niedziela, 26 stycznia 2014

X Muza na ekranie laptoka (1)

Dziś urobek z weekendu: August: Osage County oraz 12 Years a Slave.


W cieniu Meryl Streep

Michał Oleszczyk w dwutygodniku.com recenzuje krytycznie film "August: Osage County". Mnie się również zdarza prywatnie nie lubić aktorów, śpiewaków, czy - ogólnie - niektórych ludzi, ale staram się nie dorabiać do tego ideologii, nie przenosić tej niechęci na grunt instytucjonalny. Poza tym usiłuję opierać swoje opinie na tym co widzę i słyszę, a nie na tym, co mówi się na mieście (“jeśli wierzyć relacjom insiderów”). Dobrze, można nie lubić Meryl Streep, ale po co ekstrapolować tę niechęć na wszystko, co ma cokolwiek z nią wspólnego?

Oko recenzenta Oleszczyka zawisa też nad drugoplanową postacią indiańskiej służącej, która daje mu asumpt do dzikiego galopu po prerii: “By dokładnie przeanalizować, jaki koszt niosło ze sobą przekształcanie spalonych słońcem równin w hrabstwa takie jak Osage, należałoby skupić się na dziedzictwie ludzi, którzy zostali wymordowani, by zrobić miejsce dla klanu Westonów – a mianowicie rdzennych Amerykanów, reprezentowanych tu przez pomoc domową imieniem Johnna (Misty Upham).” Biedna aktorka, zupełnie nieświadoma, że ma reprezentować etnicznie. Biedny scenarzysta, który “nie skupił się na dziedzictwie”, biedni widzowie, którzy nie zauważyli, że mają do czynienia nie ze zwyczajną pomocą domową, ale z przedstawicielką wymordowanych. Ja intuicyjnie wiedziałem, że nie można bezkarnie czytać Rymkiewicza, teraz mam tego namacalny dowód.

Dalej recenzet Oleszczyk daje wyraz żalowi, że reżyser nie pociągnął dzieła w stronę “Tańczącego z wilkami”: “Niestety, postać Indianki pozostaje całkowicie na marginesie, a jej jedyne osiągnięcie w całym filmie polega na uratowaniu białej wnuczki swej pracodawczyni przed erotycznymi zakusami starszego mężczyzny". Ciekawe, swoją drogą, jakie osiągnięcie usatysfakcjonowałoby choć częściowo recenzenta? Wynalezienie lekarstwa na raka? Uchronienie świata przed atomową zagładą? Skądinąd, zdaje się, że z definicji postacie drugoplanowe pozostają na marginesie? I w ogóle mniej więcej to tak, jakby recenzent “Krzyżaków” Forda użalał się, że reżyser pominął kwestię świadomości klasowej Jaćwingów, przez co spłodził dzieło niekompletne i kulawe.


Gdzie jest Django?

Tytuł filmu zawiera spoiler: skończy się dobrze, ale nie tak szybko. Dwie godziny między początkiem a końcem to przegląd arsenału chwytów reżyserskich niezbędnych do zastosowania w celu uzyskania Oskara i to być może niejednego. Pełen naturalizm: trzaska bicz, leje się krew, pot i łzy (cała plantacja śpiewa), biali to albo zwyrodniali psychopaci - sadyści (Fassbender) albo bezwolne mięczaki (Cumberbatch) i jak pojawia się w końcu na ekranie Brad Pitt, to widz już wie, że to musi być ów jedyny szlachetny. W międzyczasie poziom patosu zbliża się do tego z filmowych opowieści o Holokauście.

Skoro widz wie, że skończy się dobrze (w końcu to Hollywood) i wie, że trzeba czekać na Brada Pitta (bo Django Oskara nie dostał i odjechał w błekitnym kubraczku ku widnokręgowi), to może skupić się na scenografii i zdjęciach. Piekne ujęcia Południa USA, z mangrowcami, obrastającą drzewa tillandisią (Spanish Moss; po polsku, jak chce wikipedia, oplątwa brodaczkowa) i tą cudownie bujną wegetacją. Muzyka Hansa Zimmera tym razem nie zapada głębiej w głowę.

Przywoływana już tu polska wikipedia, w sekcji “Opis fabuły” informuje czytelnika, że główny bohater “Przez czternaście lat niewoli koresponduje z swoją żoną, owe listy stają się dowodem w procesie.” I beg your pardon? Może warto najpierw obejrzeć, a potem opisywać?

Brak komentarzy: