Gdybym miała wskazać, którą z oper widziałam w największej ilości wersji, z pewnością byłby to „Don Giovanni” Mozarta. Dzieło to wygrywa u mnie również w kategorii „najgenialniejsza opera wszech czasów”, choć niekoniecznie najpierwsza z ulubionych (to miejsce od lat należy do „Fausta”, który nota bene ma z Don Juanem bardzo wiele wspólnego). Widzieliśmy kilka inscenizacji arcydzieła Mozarta na żywo: urocze i klasyczne w warszawskim WOKu i praskim Stavovskim Divadle, nowoczesne - inną warszawską w reżyserii Trelińskiego i budapeszteńską – jedną genialniejszą od drugiej. Plus chyba kilkanaście najróżniejszych nagrań, w tym fenomenalną wersję filmową z wampirycznym Raimondim. Dlatego z tym większą przyjemnością wybierałam się na premierę do berlińskiej Deutsche Oper. Spodziewałam się oczywiście, że będzie nowocześnie i rewizjonistycznie. Większość dzieł, które mieliśmy okazję widzieć na tej scenie była tak „po niemiecku” nowoczesna; zdarzały się przypadki wybitne („Semiramida”, „Rycerskość wieśniacza”/”Pajace”), kontrowersyjne lecz dobre („Rigoletto”, „Holender Tułacz”) lub takie, które przynajmniej pobudzały do dyskusji („Aida”, „Turandot”). Inscenizacja słaba zdarzyła się raz, z „Purytanami” Belliniego, dosmuconymi nagłym a niespodziewanym trupem Artura w finale.
Wczorajszy „Don Giovanni” sytuuje się gdzieś obok kompletnie niezrozumiałej „Aidy” rozgrywającej się w jakiejś amerykańskiej sekcie. Przede wszystkim takiego nagromadzenia obsceny i przemocy jeszcze chyba nie widziałam w teatrze operowym. Tuż za nami siedziały dwie bardzo wytworne rodziny (prawdopodobnie dyplomatów) z córeczkami na oko dziesięcioletnimi. Teraz rodzice – którzy zapewne mieli zamiar dostarczenia sobie i dzieciom rozrywki na najwyższym światowym poziomie – stają przed niełatwym zadaniem wytłumaczenia w nierujnujący młodej psychiki sposób co to jest na przykład flagellacja, masturbacja i gwałt analny, pomijając już takie drobnostki jak Chrystus jeżdżący na rowerku treningowym w piekle (opatrzonym stosowną inskrypcją z Dantego nad wejściem). Do gołych pań na scenie dziewczynki być może też nie były przyzwyczajone.
Reżyser Roland Schwab szokuje od pierwszej chwili. Przy dźwiękach uwertury na pustą scenę wchodzi tłum „krawaciarzy” z kijami golfowymi w ręku i symuluje grę. Wśród tłumu identycznie ubranych mężczyzn ukrywają się Don Giovanni i Leporello. Moje pierwsze skojarzenie było takie, że ktoś nam tu chce zafundować dramma giocoso o erotycznych przygodach Tigera Woodsa, ale nastrój giocoso ulotnił się jak kamfora, kiedy tłumek sługusów zatłukł kijami Komandora. Don Giovanni wychodzi więc na mafiosa lub herszta bandytów, otoczonego przez cały czas przedstawienia gromadą osiłków. W sumie ten pomysł byłby jeszcze ewentualnie do kupienia – skoro to taki wielki pan, czemu miałby mieć tylko jednego służącego? Wszechobecni „goryle” też zdecydowanie wzmagają atmosferę zagrożenia.
Pomniejsze postaci traktowane są ze wzrastającą brutalnością. Zarówno Zerlina jak i Masetto padają raz po raz ofiarami seksualnych napaści ze strony zarówno Giovanniego jak i Leporella. Odbywają się naturalistyczne sceny gwałtów zbiorowych (Zerlina jest zgwałcona kijem golfowym, na co Leporello reaguje onanizując się w wielkim, czarnym, foliowym worku na śmieci). Generalnie śmieci i worki na odpady walają się wszędzie, kulminację osiągając w scenie balu na finał pierwszego aktu. Widzieliśmy to już grane jako maskarada, nawet jako orgia, ale propozycja pana Schwaba wykracza nawet poza granice zwykłej orgii. Impreza odbywa się najwyraźniej w piekle sadomasochistów, Don Giovanni wraz z Leporellem okładają biczami gości (w tym gwałconych po raz kolejny nowożeńców), mordują przypadkowe postacie, pojawiające się całymi tabunami nie wiadomo w jakim celu, a wszystko odbywa się wśród stosów śmieci i migających świetlówek. Z boku pojawia się – po co, to wie chyba tylko reżyser – wspomniany Chrystus na rowerku, po proscenium kuśtykają półnagie modelki opakowane w metalowe pręty, ze stojących tu i ówdzie zardzewiałych beczek wyskakują „goryle” jak diabły z pudełka. Chaos, zgroza, bezsens – słowo daję, spodziewałam się konkluzji, że Don Giovanni, jako miłośnik sado-maso, będzie najszczęśliwszy gdy wreszcie trafi do prawdziwego piekła. Ale nawet to nie – natłok histerycznych pomysłów reżysera utonął w odmętach śmieci.
Po przerwie realizatorzy – zreflektowawszy się popatrując ukradkiem na wkurzoną do imentu publiczność? – postanowili dodać nieco humoru. Parę razy, przyznaję, udało im się mnie rozśmieszyć, przez co ten „Don Giovanni” awansował w moim prywatnym rankingu z kategorii „beznadziejny” na zaledwie „zły”. Zabawne były interakcje z widownią w scenie cmentarnej – ale dlaczego zza kurtyny musiały wychynąć (chyba to były one?) tańczące trupy Myszki Mickey? Był już taki jeden – Polak zresztą, Warlikowski – który się na Myszkach Mickey solidnie przejechał (w paryskim „Królu Rogerze”), może by się tak czegoś nauczyć na błędach kolegi? Humor zresztą jest typowo piwny – dominują rubaszne żarty z klepaniem się po tyłkach, ale po tej dawce ohydy nawet one koją. Jednym z najlepszych pomysłów reżysera są nawiązania do klasyki kina i malarstwa. Oprócz, chyba nieuniknionej w tym kontekście, „Mechanicznej pomarańczy”, pojawiają się na przykład całkiem śmieszne aluzje do kultowego w krajach niemieckojęzycznych starego angielskiego filmu krótkometrażowego „Dinner for One”. Wyłącznie dzięki naszemu przyjacielowi wiemy, że telewizje w Niemczech i w Austrii puszczają ten skecz pasjami w Sylwestra (prawie jak nasze „Kevina samego w domu”). Reakcje publiczności rozpoznającej gagi w scenie gdy Leporello obsługuje słynną ostatnią kolację Don Giovanniego sugerowały, że w Berlinie film ten jest powszechnie znany. I że prawie każdego widza można udobruchać, jeśli zapewni mu się odrobinę satysfakcji ze zgadnięcia podstawionych zagadek. Zresztą zaraz potem „Dinner for One” zmienia się w „Ultima Cena for 13”, bo do kolacji przyłączają się „goryle” tworząc malowniczą scenkę z Leonarda (znów ku wyraźniej uciesze, pokusie której i my się nie oparliśmy).
Niestety, brak jest puenty. Komandor nie pojawia się wcale – słychać tylko jego głos z offu. Dopiekławzięcie Don Giovanniego też wyszło chyba najbardziej rozczarowująco jak zdarzyło nam się widzieć. Ot, puścił ktoś dymy i poruszał trochę zapadniami, a Don-sadysta padł na deski. I koniec. Ciemność. Kurtyna. Sekstet też wycięto, bo reżyser chyba nie miał całkiem pomysłu co by z nim jeszcze robić.
