wydawnictwie “Pascal” ktoś za to wziął pieniądze (nawet wiadomo kto, bo w stopce redakcyjnej są nazwiska - litościwie przemilczę), ale roboty nie wykonał. Abnegacja na poziomie redakcyjnym skutkuje też niestety pewnymi supozycjami co do chlujności autora. Gdy czytam o "uprawie bydła" czy "płaceniu za pszenicę jak za zboże" albo o "dosłownych słowach", to w normalnych okolicznościach podejrzewałbym (mniej lub bardziej udane) zabawy językowe i puszczanie perskiego oka do czytelnika. Czytając o "wojnie cywilnej" rozumiem (choć przypłacam to bólem zębów), że chodzi o wojnę secesyjną, gdy napotykam stwierdzenie "chwalebna rewolucja" wolałbym zapis "Chwalebna Rewolucja", chociażby dlatego aby umieć rozróżnić usunięcie Stuartów z tronu angielskiego od manifestacji ogólnie lewicowych poglądów autora. Gdy czytam o "wyburzeniu parku", to trudno oprzeć się refleksji, że parki (te klasyczne, z drzewami i trawnikami, a taki jest właśnie Overton w Memphis) się raczej zabudowuje, a nie burzy. Ale co to jest za funkcja "kurator nadzorujący sprawowanie wyroków zwolnionych zawodowo", tego już raczej nie zrozumiem. I tak dalej, ad nauseam. Niestety, sporo baboli. Szkoda.

Tym bardziej szkoda, że widać naprawdę benedyktyńską pracę autora włożoną w napisanie książki, widać erudycję i umiejętność zgrabnej syntezy. Dużo ładnie opakowanej informacji. Mnóstwo odniesień popkulturowych, nie zawsze dla mnie dostępnych; żartem mógłbym napisać, że dla mnie jedyne kulturowe odniesienia do USA to La Fanciulla del West Pucciniego i symfonia Z Nowego Świata Dvořáka, ale nie jest tak źle - oglądałem przynajmniej część filmów o których pisze Orliński (wymiękam dopiero przy serialach, piosenkach i grach komputerowych), choć nigdy nie przyszłoby mi do głowy oglądanie realnego świata przez pryzmat tego ekranowego (tym większa zasługa Orlińskiego, że pokazał, że tak można). Dla mnie Stany to przede wszystkim kraina wakacyjna (jak dla innych Tajlandia czy Indonezja), w dalszej kolejności miejsce zamieszkania krewnych Doroty i przystanek przesiadkowy w dalszych podróżach, nie ciągnie mnie tam - w odróżnieniu od autora “Ameryka nie istnieje” - chęć konfrontacji amerykańskich mitów z amerykańską rzeczywistością. Ale mimo to, a może właśnie dlatego - ciekawa lektura.

A tytułowe Salmagundi to tytuł XIX wiecznego periodyku redagowanego w Nowym Yorku przez Washingtona Irvinga, o którym tak pisze Orliński: "nie wiadomo, co oznacza ten tytuł - w pierwszym numerze Irving zadeklarował, że to tak oczywiste, że nie zasługuje na tłumaczenie". Irving miał rację, czego można się dowiedzieć chociażby z wikipedii (jeśli nie ze słownika Webstera - zresztą o innych niż leksykalne pasjach Noaha Webstera też można przeczytać u Orlińskiego).



PS. A na dowód, że nie zapomniałem o pieskach (które spokojnie czekają na swoją kolej) - "Wnętrze kościoła św. Piotra w Leiden" pędzla van Vlieta i cicho szemrzący bohater pierwszego planu (Ringling Museum, Sarasota).

9 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Ekhem, przepraszam bardzo, ale akurat homoseksualny romans Goi to nie moja teoria, ale Natachy Sesena (http://towleroad.typepad.com/towleroad/2004/11/was_goya_living.html); Goya jest też pierwszym znanym nam nowożytnym artystą, który namalował scenę gejowskiego seksu (w głębi obrazu przedstawiającego dom obłąkanych), a listy, które cytuję w "Saturnie" to przekłady oryginalnej korespondencji artysty, a nie moje dopiski (listy Goyi; urywki listów Zapatera są już zmyśleniem). Wszystko to zresztą zostało napisane w posłowiu.

Pozdrawiam
JDehnel

Michał pisze...

JDehnel: No cóż, posłowia nie przeczytałem i stąd strzał w stopę. Pozostawię jednak akapit wpisu takim, jak był pierwotnie, dodam tylko odsyłacz do komentarzy. Nie to, żebym jakoś szczególnie był dumny z własnej pochopności sądów, uważam tylko, że poświęcając tyle uwagi cudzym pomyłkom nieelegancko byłoby usuwać sprzed widoku swoje.

