niedziela, 18 marca 2018

Ogrodnik podmiejski (7). Stara miłość nie rdzewieje

W czasach prehistorycznych napisałem pracę magisterską o liliach. Potem moje pasje ogrodnicze podążały różnymi ścieżkami, a w pewnym (też już bardzo odległym) momencie przestałem zajmować się zawodowo ogrodnictwem jako takim. Został mi tylko ogród i status dobrze wykształconego kierunkowo hobbysty. Lilie jednak zawsze w tym ogrodzie były, głównie w postaci samoodnawiającej się populacji krajowego gatunku Lilium martagon (lilia złotogłów). Było moim błędem posadzenie w pobliżu kilku cebul azjatyckiego gatunku Lilium hansoni: po latach stanowisko te zdominowały zdecydowanie bujniej rosnące siewki krzyżówek (ładne, ale nie to, o co w pierwotnym zamyśle chodziło).

W wyniku wykarczowania starego żywopłotu zyskałem teraz trochę przestrzeni w miejscu dość reprezentacyjnym. Potrzebę reprezentacyjności zrealizuję magnoliami (w ostatniej dekadzie do Polski dotarły rewelacyjne a niewysokie odmiany nowozelandzkiej hodowli) i azaliami, ale zostanie mi trochę miejsca na lilie (które uatrakcyjnią tę część ogrodu latem). Ponieważ pogoda nie sprzyja jakimkolwiek pracom ogrodowym, a już zwłaszcza sadzeniu czegokolwiek, w ramach działań kompensacyjno-zastępczych napiszę kilka(naście?) akapitów o liliach: może się komuś do czegoś przyda, może uda się kogoś zachęcić czy zainteresować.

Każda dobra historia zaczyna się od “już starożytni Grecy”. Ta też. Przy czym lilią starożytności był występujący na Bałkanach i Bliskim Wschodzie gatunek Lilium candidum (lilia biała), przyjęty zresztą przez Linneusza za gatunek typowy (species typica) dla rodzaju. Kwiaty tych właśnie lilii znaleziono na freskach pałacu w Knossos. Należy jednak zaznaczyć, że nazwa lilia jest dość pojemna i - zwłaszcza w języku angielskim - obejmuje rośliny zupełnie nie (lub bardzo odlegle) spokrewnione z rodzajem Lilium. Jest więc day lily (liliowiec), lily of the valley (konwalia), water lily (grzybień biały), ginger lily (alpinia), cobra lily (arizema) i wiele, wiele innych.

Nazwa łacińska (a i polska) pochodzi z greki (leírion), ale słowo to przywędrowało tam z jakichś dawno zaginionych metajęzyków, przy czym Grecy używali tego desygnatu dla określania lilii o białych kwiatach. Dla lilii o kwiatach innych niż białe stosowano termin krīnon, który zresztą też przetrwał w systematyce: Crinum americanum - lilia bagienna (swamp lily) i Cardiocrinum giganteum - lilia himalajska; nota bene kolejne “nieprawdziwe” lilie).

Zresztą i heraldyczne lilie (burbońska fleur de lys, polski herb Gozdawa, czy harcerska lilijka) to raczej irysy - a jeśli lilie, to mocno stylizowane. Co do lilii wzmiankowanych (kilkanaście razy) w Starym Testamencie też nie zawsze jest pewność, czy na pewno chodziło o prawdziwe lilie (w podejrzeniu są lonicery lub róże, zwłaszcza w tej frazie z “Pieśni nad pieśniami” o “liliach pomiędzy cierniami”).

Wracając do starożytnych Greków, lilia była kwiatem kojarzonym z Herą, według jednej z legend wyrosłym z kropli mleka, którym bogini karmiła (niechcący i we śnie - ale to zupełnie inna historia) Heraklesa. Afrodyta natomiast (niezbyt lubiąca się z Herą), powodowana zazdrością, spowodowała, że białe lilie zyskały żółtawo-zielony słupek, który zaburzał symetrię i nieskalane piękno kwiatu. Do dziś zresztą kwiaciarnie usuwają sprzedawanym liliom pylniki i często znamiona słupków (z przyczyn zupełnie niemitologicznych).