No i oczywiście nastąpiły wielkie brawa dla naprawdę wspaniałych wykonawców. Ildebrando D’Arcangelo był zjawiskowy – moim zdaniem to jest wymarzony Don Giovanni, który powinien jeździć po świecie i śpiewać to gdzie się da, a z czwartego rzędu można było docenić jego atrakcyjną muskulaturę (ech, dodać by mu 20 cm i byłoby ciacho że hej). Donna Anna czyli Marina Rebeka po prostu „pozamiatała”, była fenomenalna wokalnie. Leporello czyli Alex Esposito spisał się bardzo dobrze, tym bardziej, że zmuszony był wykonywać różne dziwne wygibasy śpiewając (np. w arii katalogowej reżyser umyślił sobie, żeby skakał piruety). W ogóle nikt ze śpiewaków sobie wstydu nie przyniósł i wina całkowicie nie leży po ich stronie. Gdy po długim oczekiwaniu realizatorzy ośmielili się wystawić nosy na scenę, powitała ich nawałnica tupania i buczenia, w którą jak raz i my się włączyliśmy. Tylko jeden pan, parę rzędów za nami, wrzeszczał brawo! Mąż? Przyjaciel? Krewny? Czy jedyny, który zrozumiał, o co chodziło?
niedziela, 17 października 2010
poniedziałek, 27 września 2010
Candide - między operą a musicalem
Sezon operowy zainaugurowaliśmy w ubiegłą sobotę „Kandydem” Leonarda Bernsteina. Do tej pory wiedziałam tylko, że takie dzieło, napisane na podstawie opowiastki Woltera, w ogóle istnieje i byłam bardzo ciekawa czy ktoś, kto w swoim dorobku ma „West Side Story”, czyli kwintesencję musicalu, był w stanie napisać prawdziwą operę. Otóż, po obejrzeniu, stwierdzam, że „Candide” operą nie jest (pomimo umieszczenia w nim jednej quasi-operowej arii Kunegundy), jest za to całkiem udanym musicalem, a może nawet czymś w rodzaju brakującego ogniwa pomiędzy tymi gatunkami hybryd muzyczno-teatralnych. Dla mnie różnica polega głównie na tym, że opera to muzyka z dodanym teatrem, zaś musical – teatr z dodaną muzyką. I tak jak w operze (której bliżej do filharmonii) podstawową rzeczą jest technika i sprawność wokalna, w musicalu (spokrewnionym ze sceną dramatyczną) istotniejszy jest wyraz aktorski i bezbłędne podanie tekstu. Bernstein próbował połączyć oba te gatunki, tworząc coś, z czym poradzą sobie wyłącznie najlepsi – czyli ktoś, kto połączy bezbłędny śpiew z idealną dykcją i aktorstwem.
Sztuczka jest wyjątkowo sympatyczna – opowiada o (kompletnie surrealistycznych) przygodach chłopaka kierującego się w życiu wrodzonym optymizmem i wierzącego, nawet wbrew faktom, że świat jest miejscem przyjaznym, a wszystko dobrze się skończy. W wierze tej utwierdza go nauczyciel-filozof, doktor Pangloss, który w każdej przeciwności losu potrafi dostrzec argumenty na poparcie teorii, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów. W wielu inscenizacjach (np. świetnej, półkoncertowej wersji z Nowego Jorku) to Pangloss jest narratorem. W Poznaniu, ta rola mówiona została powierzona Wolterowi we własnej osobie, granemu – z bezpretensjonalnym wdziękiem – przez profesora filozofii Romana Kubickiego. Brawa za odwagę dla wykonawcy i reżysera (był nim dyrektor Michał Znaniecki)! To była kapitalna zagrywka, żeby rolę filozofa powierzyć prawdziwemu filozofowi, który, jak można przypuszczać, potrafi zarazić własną pasją nie tylko studentów na wykładzie, ale i publiczność Opery. Tym bardziej szkoda, że premiera okazała się frekwencyjną porażką – siedząc na drugim balkonie z przykrością patrzyliśmy na pustawe rzędy foteli na parterze.
Niestety, o ile sam materiał muzyczny i tekstowy ma wielki potencjał mądrości i humoru, o tym drugim, a równie istotnym, aspekcie przedstawienia dane nam było dowiedzieć się dopiero w domu, po obejrzeniu nagrania w wykonaniu „native speakers”. Dykcja premierowej obsady była połączeniem westfalskich (miejsce rozpoczęcia akcji „Kandyda”) kluch z amerykańską (ojczyzna Bernsteina) gumą do żucia. Jeśli zawodowy anglista nie zrozumie prawie nic, ośmielę się sugerować, że przeciętny, znający jako tako angielski, widz nie zrozumie kompletnie nic ze skądinąd skrzących się dowcipem tekstów. Pozostały nam więc czytane przez profesora Kubickiego wyimki z wolterowskiego dzieła (w świetnym tłumaczeniu Boya) oraz wyświetlane nad sceną „titulki” (ewidentnie z jakiegoś poetyckiego, całkiem niezłego, tłumaczenia tej operetty). Gęgolenie śpiewaków mogło tylko utwierdzić słuchaczy w błędnym przekonaniu, że język angielski jest całkowicie nieśpiewny.
Dziełko, przez swoją uwspółcześniającą inscenizację, nabrało smaczków aktualnych i politycznych. Mieszkańcy Lizbony na gwałt poszukujący winnego trzęsienia ziemi – no bo kogoś trzeba przecież za katastrofę stracić – jako żywo kojarzyli się z obecną sytuacją w Polsce oraz z inną niedawną katastrofą. Krytyka religijnego zacietrzewienia i prywatnych, a sekretnych, perwersji kleru, również pozostała aktualna od czasów Woltera. I wszystko byłoby w porządku – nawet pomimo niedostatecznej dykcji – gdyby nie zakończenie. W „Kandydzie” (tak Woltera, jak i Bernsteina) morał jest mniej więcej taki, że chociaż świat jest niedoskonały a ludzie podatni na błędy, życie może być całkiem znośne, jeśli tylko znajdzie się kogoś, z kim chce się je podzielić. Po wielu perypetiach i pomyłkach, Kandyd i Kunegunda odnajdują się i postanawiają żyć skromnie i spokojnie, „uprawiając swój ogródek”. Pobrzmiewa w tym idea powrotu do natury, obiecującej mały raj na ludzką skalę, pochwała złotego środka, poszukiwanie w życiu jakiejś struktury i sensu. Czy nie tym właśnie jest sztuka i filozofia? Niestety, pan dyrektor Znaniecki najwyraźniej uważa się za większego filozofa niż Wolter, więc przerobi jego – jak sądzić można – płytkie i banalne zakończenie w coś naprawdę poruszającego i przemawiającego do dzisiejszego widza. W wersji nowojorskiej (i paru innych, aż sprawdziliśmy, nie wierząc własnym oczom, tuż po powrocie z Opery) po ładnym i podnoszącym na duchu finale o uprawianiu ogródka, filozof Pangloss rzuca dowcipnie i zaczepnie: „Any questions?” – niczym profesor po wykładzie. Dla mnie znaczyło to przede wszystkim: „a nie mówiłem?”, „wyszło na moje” - przyznanie racji Wolterowi, że „świat nie jest taki zły, świat nie jest wcale mdły, niech no tylko zakwitną jabłonie…” „Alas, poor Yorick…” – świat najwyraźniej musi, po prostu musi być zły, a nowożeńców, tuż po odejściu od ołtarza, koniecznie musi przejechać tramwaj, albo przynajmniej pozbawić życia spadająca na głowę tknięta apopleksją kaczka. No bo tak – bo gorycz, mrok i rechot reżysera-demiurga, bo happy endy są przecież takie przyziemne, a filozofia dowodzi jedynie tego, że „sens nie ma sensu”. W poznańskiej Operze syfilityk Pangloss rzuciwszy swoje pytanie oddaje strzał, który sprawia, że wszystkie postacie z wyjątkiem Kandyda jak jeden mąż (i niedoszła żona Kunegunda) rzucają się samobójczo na tory – akcja tej inscenizacji (nawet całkiem niegłupio) działa się na zmieniających się stacjach metra, śledząc podróże tytułowego bohatera. Ostatnia scena przedstawia więc pobojowisko i zwały trupów ze stojącym pośród tej apokalipsy przerażonym i zrozpaczonym Kandydem. A masz, nieboraczku, za swój optymizm!
Tępienie szczęśliwych zakończeń w myśl specyficznie pojmowanej „głębi” stało się w ostatnich latach jakąś nagminną manierą, moim zdaniem millenarystyczną w swoim rodowodzie. Wirus roku 2000 jakoś nas nie pozabijał, więc pozabijajmy się sami, bo przecież koniec świata musi nieuchronnie nadejść. Na końcu każdej (nawet dotychczas optymistycznej) historii musi więc paść trup, a jedyne odkupienie możliwe jest co najwyżej poprzez uświęcającą ciążę uprzednio grzesznej kobiety (niedawno mieliśmy z tym do czynienia w polskim kinie w „Rewersie” i „Różyczce” i dobrze, że pan Znaniecki przynajmniej tej kliszy nam oszczędził). Tym niemniej reżyserskie emo-pozy w stylu „moja głębia mnie przygnębia” są bez porównania bardziej banalne i płytkie niż oryginalny wolterowski happy end. Rozumiem, kiedy tragiczny finał wynika z treści i dobitnie podkreśla sens przekazu dzieła (dlatego ja na przykład wierzę w samobójstwo pohańbionej Turandot), ale dosmucanie dla samej zasady, bo to modne, a poza tym wcześniej czy później wszyscy i tak pomrzemy, to jakaś paranoja.
Sztuczka jest wyjątkowo sympatyczna – opowiada o (kompletnie surrealistycznych) przygodach chłopaka kierującego się w życiu wrodzonym optymizmem i wierzącego, nawet wbrew faktom, że świat jest miejscem przyjaznym, a wszystko dobrze się skończy. W wierze tej utwierdza go nauczyciel-filozof, doktor Pangloss, który w każdej przeciwności losu potrafi dostrzec argumenty na poparcie teorii, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów. W wielu inscenizacjach (np. świetnej, półkoncertowej wersji z Nowego Jorku) to Pangloss jest narratorem. W Poznaniu, ta rola mówiona została powierzona Wolterowi we własnej osobie, granemu – z bezpretensjonalnym wdziękiem – przez profesora filozofii Romana Kubickiego. Brawa za odwagę dla wykonawcy i reżysera (był nim dyrektor Michał Znaniecki)! To była kapitalna zagrywka, żeby rolę filozofa powierzyć prawdziwemu filozofowi, który, jak można przypuszczać, potrafi zarazić własną pasją nie tylko studentów na wykładzie, ale i publiczność Opery. Tym bardziej szkoda, że premiera okazała się frekwencyjną porażką – siedząc na drugim balkonie z przykrością patrzyliśmy na pustawe rzędy foteli na parterze.