Tajny Detektyw! pisze...

Coś w tym jest :)
Dodam tylko, że nie sądzę, żeby Goya był homoseksualny (a już zwłaszcza żeby był gejem, bo to byłoby zdecydowanie anachroniczne). Natomiast sądzę, że był biseksualny - jego małżeństwo było z pewnością zawarte z rozsądku, dla kariery, ale małżeńskie obowiązki wypełniał, sądząc z liczby ciąż, ochoczo.

Pozdrawiam
JDehnel

Tajny Detektyw! pisze...

PS: Dodam jeszcze - bo to już z tekstu książki, nie posłowia - trudno mi się zgodzić, by z "Saturna" wynikało, że "jedyny prawdziwy afekt w życiu malarza to ten ciągnący się przez całe życie męski romans". Ze skrytki Javier wyciąga rzeczy należące do trzech osób, z którymi Goya był emocjonalnie związany: żony, księżnej Alba i Zapatera. Każdy z tych związków był zupełnie inny: pierwszy uświęcony, małżeński, drugi platoniczny i snobistyczny, trzeci przyjacielski i "występny".

JD

Michał pisze...

Tajny Detektyw!:
Zaletą żyjących autorów jest to, że da się z nimi pogadać i dowiedzieć z pierwszej ręki, co mieli na myśli, choć akurat literaturoznawstwo od kilkudziesięciu lat patrzy na tę metodę krzywo. To jak w tej starej anegdotce, w której niewdzięczni rabini krzyczą do nieba “Cicho tam, to my jesteśmy od interpretacji!”.

Można by zresztą i uwierzyć w sugerowaną przez Autora komplementarność, gdyby te trzy strumyki ciekły sobie spokojnie przez całą objętość książki. Tymczasem Zapatero przebija wszystko: eksploduje Czytelnikowi w rękach zupełnie znienacka, ma najwyższy indeks transgresji, no i przecież należą do niego ostatnie słowa Goi.

Tajny Detektyw! pisze...

Hm, ale ja nie podaję Panu "autorskiej, a zatem właściwej" interpretacji, ale odpowiadam na zarzuty podając przykłady z tekstu. Jako tego tekstu czytelnik (a że przy okazji twórca, to bez znaczenia).

"Trzy strumyki" nie ciekną przez całą objętość książki - znajomość i niedoszły (jak się zdaje) romans z Albą był krótki. Romans z Zapaterem i małżeństwo z Pepą trwały przez lat kilkadziesiąt - małżeństwo prawie cztery dekady, romans podobnie. A jeszcze jest - z ważnych relacji - romans z Leocadią Zorillo-Weiss (nie licząc mnóstwa pomniejszych).

Nie mogę się zgodzić, że "Zapater nagle eksploduje" - Goya sam bardzo dokładnie, acz nie ujawniając się, opisuje dzieje ich romansu na początku "Saturna". Uważny czytelnik z pewnością nie będzie więc zaskoczony strzałem w trzecim akcie, skoro w pierwszym fuzja wisi na ścianie, so to speak.

Wreszcie: nie wierzyłbym tak bezkrytycznie w to, co Gumersinda mówi mężowi o ostatnich słowach jego ojca, a jej teścia :)

Michał pisze...

A jaki miałaby interes kłamać / zmyślać? Cui bono?

Michał pisze...

Z innej beczki: przpomniałem sobie jeszcze jeden film widziany w tym samolocie - Footloose (2011); gdzieś już pod sam koniec. Zawsze wydawało mi się, że remake to się robi wtedy, gdy chce się tę samą historię opowiedzieć w jakiś inny (w domniemaniu: lepszy) sposób. A tu przykra siurpryza, bo to w zasadzie to samo. Jest natomiast (niezamierzony?) efekt komiczny, gdy trzydziestoletnim aktorom każe się grać nastolatki. I wychodzi na to, że amerykańska prowincja to kraina, w której różne dzidzie piernik randkują ze starymi maleńkimi. Inna refleksja to taka, że upływ czasu odczuwam najbardziej wtedy, gdy dziś oglądam aktorki, które dawniej (naście, dwadzieścia, trzydzieści lat temu) uważałem za skończenie piękne. Oczywiście Andie McDowell jest nadal bardzo atrakcyjną kobietą (i Sigourney Weaver też, i Sophie Marceau zdecydowanie i Renata Dancewicz jak najbardziej).

Tajny Detektyw! pisze...

Jeśli Gumersinda wcześniej zorientowała się w sprawach uczuciowych teścia, a jej życie jest życiem odrzuconej przez męża, gorzkniejącej kobiety, która cały czas wyraża swoją niechęć do Javiera, to czemużby nie miała mu wbić takiej szpili?