Konkurencyjna legenda twierdzi, że lilie wyrosły z łez Ewy, urojonych gdy ta zmuszona była opuścić rajski ogród. W mitologii chrześcijańskiej lilia jest też kwiatem związanym z Maryją, oznaczającym czystość, niewinność i świętą Trójcę (a to dla trzech widocznych płatków). W takiej właśnie, symbolicznej funkcji, lilia pojawia się u na obrazach Rossettiego (Dziewczęce lata Maryi Panny i Zwiastowanie). W wersjach dla zaawansowanych Matka Boska wręczyła lilię Chlodwigowi (założycielowi dynastii Merowingów) jako prezent na chrzest - co wcale nie jest takie bezsensowne, bo tenże chrzcił się jako już zupełnie dorosły człowiek (co prawda w roku 508, co trochę zaburza chronologię, ale przypominam, że mamy do czynienia z mitologią). Trzy wieki później lilie pojawiają się na sztandarze, którym papież Leon III obdarował Karola Wielkiego z okazji jego koronacji na świętego cesarza rzymskiego (narodu niemieckiego). Żywe cebulki Lilium candidum przywiozą do Europy dopiero Krzyżowcy.

U Szekspira lilia pojawia się równie często jak w Biblii, zazwyczaj metaforycznie, skontrastowana z czerwoną różą, jako symbol niewinności i czystości. Najbardziej znany szekspirowski cytat z lilią pochodzi z mniej znanej sztuki ‘Życie i śmierć króla Jana’ (The Life and Death of King John) i idzie mniej więcej tak: To gild refined gold, to paint the lily, to throw a perfume on the violet, to smooth the ice, or add another hue unto the rainbow, [...] is wasteful and ridiculous excess. Z przekręcenia tego cytatu wziął się zresztą angielski idiom “to gild the lily” oznaczający mniej więcej psucie czegoś idealnego poprzez zbędne dodatki.

Mamy i lilie u naszego wieszcza, w balladzie pod tym samym tytułem, z której pochodzi powszechnie znany początkowy cytat (“Zbrodnia to niesłychana, pani zabija pana; Zabiwszy grzebie w gaju, na łączce przy ruczaju; Grób liliją zasiewa, zasiewając tak śpiewa: rośnij kwiecie wysoko, jak pan leży głęboko”). Należy zaznaczyć, że Balladyna Słowackiego jest jakby symetryczną wersją Lilii Mickiewicza. Tam dziewczyny konkurują o rękę Kirkora zbierając na wyścigi maliny, tutaj bezimienni bracia próbują rozstrzygnąć rywalizację o rękę wdowy poprzez konkurs na najpiękniejszy wianek. Te jakże mało męskie zawody przerywa na szczęście pojawienie się trupa męża - trzeciego brata - który wymierza sprawiedliwość morderczyni (a przy okazji rodzeństwu, którego wina li tylko w rwaniu lilii z grobu).

Zanim botanicy zaczęli eksplorować zasoby Dalekiego Wschodu i Nowego Świata, Europie znane było tylko kilka gatunków lilii, przy czym - oprócz Lilium candidum - nie miały one przeważnie większego znaczenia, głównie za sprawą niezbyt pokaźnych kwiatów i trudności w uprawie. Dopiero współcześnie zostały one na nowo odkryte przez ogrodników. Należą tutaj - między innymi - nasze dwa gatunki krajowe, obydwa pod ochroną ścisłą: wspomniana wcześniej lilia złotogłów (Lilium martagon) oraz lilia bulwkowata (Lilium bulbiferum).

Lilia bulwkowata, historyczny obywatel wiejskich ogródków, potocznie zwany smolinosem, we florze Polski w zasadzie uważana jest za antropogeniczny kenofit; jedynie kilka wysokogórskich stanowisk ma charakter naturalny, pozostałe są zamieszkałe przez uciekinierów z ogrodów. Kwiaty zapylane są przez motyle, ale rośliny w zasadzie nie wiążą nasion i rozmnażają się z przybyszowych cebulek tworzących się w kątach liści, co zresztą powoduje, że gatunek jest mało mobilny, a za jego rozprzestrzenianie odpowiedzialny jest głównie homo sapiens.