Niestety, o ile sam materiał muzyczny i tekstowy ma wielki potencjał mądrości i humoru, o tym drugim, a równie istotnym, aspekcie przedstawienia dane nam było dowiedzieć się dopiero w domu, po obejrzeniu nagrania w wykonaniu „native speakers”. Dykcja premierowej obsady była połączeniem westfalskich (miejsce rozpoczęcia akcji „Kandyda”) kluch z amerykańską (ojczyzna Bernsteina) gumą do żucia. Jeśli zawodowy anglista nie zrozumie prawie nic, ośmielę się sugerować, że przeciętny, znający jako tako angielski, widz nie zrozumie kompletnie nic ze skądinąd skrzących się dowcipem tekstów. Pozostały nam więc czytane przez profesora Kubickiego wyimki z wolterowskiego dzieła (w świetnym tłumaczeniu Boya) oraz wyświetlane nad sceną „titulki” (ewidentnie z jakiegoś poetyckiego, całkiem niezłego, tłumaczenia tej operetty). Gęgolenie śpiewaków mogło tylko utwierdzić słuchaczy w błędnym przekonaniu, że język angielski jest całkowicie nieśpiewny.
Dziełko, przez swoją uwspółcześniającą inscenizację, nabrało smaczków aktualnych i politycznych. Mieszkańcy Lizbony na gwałt poszukujący winnego trzęsienia ziemi – no bo kogoś trzeba przecież za katastrofę stracić – jako żywo kojarzyli się z obecną sytuacją w Polsce oraz z inną niedawną katastrofą. Krytyka religijnego zacietrzewienia i prywatnych, a sekretnych, perwersji kleru, również pozostała aktualna od czasów Woltera. I wszystko byłoby w porządku – nawet pomimo niedostatecznej dykcji – gdyby nie zakończenie. W „Kandydzie” (tak Woltera, jak i Bernsteina) morał jest mniej więcej taki, że chociaż świat jest niedoskonały a ludzie podatni na błędy, życie może być całkiem znośne, jeśli tylko znajdzie się kogoś, z kim chce się je podzielić. Po wielu perypetiach i pomyłkach, Kandyd i Kunegunda odnajdują się i postanawiają żyć skromnie i spokojnie, „uprawiając swój ogródek”. Pobrzmiewa w tym idea powrotu do natury, obiecującej mały raj na ludzką skalę, pochwała złotego środka, poszukiwanie w życiu jakiejś struktury i sensu. Czy nie tym właśnie jest sztuka i filozofia? Niestety, pan dyrektor Znaniecki najwyraźniej uważa się za większego filozofa niż Wolter, więc przerobi jego – jak sądzić można – płytkie i banalne zakończenie w coś naprawdę poruszającego i przemawiającego do dzisiejszego widza. W wersji nowojorskiej (i paru innych, aż sprawdziliśmy, nie wierząc własnym oczom, tuż po powrocie z Opery) po ładnym i podnoszącym na duchu finale o uprawianiu ogródka, filozof Pangloss rzuca dowcipnie i zaczepnie: „Any questions?” – niczym profesor po wykładzie. Dla mnie znaczyło to przede wszystkim: „a nie mówiłem?”, „wyszło na moje” - przyznanie racji Wolterowi, że „świat nie jest taki zły, świat nie jest wcale mdły, niech no tylko zakwitną jabłonie…” „Alas, poor Yorick…” – świat najwyraźniej musi, po prostu musi być zły, a nowożeńców, tuż po odejściu od ołtarza, koniecznie musi przejechać tramwaj, albo przynajmniej pozbawić życia spadająca na głowę tknięta apopleksją kaczka. No bo tak – bo gorycz, mrok i rechot reżysera-demiurga, bo happy endy są przecież takie przyziemne, a filozofia dowodzi jedynie tego, że „sens nie ma sensu”. W poznańskiej Operze syfilityk Pangloss rzuciwszy swoje pytanie oddaje strzał, który sprawia, że wszystkie postacie z wyjątkiem Kandyda jak jeden mąż (i niedoszła żona Kunegunda) rzucają się samobójczo na tory – akcja tej inscenizacji (nawet całkiem niegłupio) działa się na zmieniających się stacjach metra, śledząc podróże tytułowego bohatera. Ostatnia scena przedstawia więc pobojowisko i zwały trupów ze stojącym pośród tej apokalipsy przerażonym i zrozpaczonym Kandydem. A masz, nieboraczku, za swój optymizm!
Tępienie szczęśliwych zakończeń w myśl specyficznie pojmowanej „głębi” stało się w ostatnich latach jakąś nagminną manierą, moim zdaniem millenarystyczną w swoim rodowodzie. Wirus roku 2000 jakoś nas nie pozabijał, więc pozabijajmy się sami, bo przecież koniec świata musi nieuchronnie nadejść. Na końcu każdej (nawet dotychczas optymistycznej) historii musi więc paść trup, a jedyne odkupienie możliwe jest co najwyżej poprzez uświęcającą ciążę uprzednio grzesznej kobiety (niedawno mieliśmy z tym do czynienia w polskim kinie w „Rewersie” i „Różyczce” i dobrze, że pan Znaniecki przynajmniej tej kliszy nam oszczędził). Tym niemniej reżyserskie emo-pozy w stylu „moja głębia mnie przygnębia” są bez porównania bardziej banalne i płytkie niż oryginalny wolterowski happy end. Rozumiem, kiedy tragiczny finał wynika z treści i dobitnie podkreśla sens przekazu dzieła (dlatego ja na przykład wierzę w samobójstwo pohańbionej Turandot), ale dosmucanie dla samej zasady, bo to modne, a poza tym wcześniej czy później wszyscy i tak pomrzemy, to jakaś paranoja.
poniedziałek, 20 września 2010
Wyjaśniło się...
Wyjaśniło się z tym Napoleonem, co napadł na Związek Radziecki. Wyjaśniło się, dlaczego przegrał. Ano przegrał, bo Żydzi spiskowali. A konkretnie trzech cadyków (między innymi Jakub Icchak Horowic z Lublina). Cadykowie mieli plan przyspieszenia nadejścia Mesjasza. Nie wiedzieć czemu (i nie dowiemy się już nigdy, albowiem cadykowie owi, o czym później, nie żyją), pierwszym etapem misternie skonstruowanego planu była właśnie klęska Napoleona, która - jak uczy nas historia - udała się znakomicie i zupełnie. Potem, aby lukę po Napoleonie wypełnić (to już moja spekulacja), miał zaraz przyjść Mesjasz. Ale nie przyszedł. Więc cadykowie pokłócili się z Panem Bogiem (“Jakże to” - mówili - “z Napoleonem tak dobrze wyszło, a z Mesjaszem nic a nic?”), który to zaraz zabrał dwóch pomniejszych (Judę z Przysuchy i Magida z Kozienic) do siebie. Ale Horowic był cadykiem wyższej rangi i nie można go było tak zwyczajnie umrzeć. Więc Pan Bóg uciekł się do podstępu. Gdy Horowic oddawał się medytacjom, obdarzył go darem lewitacji. Nie spodziewający się niczego cadyk wylewitował ze swojej izby na pięterku (Szeroka 28 w Lublinie dla ścisłości - o roli precyzyjnego detalu w narracji pisał już Wańkowicz), a tu Pan Bóg gwałtownie odebrał mu władzę nad grawitacją i Horowic zrąbał się z wysokości ze skutkiem natychmiastowym.
Wyjaśniło się też o co chodziło z purytanami ("Mayflower" i te klimaty). Więc oni nie wyjechali z Anglii dlatego, że byli prześladowani tylko dlatego, że im tam nie pozwalano nikogo prześladować. Ale to już zupełnie inna historia.
Wyjaśniło się też o co chodziło z purytanami ("Mayflower" i te klimaty). Więc oni nie wyjechali z Anglii dlatego, że byli prześladowani tylko dlatego, że im tam nie pozwalano nikogo prześladować. Ale to już zupełnie inna historia.
sobota, 21 sierpnia 2010
Bliżej świata - felieton bieżący
Ryjce autostradowe zabrały się za odcinek A2 bezpośrednio przed granicą. W połączeniu z permanencją budowlaną na obwodnicy Świebodzina oraz pracami na A12 pomiedzy Ringiem a Frankfurtem powoduje to wydłużenie czasu dojazdu samochodem z Poznania do Berlina do ponad czterech godzin. Stąd - chwilowe - zainteresowanie alternatywą (sezon za pasem, a trzeba jakoś do oper dojeżdżać).