Lilia złotogłów, z kolei, jest gatunkiem typowym dla lasów liściastych. Górale zwą ją lelują bądź leliwą. Polską nazwę gatunkową próbowano łączyć z cenną tkaniną używaną na pasy kontuszowe i kościelne ornaty, ale tak naprawdę wynika z tego, że jej cebula ma intensywnie żółty kolor. Z kolei łacińska nazwa gatunkowa (martagon) ma mieć coś wspólnego z Marsem (ale to już zasługa średniowiecznej alchemii), choć według alternatywnej, niepotwierdzonej teorii pochodzi od tureckiego słowa oznaczającego turban czy kołpak. Kwiaty u gatunku typowego ciemnoróżowe do brudno-purpurowych, zapylane są przez motyle o długich trąbkach (zawisaki), choć możliwe jest też samozapylenie. Gatunek ma spory zasięg (od Portugalii po Mongolię) i jest dość zmienny, nadto łatwo krzyżuje się z innymi gatunkami z tej samej sekcji (pierwsze krzyżówki martagon x hansonii powstały już pod koniec XIX wieku w Anglii). Mimo, że jest gatunkiem rodzimym, jego turbanowe kwiaty dodają ogrodowi egzotycznego uroku. Na łodygach silnych roślin tworzy się kilkanaście do kilkudziesięciu kwiatów. Łukasz Łuczaj w swoim przewodniku survivalowym (“Dzikie rośliny jadalne Polski”) wspomina o historycznych, ale wciąż możliwych zastosowaniach kulinarnych cebul lilii złotogłów (i nie tylko tej), ale nie idźmy tą drogą, są rzeczy smaczniejsze.

Nowy Świat nie wniósł wiele nowego do naszych ogrodów jeśli chodzi o lilie, choć lista gatunków występujących w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie liczy około 20 pozycji. Są to w większości gatunki leśnych środowisk wilgotnych czy wręcz błotnych, raczej trudne w uprawie i źle się aklimatyzujące. Kwiaty najczęściej podobne do martagonów, o wywiniętym turbanowo okwiacie. Poza Lilium pardalinum nieznane w europejskich ogrodach.

Prawdziwy big bang nastąpił w XIX wieku, gdy europejscy botanicy (a w przypadku Chin najczęściej misjonarze z zainteresowaniami przyrodniczymi) dotarli do bogactwa azjatyckiej puli genowej rodzaju Lilium. Pojawiła się nagle rozmaitość kształtów i kolorów, a także łatwość krzyżowania i niezbyt kłopotliwe wymagania uprawowe. Choć nie wszystkie taksony znoszą dobrze europejską zimę, większość obecnie uprawianych odmian i mieszańców lilii ma skośnookie geny w swoim rodowodzie.

Swego czasu sensacją botaniczną było odkrycie dokonane przez polskiego naukowca, dr Mackiewicza, ówcześnie pracującego na uniwersytecie w Kisangani (Kongo). Otóż w parku narodowym Wirunga (na wschodzie kraju) odkrył on i opisał jedyny gatunek z rodzaju Lilium występujący na półkuli południowej, a przy okazji jedynego reprezentanta tego rodzaju w Afryce. Gatunek roboczo nazwano Lilium zairii, zebrano nasiona i wysłano do Polski (instytut w Skierniewicach) do dalszych badań. Okazało się, że siewki są (niemal?) identyczne z azjatyckim gatunkiem Lilium formosanum. Co więcej, Lilium formosanum uciekło z ogrodów w Republice Południowej Afryki, stając się tam gatunkiem inwazyjnym, docierając po kilku latach do Zimbabwe. To wciąż trzy tysiące kilometrów od lokalizacji, w której Mackiewcz znalazł pojedyncze stanowisko z trzema roślinami, ale wystarczy żeby zakwestionować endemiczność i tożsamość tego odkrycia. Przy okazji dobry dowód na to, co może zrobić pozornie mało ekspansywna roślina, gdy trafi na sprzyjające warunki.