Z Poznania do Berlina można bezpośrednio dojechać pociągiem trzy razy dziennie (a w zasadzie cztery - tak zwana “sliperetka” w składzie pociągu sypialnego). Dla porównania - do znajdującej się w podobnej odległości Warszawy można dojechać kilkunastoma różnymi pociągami, odjeżdżającymi praktycznie co godzinę lub, poza szczytem, co dwie.
Ze względów chyba już tylko historycznych bilet do bliższego przecież Berlina jest znacznie droższy niż do bardziej odległej Warszawy (choć, jako się rzekło, dystanse są podobne), a to na skutek obowiązywania taryf międzynarodowych. Dla ich obejścia stworzono konstrukcję tzw. ceny globalnej oraz przeróżne promocje - ale i tak z Poznania do Warszawy dojedzie się łatwiej i taniej (ceny zaczynają się od 40 zł za pociąg InterRegio) niż do Berlina (najniższa promocyjna cena to 19 euro).
Po co ja to wszystko piszę? Ano czas jakiś temu weszliśmy do Unii Europejskiej i w Berlinie potraktowano ten fakt poważnie. Ostatnio próbowano również w Poznaniu, ale się nie dało. Rzecz dłuższą streszczając, Ministerstwo Spraw Zagranicznych wraz z Ministerstwem Infrastruktury zablokowało pomysł uruchomienia dodatkowych, niemieckich pociągów pomiędzy Poznaniem a Berlinem.
Pochylmy sie nad argumentami, gdyż rząd nasz, w mądrości swojej, miast użyć skutecznego w pedagogice wszelkiej tekstu “nie bo nie”, wyłożył je obywatelom do wglądu. Otóż, po pierwsze, “uruchomienie pociągu zagrozi spójności terytorialnej kraju”. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi, być może jakiś późny wnuk Becka spodziewa się postulatu eksterytorialnych linii kolejowych i roszczeń w sprawie Gdańska. Być może też widok niemieckiego (a konkretnie brandenburskiego) pociągu zachęci okolicznych włościan do ruchów irredentystycznych, a (niekorzystne) porównanie z pociągami polskimi sprowokuje jakieś separatystyczne ruchawki na dworcach (i znów, jak w filmie Czarne chmury, nasi naprzeciw elektorskich będą galopować).
W ogóle utrzymywanie jakichś lufcików pootwieranych na granicach nie sprzyja niczemu dobremu - o tym już teoretycznie nauczał Ukochany Przywódca Kim Ir Sen, a rozwiązaniami praktycznymi zajmował się towarzysz Walter Ulbricht. Nie bardzo jednak wiadomo dlaczego trzy pociągi dziennie jeszcze są bezpieczne aby Polska była Polską, ale już od tego czwartego wszystko padnie na ryj, przyjedzie nim Steinbachowa, a wraz z nią - na biletach dla seniorów - wszyscy odwetowcy z Bonn wraz ze swoimi książeczkami czekowymi. Wiadomo za to ponad wątpliwość wszelaką, że dwa pociągi dziennie z Poznania do Frankfurtu nad Odrą są patriotyczne, abowiem są powolne (osobowe), stare, śmierdzące i brudne. Pobyt w takim pociągu hartuje serca (oraz pęcherze) w umiłowaniu ojczyzny i jej zabytków technicznych.
Ministerstwo zamartwia się też, że chyłkiem przemykający się po torach pociąg będzie gwoździem do trumny prężnie rozwijających się lotnisk regionalnych (takich, na przykład, jak Sulechów, zwany, dla niepoznaki, Zieloną Górą), albowiem pozabiera wszystkich pasażerów do Berlina, na przebudowywany Schoenefeld. Obawiam się, że samo zdeptanie włochatej łapy berlińskiego niedźwiedzia wyciągającej się po polskiego pasażera to za mało. Należy zdecydowanym ruchem urwać łeb teutońskiej hydrze i nad Schoenefeld wysłać eskadry F16 aby raz na zawsze zlikwidowały zagrożenie dla poznańskiej Ławicy. Niech sobie budują w Nadrenii - o ile Holendrzy im pozwolą.
Ministerstwo zazdrośnie ostrzega - “samorząd nie ma kompetencji umożliwiających organizowanie i dofinansowanie kolejowych pasażerskich przewozów międzynarodowych”. I znów tylko mądrość urzędników w Warszawie ochroniła nas przed głupotą samorządu. Kolejowe przewozy międzynarodowe, jak zapewnia z własnego doświadczenia ministerstwo, są deficytowe z samej swojej natury. I kto to widział, żeby każdy tak mógł dofinansowywać jak mu się podoba (bilet na ten pociąg kosztować miał, według zapewnień samorządowców, 15-20 euro - najtańszy bilet eurocity to 19 euro). Rząd zaniepokoił się też, czy aby miast finansować młodym poznańskim gejom wycieczki do berlińskich darkroomów, samorząd nie powinien jakieś bardziej zbożne cele wspierać publicznym groszem.
W październiku 1882 pierwszy “Orient Express” przejechał z Paryża do Stambułu. Udało się, ale tylko dlatego, że nikt nie pytał polskich ministerstw o opinię.
Z Poznania do Berlina można bezpośrednio dojechać pociągiem trzy razy dziennie (a w zasadzie cztery - tak zwana “sliperetka” w składzie pociągu sypialnego). Dla porównania - do znajdującej się w podobnej odległości Warszawy można dojechać kilkunastoma różnymi pociągami, odjeżdżającymi praktycznie co godzinę lub, poza szczytem, co dwie.
Ze względów chyba już tylko historycznych bilet do bliższego przecież Berlina jest znacznie droższy niż do bardziej odległej Warszawy (choć, jako się rzekło, dystanse są podobne), a to na skutek obowiązywania taryf międzynarodowych. Dla ich obejścia stworzono konstrukcję tzw. ceny globalnej oraz przeróżne promocje - ale i tak z Poznania do Warszawy dojedzie się łatwiej i taniej (ceny zaczynają się od 40 zł za pociąg InterRegio) niż do Berlina (najniższa promocyjna cena to 19 euro).
Po co ja to wszystko piszę? Ano czas jakiś temu weszliśmy do Unii Europejskiej i w Berlinie potraktowano ten fakt poważnie. Ostatnio próbowano również w Poznaniu, ale się nie dało. Rzecz dłuższą streszczając, Ministerstwo Spraw Zagranicznych wraz z Ministerstwem Infrastruktury zablokowało pomysł uruchomienia dodatkowych, niemieckich pociągów pomiędzy Poznaniem a Berlinem.
Pochylmy sie nad argumentami, gdyż rząd nasz, w mądrości swojej, miast użyć skutecznego w pedagogice wszelkiej tekstu “nie bo nie”, wyłożył je obywatelom do wglądu. Otóż, po pierwsze, “uruchomienie pociągu zagrozi spójności terytorialnej kraju”. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi, być może jakiś późny wnuk Becka spodziewa się postulatu eksterytorialnych linii kolejowych i roszczeń w sprawie Gdańska. Być może też widok niemieckiego (a konkretnie brandenburskiego) pociągu zachęci okolicznych włościan do ruchów irredentystycznych, a (niekorzystne) porównanie z pociągami polskimi sprowokuje jakieś separatystyczne ruchawki na dworcach (i znów, jak w filmie Czarne chmury, nasi naprzeciw elektorskich będą galopować).
W ogóle utrzymywanie jakichś lufcików pootwieranych na granicach nie sprzyja niczemu dobremu - o tym już teoretycznie nauczał Ukochany Przywódca Kim Ir Sen, a rozwiązaniami praktycznymi zajmował się towarzysz Walter Ulbricht. Nie bardzo jednak wiadomo dlaczego trzy pociągi dziennie jeszcze są bezpieczne aby Polska była Polską, ale już od tego czwartego wszystko padnie na ryj, przyjedzie nim Steinbachowa, a wraz z nią - na biletach dla seniorów - wszyscy odwetowcy z Bonn wraz ze swoimi książeczkami czekowymi. Wiadomo za to ponad wątpliwość wszelaką, że dwa pociągi dziennie z Poznania do Frankfurtu nad Odrą są patriotyczne, abowiem są powolne (osobowe), stare, śmierdzące i brudne. Pobyt w takim pociągu hartuje serca (oraz pęcherze) w umiłowaniu ojczyzny i jej zabytków technicznych.
Ministerstwo zamartwia się też, że chyłkiem przemykający się po torach pociąg będzie gwoździem do trumny prężnie rozwijających się lotnisk regionalnych (takich, na przykład, jak Sulechów, zwany, dla niepoznaki, Zieloną Górą), albowiem pozabiera wszystkich pasażerów do Berlina, na przebudowywany Schoenefeld. Obawiam się, że samo zdeptanie włochatej łapy berlińskiego niedźwiedzia wyciągającej się po polskiego pasażera to za mało. Należy zdecydowanym ruchem urwać łeb teutońskiej hydrze i nad Schoenefeld wysłać eskadry F16 aby raz na zawsze zlikwidowały zagrożenie dla poznańskiej Ławicy. Niech sobie budują w Nadrenii - o ile Holendrzy im pozwolą.