Zanim nastąpiła ‘druga rewolucja hodowlana’ pod koniec ubiegłego wieku, ogrodnicy podzielili uprawiane lilie na dziewięć grup. I tak, grupa I (mieszańce azjatyckie) obejmowała mieszańce gatunków z botanicznej sekcji Sinomartagon (amabile, bulbiferum, davidii, tigrinum, etc.); grupa II (mieszańce martagon); grupa III (mieszańce candidum); grupa IV (mieszańce amerykańskie); grupa V (mieszańce longiflorum) pochodzące od gatunków L. longiflorum i L. formosanum, uprawiane głównie pod osłonami na kwiat cięty (długie, eleganckie trąbki), wrażliwe na mróz; grupa VI (mieszańce trąbkowe) wyhodowana z Lilium regale i pokrewnych gatunków; grupa VII (mieszańce orientalne) to potomstwo krzyżówek L. speciosum i L. auratum: duże oszałamiająco pachnące kwiaty od bieli do karmazynu (geny speciosum) z domieszką żółci (geny auratum). Do grupy VIII wrzucono wszystko, co nie pasowało nigdzie indziej, a do IX gatunki.

Nie aż tak dawno okazało się jednak, że niemożliwe jest możliwe, głównie za sprawą nowoczesnych technik hodowlanych i powyższa klasyfikacja ma już w znacznej części znaczenie historyczne - albo przynajmniej grupa VIII napuchła niczym dobrze karmiony tucznik. Pojawiły się bowiem orienpety (oriental x trumpet, oznaczane też symbolem OT), czyli krzyżówki lilii grup VI i VII. W Polsce, nie wiedzieć czemu, określa się te lilie terminem ‘drzewiastych’ (rzadko kiedy przewyższają 200 cm wysokości, więc w katalogach ogrodniczych fotografuje się je najczęściej z rachitycznymi dziećmi, żeby uwypuklić ich ‘drzewiastość’). Wkrótce też pokazały się mieszańce LA (longiflorum x azjatyckie) oraz LO (longiflorum x orientalne), a nie jest to zapewne ostatnie słowo hodowców uzbrojonych w nowoczesną technologię.

Mamy więc coraz większą różnorodność rozmiarów, kształtów i kolorów, z kwitnieniem rozpoczynającym się w początkach czerwca (grupa martagon), a kończącym się w drugiej połowie sierpnia (niektóre mieszańce orientalne). Pewną wadą lilii (w odróżnieniu np. od dalii czy większości róż) jest to, że kwitną raz w sezonie wegetacyjnym. Zazwyczaj jednak na pędzie znajduje się kilka-kilkanaście kwiatów, więc kwitnienie pojedynczej rośliny może przeciągać się na kilka tygodni, podczas których są prawdziwym show-stopperem w każdym ogrodzie.

Lilie najczęściej nie chorują, ale atakuje je dość trudny do zwalczenia szkodnik. Poskrzypka liliowa (Crioceris lilii), zwana w slangu polskich liliarzy “tipsiarą”, a to dla karminowo-czerwonych, błyszczących pokryw i przedplecza. Poskrzypki żerują na liliach, ale nie gardzą też cesarskimi koronami (które generalnie wychodzą z ziemi znacznie wcześniej niż lilie), kokoryczami, a nawet konwaliami. Owady dorosłe składają jaja na dolnej stronie liści, z jaj wylęgają się larwy, które mają znacznie większy apetyt niż rodzice. Larwy wytwarzają otoczkę śluzową, do której przyczepiają się ich własne odchody (można powiedzieć, że żyją obsrane), co chroni je przed wysychaniem i zjedzeniem przez ptaki (dorosłe owady chroni jaskrawy, ostrzegawczy kolor). Późnym latem opadają na ziemię, gdzie zakopują się i przepoczwarczają. Dorosłe owady wylęgają się jesienią i przed przezimowaniem w górnej warstwie gleby mogą jeszcze żerować na liliach. W naszym klimacie występuje jeden cykl rozwojowy w roku, na południu Europy zazwyczaj dwa.