Ministerstwo zazdrośnie ostrzega - “samorząd nie ma kompetencji umożliwiających organizowanie i dofinansowanie kolejowych pasażerskich przewozów międzynarodowych”. I znów tylko mądrość urzędników w Warszawie ochroniła nas przed głupotą samorządu. Kolejowe przewozy międzynarodowe, jak zapewnia z własnego doświadczenia ministerstwo, są deficytowe z samej swojej natury. I kto to widział, żeby każdy tak mógł dofinansowywać jak mu się podoba (bilet na ten pociąg kosztować miał, według zapewnień samorządowców, 15-20 euro - najtańszy bilet eurocity to 19 euro). Rząd zaniepokoił się też, czy aby miast finansować młodym poznańskim gejom wycieczki do berlińskich darkroomów, samorząd nie powinien jakieś bardziej zbożne cele wspierać publicznym groszem.
W październiku 1882 pierwszy “Orient Express” przejechał z Paryża do Stambułu. Udało się, ale tylko dlatego, że nikt nie pytał polskich ministerstw o opinię.
piątek, 30 lipca 2010
Madame Butterfly po stu latach
Będąc ostatnio w Toronto – o czym być może innym razem – mieliśmy okazję zobaczyć na scenie tamtejszej Opery gościnny spektakl teatru z Pittsburga „Miss Saigon”. Musical, w warstwie treściowej wzorowany na „Madame Butterfly” Pucciniego, wywołujący u mnie podobne wrażenia, jak jego operowy pierwowzór – uważam, że jest to sentymentalne do bólu, ale i tak ronię łzy za każdym razem. Jeśli przez blisko sto lat dzielące „Madame” od „Miss” coś się zmieniło, to najbardziej to, że tym razem mamy do czynienia nie tyle z potępieniem rasizmu, w myśl którego amerykański oficer Pinkerton sadystycznie wyrywa nóżkę po nóżce motylkowi-gejszy, zakochanej w nim z całą determinacją piętnastoletniej córki samuraja i lojalnej aż po grób, co jest opowieścią par excellence tragiczną, gdzie nikt nie jest winny, jednocześnie nie będąc kryształowym. W odróżnieniu od Pinkertona, Chris (jego dwudziestowieczny odpowiednik – żołnierz amerykański podczas wojny w Wietnamie) nie jest pozbawionym uczuć samcem traktującym podstawioną mu dziewicę jak prostytutkę, ale porządnym chłopakiem, który i prostytutkę potraktuje jak dziewicę. Kim (nowoczesna Cio-Cio San) popychają do kupczenia własnym ciałem okoliczności uwiecznione na najbardziej wstrząsających zdjęciach z wietnamskiej wojny. A co najważniejsze, tym razem kochanków z obskurnej tancbudy trafia – wraz z dźwiękami saksofonu – promień prawdziwej miłości, z rodzaju tych, co to po trzydziestu latach zamieniają burdelowe okoliczności poznania w romantyczną opowieść dla wnuków. „Ślub” więc jest obustronnie szczery, mimo że po dwóch tygodniach wyrwanej z działań wojennych sielanki Kim i Chris zostają rozdzieleni przez komunistów, bitewny chaos i inne plagi. Akcja urywa się na trzy lata, podczas których Kim (całkiem jak Butterfly) wygląda na wschodnią stronę i czeka aż powróci jej wybawca. Wybawcy tymczasem nie ma – jest za to ex-alfons z baru (pseudo: Inżynier), który z czasem został przyjacielem i dba o nią jak o własną siostrę (ten lawirujący na falach historii cwaniak, którego życiową ambicją jest wyjazd do USA, ma jednak w dossier stręczenie własnej matki…), jest ex-narzeczony z rodzinnej wsi, obecnie awansowany na komunistycznego komisarza, ale wciąż zakochany, no i (znów jak u Pucciniego) jest dziecię-niespodzianka, którego samo istnienie podtrzymuje nadzieję Kim na powrót Chrisa. Chris tymczasem – spędziwszy rok na bezskutecznych poszukiwaniach zaginionej ukochanej – ułożył sobie życie z kimś innym. Jego nowa żona Ellen nie ma pojęcia o jego przeszłości. Dla dwudziestoletniej Kim absolutnym priorytetem jest wysłanie synka do Stanów, gdzie jak sądzi miałby większe szanse na godne życie. Póki co, zastrzeliwszy z pozostawionego jej przez Chrisa pistoletu dawnego adoratora (przerażony faktem, że Kim urodziła mieszańca wrogowi narodu, próbuje zabić dziecko), Wietnamka ucieka wraz z „Inżynierem” do Bangkoku, gdzie z braku innych perspektyw kontynuuje pracę w domu publicznym.
I w tym miejscu drogi kochanków ponownie się krzyżują – i znów za sprawą przyjaciela Chrisa, Johna (odpowiednik Sharplessa), który w pierwszym akcie wyciągnął go do burdelu a teraz, najwyraźniej pokutując za dawną niemoralność, zbiera po całej Azji owoce łóżkowych potyczek dzielnych G.I.s. Chris, dowiedziawszy się, że ma syna, bynajmniej nie okazuje zachwytu, a perspektywa zabrania nieznanego mu dziecka do Ameryki wcale mu się nie uśmiecha. Owszem, przyznaje, naprawdę kochał Kim, ale to było dawno i na wojnie, a na wojnie jak na wojnie. Teraz ma nową żonę (póki co bez dzieciątka, ale Ellen nie kryje się z takimi planami) i nie zamierza od niej odchodzić, chociaż dawnej przyjaciółki jest mu szczerze żal. Ellen ewentualnie, choć bez entuzjazmu, wzięłaby dziecko, ale bez ciągnącej się za nim azjatyckiej girlaski zakochanej do szaleństwa w jej mężu. Postanawiają załatwić sprawę po amerykańsku, czyli poprzez przekaz walutowy. Doprowadzona do rozpaczy Kim aranżuje spotkanie z dawnym ukochanym, po czym strzela do siebie z jego własnego pistoletu. Umierając w ramionach skruszonego Chrisa, Kim wzdycha „Jak to możliwe, że doszliśmy tak daleko przez jedną noc…”.
Melodie są bardzo ładne, ekipę aktorską trafiliśmy przednią, strona inscenizacyjna bez zarzutu – nie jestem tylko pewna, czy ten osławiony helikopter, który miał „lądować” na scenie, został nam dostarczony w wersji oryginalnej, czy jednak nieco uproszczonej dla potrzeb tournee, ale przecież nie o helikopter tam chodzi. Jeśli chodzi o libretto – moim zdaniem pokonali Pucciniego (czego nie mówię lekko, bo to mój ulubiony kompozytor). Pomysł, że Butterfly/Kim zabija się po to, żeby ODDAĆ dziecko – a awans z tajskiego lupanaru do siedziby amerykańskiej middle-class jest zaiste nie do pogardzenia – a nie po to, że Pinkerton/Chris chce je jej zabrać (a czemuż miałby chcieć, do licha?) jest po prostu genialny. Tak jak Gounod poprawił Szekspira, dając Romeowi i Julii ostatni duet przed śmiercią (w oryginale się minęli ze zgonami), tak Schonberg i Boublil poprawili największy operowy wyciskacz łez wszech czasów. I to, że winni są wszyscy, czyli nikt, czyli tak naprawdę wojna, sprowadza opowieść na wskroś współczesną do poziomu antycznej tragedii.
I jeszcze jedno przyszło mi do głowy, kiedy szukałam po kieszeniach chusteczki. Nie tak dawno byliśmy w Londynie na najnowszym musicalu Andrew Lloyda (Lorda) Webbera „Love Never Dies” (którego kiepskie libretto całkiem popsuło mi miłe wrażenia z melodii, wokalu i inscenizacji, jak już kiedyś pisałam). Dotarło do mnie, do jakiego stopnia „LND” jest popłuczyną nie – jak podaje się oficjalnie – po „The Phantom of the Opera”, ale właśnie po „Miss Saigon”. Począwszy od centralnego trójkąta złożonego z rozdzielonych przed laty kochanków i małżonka jednego z nich (w tym wypadku bohaterki), aż do melodii solo na saksofonie w amerykańskim barze. Jest i dziecko-niespodzianka, i finał ze śmiercią pani w ramionach pana, ronieniem łez i pożegnaniem na zawsze. To dlaczego na „Miss S”, gdy Kim i Chris śpiewali o wspólnej nocy i dokąd ich to doprowadziło, ja robiłam z rzęs wycieraczkę, a podobne wspominki w „LND” w wykonaniu Christine i Erika (których, co nie raz pisałam, uwielbiam do nieprawdopodobieństwa we wszystkich ich wydaniach) powodowały u mnie narastającą wściekłość na librecistów? Bo w Sajgonie była, nawet w burdelu, prawdziwa miłość, prawdziwe emocje i prawdziwa walka z siłami historii, którą oboje bohaterowie tragicznie, acz chlubnie, przegrali – na Coney Island była zdzira zdradzająca arystokratycznego narzeczonego w przeddzień ślubu (to ja już wolę „szczerą prostytutkę) i drań, który porzucił ją pod byle pretekstem przed wschodem słońca. Bo amerykańsko-wietnamskie dziecko znienacka wzbudziło (niestety, lecz prawdopodobnie) obawy, opór i odrzucenie we wszystkich, z wyjątkiem własnej matki (i „Inżyniera”, dla którego chłopczyk jest potencjalnym „paszportem” do Stanów), podczas gdy być może największy gotycki bohater zachodniej cywilizacji w analogicznych okolicznościach (może nawet gorszych, bo tu naprawdę ma chodzić o „jednorazówkę”) demonstruje niewyjaśnioną niczym radość jakby wygrał w Totka nową gębę (na szczęście tego mu twórcy tego nieudanego sequela oszczędzili). Bo „wiecznej miłości” się nie porzuca – co innego, jeśli na przeszkodzie stanie przeznaczenie, a za kolejny mąż nie idzie się nazajutrz, założywszy czyste majtki. Niby te same motywy, niby równie ładne dźwięki, niby wokalno-aktorskie talenty na naprawdę światowym poziomie, ale „prawie robi wielką różnicę”. A Lord Andy, jak już chce zżynać (a dalibóg, ma dość własnych zdolności, że nie musiałby), to niech już pozostanie przy kopiowaniu własnych melodii.