W naszym klimacie poskrzypki mogą pojawiać się już w kwietniu, przy czym ich zwalczanie chemiczne możliwe i celowe jest jedynie na plantacjach produkcyjnych lilii. Na skale ogrodową musimy ograniczać się do metod mechanicznych, czyli ręcznej eksterminacji owadów, najlepiej zanim zdążą złożyć jaja. Tu wskazany jest pewien pośpiech i wyszkolenie łowieckie: zaniepokojone poskrzypki opadają na ziemię (dla utrudnienia czerwonym do dołu, czyli czarnym do góry) i udają martwe. Najlepiej zdybać poskrzypki in flagranti, wtedy w bonusie mamy drugą sztukę, a i nie są wówczas zbyt czujne. Poskrzypka występuje w Europie i Azji: w rewanżu za stonkę (z którą jest spokrewniona na poziomie rodziny - Chrysomelidae) poraziliśmy nią Amerykę (pierwsze pojawienie zanotowano w roku 1943).

Pyłek niektórych lilii jest trujący dla kotów - dlatego, między innymi, wskazane jest usuwanie pylników z bukietów które chcemy dekorować wnętrza zamieszkane przez naszych czworonożnych przyjaciół, ale i z roślin rosnących w ogrodach, które dzielimy z kotami. Koty nie jedzą świadomie pyłku, ale mogą zlizywać go sobie z futer przy codziennej toalecie. Związki zawarte w pyłku powodują ostrą niewydolność kocich nerek. Dodatkowo, “wykastrowane” lilie nie wiążą nasion, co przedłuża trwałość kwiatów, zarówno ciętych, jak i tych rosnących w ogrodzie.

8 komentarzy:

kwik pisze...

W ogóle wszystkie części Lilium i Hemerocallis są silnie nefrotoksyczne dla kotów. Co jest o tyle ciekawe, że przecież koty lilii raczej nie jedzą, więc pewnie są przypadkowymi ofiarami spisku wymierzonego w kozy albo jakichś innych prawdziwych wrogów.

Michał pisze...

Gdybyż czekolada szkodziła (wprost) nam, a nie tylko - nie wiedzieć czemu - psom...

Anonimowy pisze...

Babilasie, to jest ciekawa (i jak każda ciekawa również powikłana) historia. Fleur-de-lis (jak mawiają Anglosasi) lub Fleur de lys (jak wolą Francuzi i narody poczuwające się do kulturowego związku z Frankami) jest kwiatem heraldycznym. Plotka, jakoby był to stylizowany irys jest m.in. dziełem Stefana Buczackiego. A wzięło się to najprawdopodobniej z tego, że Iris florentina (a dla niektórych germanica) w mowie potocznej od zawsze zwany był Schwertlilie czyli lilia szablasta. Czyli zamęt taksonomiczny ma przyczyny wielorakie.
Iris florentina znowóż trafiła do herbu Florencji zupełnie niezależnie od tzw. Lili burbońskich, które wcale nie są burońskie tylko o wiele wcześniejsze bo już u Filipa i drugiego i czwartego (tego co to templariuszy itd ) były te trzy lilie na błękitnym polu a oni byli Kapetyngami przecież.

A w ogóle to powinniśmy trzymać się faktów. Bezsprzecznym faktem historycznym jest że to Matka Boska przekazała te lilie osobiście Chlodwigowi Pierwszemu z okazji chrztu.

Michał pisze...

Och, gdybym miał więcej czasu (i mniej lewicowe poglądy), zdecydowanie zająłbym się heraldyką. Choć i teraz lubię sobie poczytać różne historyjki u Niesieckiego (ostatnio o genezie herbów Odrowąż i Jelita). Ale najbardziej imponuje mi André Le Nôtre, francuski ogrodnik (dziś powiedzielibyśmy architekt krajobrazu), projektant ogrodów wersalskich (i nie tylko) - gdy Ludwik XIV zapragnął nadać mu tytuł szlachecki, spytał go, co życzyłby sobie mieć w herbie. "Trzy ślimaki i główkę kapusty" - odpowiedział ogrodnik. I tak się stało (król dodał do projektu pojedynczy szewron).