I w tym miejscu drogi kochanków ponownie się krzyżują – i znów za sprawą przyjaciela Chrisa, Johna (odpowiednik Sharplessa), który w pierwszym akcie wyciągnął go do burdelu a teraz, najwyraźniej pokutując za dawną niemoralność, zbiera po całej Azji owoce łóżkowych potyczek dzielnych G.I.s. Chris, dowiedziawszy się, że ma syna, bynajmniej nie okazuje zachwytu, a perspektywa zabrania nieznanego mu dziecka do Ameryki wcale mu się nie uśmiecha. Owszem, przyznaje, naprawdę kochał Kim, ale to było dawno i na wojnie, a na wojnie jak na wojnie. Teraz ma nową żonę (póki co bez dzieciątka, ale Ellen nie kryje się z takimi planami) i nie zamierza od niej odchodzić, chociaż dawnej przyjaciółki jest mu szczerze żal. Ellen ewentualnie, choć bez entuzjazmu, wzięłaby dziecko, ale bez ciągnącej się za nim azjatyckiej girlaski zakochanej do szaleństwa w jej mężu. Postanawiają załatwić sprawę po amerykańsku, czyli poprzez przekaz walutowy. Doprowadzona do rozpaczy Kim aranżuje spotkanie z dawnym ukochanym, po czym strzela do siebie z jego własnego pistoletu. Umierając w ramionach skruszonego Chrisa, Kim wzdycha „Jak to możliwe, że doszliśmy tak daleko przez jedną noc…”.
Melodie są bardzo ładne, ekipę aktorską trafiliśmy przednią, strona inscenizacyjna bez zarzutu – nie jestem tylko pewna, czy ten osławiony helikopter, który miał „lądować” na scenie, został nam dostarczony w wersji oryginalnej, czy jednak nieco uproszczonej dla potrzeb tournee, ale przecież nie o helikopter tam chodzi. Jeśli chodzi o libretto – moim zdaniem pokonali Pucciniego (czego nie mówię lekko, bo to mój ulubiony kompozytor). Pomysł, że Butterfly/Kim zabija się po to, żeby ODDAĆ dziecko – a awans z tajskiego lupanaru do siedziby amerykańskiej middle-class jest zaiste nie do pogardzenia – a nie po to, że Pinkerton/Chris chce je jej zabrać (a czemuż miałby chcieć, do licha?) jest po prostu genialny. Tak jak Gounod poprawił Szekspira, dając Romeowi i Julii ostatni duet przed śmiercią (w oryginale się minęli ze zgonami), tak Schonberg i Boublil poprawili największy operowy wyciskacz łez wszech czasów. I to, że winni są wszyscy, czyli nikt, czyli tak naprawdę wojna, sprowadza opowieść na wskroś współczesną do poziomu antycznej tragedii.
I jeszcze jedno przyszło mi do głowy, kiedy szukałam po kieszeniach chusteczki. Nie tak dawno byliśmy w Londynie na najnowszym musicalu Andrew Lloyda (Lorda) Webbera „Love Never Dies” (którego kiepskie libretto całkiem popsuło mi miłe wrażenia z melodii, wokalu i inscenizacji, jak już kiedyś pisałam). Dotarło do mnie, do jakiego stopnia „LND” jest popłuczyną nie – jak podaje się oficjalnie – po „The Phantom of the Opera”, ale właśnie po „Miss Saigon”. Począwszy od centralnego trójkąta złożonego z rozdzielonych przed laty kochanków i małżonka jednego z nich (w tym wypadku bohaterki), aż do melodii solo na saksofonie w amerykańskim barze. Jest i dziecko-niespodzianka, i finał ze śmiercią pani w ramionach pana, ronieniem łez i pożegnaniem na zawsze. To dlaczego na „Miss S”, gdy Kim i Chris śpiewali o wspólnej nocy i dokąd ich to doprowadziło, ja robiłam z rzęs wycieraczkę, a podobne wspominki w „LND” w wykonaniu Christine i Erika (których, co nie raz pisałam, uwielbiam do nieprawdopodobieństwa we wszystkich ich wydaniach) powodowały u mnie narastającą wściekłość na librecistów? Bo w Sajgonie była, nawet w burdelu, prawdziwa miłość, prawdziwe emocje i prawdziwa walka z siłami historii, którą oboje bohaterowie tragicznie, acz chlubnie, przegrali – na Coney Island była zdzira zdradzająca arystokratycznego narzeczonego w przeddzień ślubu (to ja już wolę „szczerą prostytutkę) i drań, który porzucił ją pod byle pretekstem przed wschodem słońca. Bo amerykańsko-wietnamskie dziecko znienacka wzbudziło (niestety, lecz prawdopodobnie) obawy, opór i odrzucenie we wszystkich, z wyjątkiem własnej matki (i „Inżyniera”, dla którego chłopczyk jest potencjalnym „paszportem” do Stanów), podczas gdy być może największy gotycki bohater zachodniej cywilizacji w analogicznych okolicznościach (może nawet gorszych, bo tu naprawdę ma chodzić o „jednorazówkę”) demonstruje niewyjaśnioną niczym radość jakby wygrał w Totka nową gębę (na szczęście tego mu twórcy tego nieudanego sequela oszczędzili). Bo „wiecznej miłości” się nie porzuca – co innego, jeśli na przeszkodzie stanie przeznaczenie, a za kolejny mąż nie idzie się nazajutrz, założywszy czyste majtki. Niby te same motywy, niby równie ładne dźwięki, niby wokalno-aktorskie talenty na naprawdę światowym poziomie, ale „prawie robi wielką różnicę”. A Lord Andy, jak już chce zżynać (a dalibóg, ma dość własnych zdolności, że nie musiałby), to niech już pozostanie przy kopiowaniu własnych melodii.
środa, 9 czerwca 2010
Morze i Sardynia
Powojenna historia Sardynii składa się z porównań oczekiwań Sardyńczyków z obietnicami kolejnych rządów oraz obietnic z ich realizacjami. „Mieli dać tyle i tyle miliardów lirów w dwa lata, a dali połowę tego w czasie dwukrotnie dłuższym” - i tak od sześćdziesięciu lat z wyspy wysuwa się łapa w kierunku wymion rzymskiej wilczycy. Sardynia nadal jest najbiedniejszym regionem Włoch - i szczerze mówiąc, trudno jest zgadnąć skąd wzięła się ta bieda. Wyspa nie wygląda szczególnie biedniej niż inne okolice śródziemnomorza, oprócz skał ma również sporo ziemi uprawnej (włącznie z polami ryżowymi), pastwisk i lasów. W różnych miejscach można napotkać na opuszczone kopalnie (głównie metali półszlachetnych i srebra, ale także węgla) i resztki infrastruktury (kolejki wąskotorowe). Dużo ładnych, czystych plaż, sporo dziewiczej przyrody, łagodny klimat. Gdzie indziej ta mieszanka daje całkiem dobre efekty - na Sardynii to recepta na (zupełnie relatywną) biedę. W innych statystykach Sardynia też się wyróżnia - długość życia (bardzo wysoka) i przyrost naturalny (bardzo niski). W krajach prawdziwie biednych żyje się raczej krótko i płodzi wiele dzieci.
Miejscowy dialekt dość odległy od włoskiego. W niektórych okolicach zachodniego wybrzeża (Alghero) mówi się, a przynajmniej rozumie po katalońsku, co owocem polityki osadniczej XVII i XVIII wieku. Innym śladem tej epoki są rozrzucone po całym wybrzeżu hiszpańskie wieże strażnicze, budowane dla ochrony przed arabskimi piratami.