Anonimowy pisze...

te trzy ślimaki są piękne.
Nie znałem. Natomiast sprawdzając "lilie burbońskie" dzięki Tobie natknąłem się na arcyciekawy fakt: w czasach pierwszego i następnego cesarstwa lilie zostały zastąpione przez pszczoły. Poważnie.
Nie, żeby ta informacja były mi do czegoś potrzebna, ale jest tyle informacji, które z całą pewnością do niczego potrzebne mi nie będą, że nie robi to aż takiej wielkiej różnicy.

Dlaczego masz mało czasu?

Michał pisze...

Nie wiedziałem o tych pszczołach cesarskich, ale jak zacząłem się dowiadywać, to mi znów poszło cofką aż do Merowingów, a konkretnie do ojca Chlodwiga, Childeryka (i jego pogańskiego grobu, odkopanego w połowie XVII wieku). Pasjonujące.

Z kolei gdy (po wojnie francusko-pruskiej) upadło Drugie Cesarstwo, była realna szansa na kolejną restaurację Burbonów, ale rozbiło się właśnie o symbole. Proponowano hrabiemu Chambord tron, ale ten nie zgadzał się na utrzymanie flagi 'tricolor' i nalegał na powrót do 'fleur-de-lys' jako warunek sine qua non. To mu zaproponowali, żeby może miał sobie 'fleur-de-lys' jako flagę królewską, a 'tricolor' jako flagę państwową, ale Henryk pozdrowił negocjatorów wyciągniętym serdecznym palcem. Na co owi wypracowali kolejny kompromis, żeby może połączyć obie flagi, znaczy lilie na tle z trzech kolorów, ale Henryk znów okazał entuzjazm, który wyraził zgiętą w łokciu ręką - i cała sprawa upadła. Szkoda, bo znając zamiłowanie Francuzów do pompy, ceremonii i pustych rytuałów, Francja byłaby do dziś królestwem.

A mam mało czasu, bo jakoś nie umiem nim rozsądnie gospodarować.

Anonimowy pisze...

>>>Szkoda, bo znając zamiłowanie Francuzów do pompy, ceremonii i pustych rytuałów, Francja byłaby do dziś królestwem<<<<

Tak by być nie mogło, bo gdyby było, to nie byłoby II i III Republiki i antysemityzm (oparty o posądzanie obywateli pochodzenia wiadomego o sprzyjanie Niemcom i "niebycie" prawdziwymi Francuzami nie mógłby się tak ładnie rozwinąć. A gdyby się nie rozwinął to Zola nigdy by nie zrobił takiej kariery jak zrobił. Kwestię prawdopodobieństwa wybuchu I WS celowo pominę, jak również kwestię przypadkowego odzyskania przez Polskę niepodległości w jej wyniku.
Może czytalibyśmy Szwejka po Niemiecku? Tylko o czym by on (z braku wojny światowej) nieprawdaż był?
Tak że może lepiej że Henryczek uparł się przy tych liliach? Albo Irysach.

Michał pisze...

To zdjęcie zrobiłem dziś w paryskim Musée Nissim de Camondo. Przedstawia ono dywan z połowy XVIII wieku, centralną część którego zajmowały trzy królewskie lilie (bądź irysy) na niebieskim tle. Jak przyszła rewolucja, to (używając jakiejś skomplikowanej techniki - francuski mi nie wystarczał do pełnego zrozumienia) wypruto lilie i "dotkano" niebieskie tło; jednak już nie ta nitka, już nie ten barwnik, i po latach widać wyraźnie ślad. Co jednak optymistyczne, że trochę wtedy dbano o pozory, bo wszystkie kolejne rewolucje się już tym zupełnie nie przejmowały.