Spory kłopot kierowcy z północy Europy nastręcza interpretacja znaków zakazu i nakazu. Trudno wyczuć, kiedy jest to tylko sugestia i o jakim stopniu intensywności. Rzeczą świętą jest nie blokowanie wjazdów na posesje i nie jeżdżenie szybciej niż jakieś 50-60 po miasteczkach - wszystko inne to raczej propozycja niż cokolwiek innego. Samochód wydaje się być jeżdżącym dodatkiem do klaksonu. Dla obytego z korkami warszawskimi czy poznańskimi, Cagliari (ćwierć miliona ludzi), nawet w godzinach szczytu, łatwo i szybko przejezdne. Reszta wyspy raczej senna, na prowincji dość trudno znaleźć cokolwiek otwartego (chiuso per basso staggione, chiuso per domenica, chiuso per ferie, chiuso per chiosura) - szczytem wszystkiego są supermarkety zamknięte... w poniedziałek (co przy wysokim bezrobociu trochę dziwi).
Sardynia była zawsze zapadłą prowincją wszystkiego. Gdzieś tam na boku, z dala od głównego nurtu: powiatowa Fenicja, powiatowa Kartagina, powiatowy Rzym, powiatowe Bizancjum, powiatowe średniowiecze, powiatowa Hiszpania, wreszcie powiatowe Włochy. Nie ma dużych zabytków, wspaniałych budowli, pomników geniuszu architektów i budowniczych. Pozostałości Nory, stolicy rzymskiej Sardynii, wyglądają... niepoważnie. Nieliczne romańskie kościoły, praktycznie brak gotyku i renesansu, lepszy barok gdziekolwiek indziej.
Czymś oryginalnym jest natomiast kultura nuragijska, na tyle prehistoryczna, że wyprzedzająca Rzymian. W muzeum archeologicznym spora reprezentacja „Wenusek” a’la Wenus z Wilendorfu, wykrzywione (sardonicznie?) gliniane gęby i nieduże figurki z brązu (w tym pani z panem na kolanach, w której różni apologeci widzą przedchrześcijańską Madonnę). Jedyne na wyspie UNESCO (jak rzekł któryś prezydent USA „znam, znam, ten mały, dzielny kraj”) to Su Nuraxi, ni to zamek na długo przed średniowieczem, ni to świątynia podobna do maltańskich. A że podobnych, tylko ciut mniejszych, jest w sumie co wzgórek, najwyraźniej pierwotni Sardyńczycy lali się między sobą o co się dało. Starożytni Grecy nazywali te nuragi po swojemu dedalai, uważając, że Dedal co prawda doleciał na Sycylię, ale potem przeniósł się na Sardynię i zajął się budową wież. Zresztą zdaniem Greków z Sardynią związani byli również Aristajos (w ramach pielgrzymki pokutnej po wypadku z Akteonem) oraz Jolaos (bez wyraźnego powodu, po śmierci Heraklesa).
W późniejszej historii nie urodził się na Sardynii nikt naprawdę ważny (z braku godniejszych, szczycą się Antonio Gramscim, zwąc go dość na wyrost antyfaszystą), nikt znaczny tu nie mieszkał (no bo kim był Tigellio, starorzymski muzyk), ani nawet na wakacje nie przyjeżdżał (dopiero D. H. Lawrence, powieściopisarz modernista w latach 20tych XX wieku, a i on na góra dwa tygodnie).
Zresztą na kilku pierwszych stronach „Sea and Sardinia” Lawrence najpierw gęsto się tłumaczy, dlaczego zdecydował się ruszyć z Sycylii (gdzie przebywał znacznie dłużej), a potem - sam jakby nie będąc przekonanym - przekonuje czytelnika, dlaczego akurat obrał azymut na Sardynię. I tak, książka napisana niemal sto lat temu, pozostaje do dziś najważniejszym literackim opisem wyspy.
Mieli Sardyńczycy własną noblistkę (Grazzia Delleda), która pisała, jak można łatwo się domyśleć, o Sardynii (nawet wyszło kilka powieści w polskich tłumaczeniach) - ale dla czytelnika nietubylczego świeci ona światłem odbitym Lawrence’a.
Sardynia w początkach czerwca jest bombą olfaktoryczną. Niekoniecznie pachną cząbry smutne gór spalonych - wręcz przeciwnie, wszystko kwitnie, zieleń jeszcze w miarę świeża (choć gdzieniegdzie już po żniwach), zapachy kwiatów, olejków roślinnych, żywic i nie wiadomo jeszcze czego łączą się ze sobą w odurzającą mieszankę.
Nawet jak na warunki śródziemnomorskie, są tu bardzo ładne plaże, w tym pierwsza już na przedmieściach Cagliari. Drobny, złoty piaseczek, tylko woda zimna prawie jak w Bałtyku - ale kolor ma prawidłowy.
Bezpretensjonalna kuchnia, oparta głównie na rybach i grillu. Niekiedy ta bezpretensjonalność bywa wielką zaletą, jak w portowych knajpkach w stolicy (chociaż wieczorem otwierają się one dopiero o 20.30). Innym razem widzieliśmy „sałatkę” złożoną z pajdy sera mozarella i pomidora w całości (właściciel udający kucharza nie zdobył się nawet na trud pokrojenia). Lokalną specjalnością, dla nas praktycznie niejadalną, były arselle, czyli rodzaj małży od świeżości o zapachu nieświeżym a smaku dorównującym zapachowi (ratuje się rzecz całą poprzez marynowanie w czosnku). Na deser podano nam któregoś razu smażony owczy ser pecorino obficie polany miodem (kompletnie szalone, ale interesujące). Na szczęście dla mniej odważnych, każda wioska ma jakieś swoje słodycze, najczęściej o arabskiej proweniencji.
Z miejscowych win dobrze zapamiętaliśmy białe Vermentino (dobry towarzysz morskości na talerzu) oraz czerwone Cannonau - zbrakło czasu na bardziej wnikliwe studia. Polecamy też lokalny digestiv - Mirto di Sardegna, zarówno w wersji bianco (z lisci mirtu) jak i rosso (z jagód). Na inną miejscową specjalność - ser casu marzu (peccorino uszlachetniony przez obecność i produkty metabolizmu larw muchówek) nie natrafiliśmy, więc dylemat jeść czy nie jeść (a jeśli jeść, to czy z komponentem mięsnym czy bez) pozostał tylko teoretycznym.
Miejscowa mordownia operowa (Teatro Lirico di Cagliari) wygląda jak bunkier, ale jak każda nowoczesna opera ma bardzo wygodne fotele i cudowną akustykę, której sprzyja płytki, odkryty kanał. Pretekstem do całego wyjazdu było bowiem "długie pożegnanie" Marielli Devii ze sceną w ogólności, a z rolą Elwiry w Purytanach Belliniego) w szczególności. Ale to już zupełnie inna historia.
sobota, 8 maja 2010
Dwie cudzołożnice
Tak się czasem dziwnie składa, że dzieła sztuki z pozoru kompletnie niepowiązane nagle, pod wpływem przypadku, tworzą sekwencje. Coś takiego zdarzyło nam się ostatnio w Londynie, gdzie widzieliśmy bardzo przyjemną inscenizację „Turka we Włoszech” Rossiniego w Covent Garden, a niedługo później, już po powrocie, warszawską „Katię Kabanową” Janaczka (nota bene będącą przeniesieniem do Teatru Narodowego londyńskiej inscenizacji z English National Opera). W obu tych operach, chociaż zupełnie inaczej, pojawia się motyw niewiernej żony.
Wbrew idei Tołstoja, że każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój własny sposób (pochodzącej zresztą również z powieści o cudzołożnicy), okazuje się, że te nieszczęścia bywają bardzo podobne. Niedobrana para, pogłębiające się z czasem rozbieżności charakterów i zwykle „ten trzeci/ ta trzecia” pojawiający/a się w odpowiednim momencie by wykorzystać sytuację. Mimo to, przynajmniej na scenie (czego przykład mieliśmy ostatnio przy okazji musicalu „Love Never Dies”), małżeństwo jest sprawą „póki śmierć nie rozłączy” i albo (jak w „Turku…”) borykająca się z trudnościami para mimo wszystko dojdzie do porozumienia, albo (jak w „Katii…” i „LND”) ich problemy rozwiąże kostucha.
„Turek we Włoszech” to, wbrew pozorom, nie rewizyta z „Włoszki w Algierze”, ale kompletnie inna historia. Coś jakby „Don Pasquale”, gdyby Don Pasquale (tutaj zwany Don Geronio) wziął rzeczywisty, a nie udawany, ślub z Noriną. Biedna dziewczyna z Portofino i dużo starszy od niej mężczyzna (w Londynie zamiast końca XVIII wieku była stylistyka lat 60tych wieku XX). Sprawiają wrażenie, jakby ktoś (librecista?) pożenił ich przypadkiem i bez udziału ich woli – ale przecież najwyraźniej wybrali takie życie sami. Ona dla pieniędzy i żeby wyrwać się z zapyziałego miasteczka, on dla prestiżu, jaki w okolicy da mu posiadanie atrakcyjnej młódki. Konsekwencje tego mariażu nietrudno przewidzieć – Fiorilla łajdaczy się z kim popadnie, przyprawiając mężowi rogi i narażając go na kpiny sąsiadów. Dopóki w grę wchodzi lokalny cicisbeo, Don Geronio przymyka oko; gorzej, gdy na horyzoncie pojawia się bogaty i utytułowany cudzoziemiec na wakacjach, sułtan Selim. Następuje kołomyja i spiętrzenie quid pro quo długości dwóch aktów. A to mąż zaskakujący Turka z Fiorillą w łóżku, a to pojawienie się Cyganki Zaidy, dawnej faworyty sułtana, do które ten (przyzwyczajony do poligamii) najwyraźniej wciąż czuje miętę, a to plany ucieczki z balu maskowego, na którym wszyscy przebierają się w podobne kostiumy i nikt nikogo nie jest w stanie rozpoznać. Tym śmiesznym perypetiom przygląda się z filozoficznym spokojem lokalny poeta poszukujący natchnienia aby napisać libretto opery (czyli jednak to wszystko robota librecisty). Ostatecznie Selim godzi się z Zaidą, a Fiorilla wraca do męża, zdyscyplinowana poprzez groźbę rozwodu i odesłania z powrotem do rodziców.
W „Katii Kabanowej” też jest zdradzająca męża żona, ale okoliczności są kompletnie inne, i bynajmniej nie do śmiechu. W odróżnieniu od Fiorilli, Katia szczerze kocha męża, a przynajmniej kochała go na początku, zanim poznała jego matkę. Kabanicha to archetypowa teściowa z piekła rodem, tyranizująca rodzinę (w osobach syna, synowej i młodszej córki) – jak ktoś oglądał film „Plac Zbawiciela”, to wie o czym mówię. Zdominowany przez despotyczną matkę Tichon na jej polecenie wyjeżdża na dłuższy czas do innego miasta w interesach, po raz kolejny (jak można się domyślić) zaniedbując samotną Katię i nie zważając na jej prośby. Podpuszczona przez szwagierkę – która pod pozorami przyjaźni najwyraźniej szuka wspólniczki do nocnych ucieczek z domu – Katia wikła się w bezsensowny romans z krewnym skąpego sąsiada Dikoja. Zachowuje się, jakby tak naprawdę marzyła o swoim mężu – takim, jakim nigdy, a przynajmniej od lat, nie był – a Borys tylko przydarzył się i odegrał jego rolę. Jest w tym rozpacz i desperackie pragnienie ucieczki z potrzasku, z którego nie ma wyjścia. Po powrocie męża, nękana wyrzutami sumienia Katia przyznaje się przed nim do winy, wybiega z domu w burzliwą noc i topi się w Wołdze. Dopiero po takim wstrząsie Tichon po raz pierwszy odważa się robić wyrzuty swojej matce, ale ona i tak przyjmuje samobójstwo synowej jako świadectwo jej grzechu i szaleństwa.
W obu przypadkach – na śmiesznie lub na smutno – mamy do czynienia z kobietą uwięzioną w patriarchalnych normach obyczajowych. W „Turku…” małżeństwo jest ciążącym kontraktem finansowym, zalegalizowaną prostytucją (Fiorilla bez oporów korzysta ze swoich wdzięków żeby wymóc na mężu ustępstwa). W „Katii…” jest legalnym niewolnictwem nie tylko wobec męża, ale i jego rodziny. Mamy tu do czynienia z patriarchatem w swojej najgorszej odmianie – jest to wymysł starych bab służący złamaniu ducha młodszych, w którym mężczyźni są tylko przypadkowymi (acz chętnymi) beneficjentami. Wychodzi na to, że z dwojga złego lepiej być ulicznicą niż niewolnicą, bo dla tej ostatniej jedyną karą za próbę ucieczki stanowi śmierć, często samobójcza. Co zaskakujące, zupełnie nie pojawił się motyw dzieciątka – ani jako dodatkowego łańcucha wiążącego niedobranych małżonków, ani jako groźby narodzin haniebnego rezultatu pozamałżeńskich harców. W dzisiejszych czasach – vide „Plac Zbawiciela” i „LND” – jedno lub więcej dzieciątek (z mężem bądź kochankiem) wydaje się rozumieć samo przez się. Cosi fan tutte?
Wbrew idei Tołstoja, że każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój własny sposób (pochodzącej zresztą również z powieści o cudzołożnicy), okazuje się, że te nieszczęścia bywają bardzo podobne. Niedobrana para, pogłębiające się z czasem rozbieżności charakterów i zwykle „ten trzeci/ ta trzecia” pojawiający/a się w odpowiednim momencie by wykorzystać sytuację. Mimo to, przynajmniej na scenie (czego przykład mieliśmy ostatnio przy okazji musicalu „Love Never Dies”), małżeństwo jest sprawą „póki śmierć nie rozłączy” i albo (jak w „Turku…”) borykająca się z trudnościami para mimo wszystko dojdzie do porozumienia, albo (jak w „Katii…” i „LND”) ich problemy rozwiąże kostucha.
„Turek we Włoszech” to, wbrew pozorom, nie rewizyta z „Włoszki w Algierze”, ale kompletnie inna historia. Coś jakby „Don Pasquale”, gdyby Don Pasquale (tutaj zwany Don Geronio) wziął rzeczywisty, a nie udawany, ślub z Noriną. Biedna dziewczyna z Portofino i dużo starszy od niej mężczyzna (w Londynie zamiast końca XVIII wieku była stylistyka lat 60tych wieku XX). Sprawiają wrażenie, jakby ktoś (librecista?) pożenił ich przypadkiem i bez udziału ich woli – ale przecież najwyraźniej wybrali takie życie sami. Ona dla pieniędzy i żeby wyrwać się z zapyziałego miasteczka, on dla prestiżu, jaki w okolicy da mu posiadanie atrakcyjnej młódki. Konsekwencje tego mariażu nietrudno przewidzieć – Fiorilla łajdaczy się z kim popadnie, przyprawiając mężowi rogi i narażając go na kpiny sąsiadów. Dopóki w grę wchodzi lokalny cicisbeo, Don Geronio przymyka oko; gorzej, gdy na horyzoncie pojawia się bogaty i utytułowany cudzoziemiec na wakacjach, sułtan Selim. Następuje kołomyja i spiętrzenie quid pro quo długości dwóch aktów. A to mąż zaskakujący Turka z Fiorillą w łóżku, a to pojawienie się Cyganki Zaidy, dawnej faworyty sułtana, do które ten (przyzwyczajony do poligamii) najwyraźniej wciąż czuje miętę, a to plany ucieczki z balu maskowego, na którym wszyscy przebierają się w podobne kostiumy i nikt nikogo nie jest w stanie rozpoznać. Tym śmiesznym perypetiom przygląda się z filozoficznym spokojem lokalny poeta poszukujący natchnienia aby napisać libretto opery (czyli jednak to wszystko robota librecisty). Ostatecznie Selim godzi się z Zaidą, a Fiorilla wraca do męża, zdyscyplinowana poprzez groźbę rozwodu i odesłania z powrotem do rodziców.
W „Katii Kabanowej” też jest zdradzająca męża żona, ale okoliczności są kompletnie inne, i bynajmniej nie do śmiechu. W odróżnieniu od Fiorilli, Katia szczerze kocha męża, a przynajmniej kochała go na początku, zanim poznała jego matkę. Kabanicha to archetypowa teściowa z piekła rodem, tyranizująca rodzinę (w osobach syna, synowej i młodszej córki) – jak ktoś oglądał film „Plac Zbawiciela”, to wie o czym mówię. Zdominowany przez despotyczną matkę Tichon na jej polecenie wyjeżdża na dłuższy czas do innego miasta w interesach, po raz kolejny (jak można się domyślić) zaniedbując samotną Katię i nie zważając na jej prośby. Podpuszczona przez szwagierkę – która pod pozorami przyjaźni najwyraźniej szuka wspólniczki do nocnych ucieczek z domu – Katia wikła się w bezsensowny romans z krewnym skąpego sąsiada Dikoja. Zachowuje się, jakby tak naprawdę marzyła o swoim mężu – takim, jakim nigdy, a przynajmniej od lat, nie był – a Borys tylko przydarzył się i odegrał jego rolę. Jest w tym rozpacz i desperackie pragnienie ucieczki z potrzasku, z którego nie ma wyjścia. Po powrocie męża, nękana wyrzutami sumienia Katia przyznaje się przed nim do winy, wybiega z domu w burzliwą noc i topi się w Wołdze. Dopiero po takim wstrząsie Tichon po raz pierwszy odważa się robić wyrzuty swojej matce, ale ona i tak przyjmuje samobójstwo synowej jako świadectwo jej grzechu i szaleństwa.
W obu przypadkach – na śmiesznie lub na smutno – mamy do czynienia z kobietą uwięzioną w patriarchalnych normach obyczajowych. W „Turku…” małżeństwo jest ciążącym kontraktem finansowym, zalegalizowaną prostytucją (Fiorilla bez oporów korzysta ze swoich wdzięków żeby wymóc na mężu ustępstwa). W „Katii…” jest legalnym niewolnictwem nie tylko wobec męża, ale i jego rodziny. Mamy tu do czynienia z patriarchatem w swojej najgorszej odmianie – jest to wymysł starych bab służący złamaniu ducha młodszych, w którym mężczyźni są tylko przypadkowymi (acz chętnymi) beneficjentami. Wychodzi na to, że z dwojga złego lepiej być ulicznicą niż niewolnicą, bo dla tej ostatniej jedyną karą za próbę ucieczki stanowi śmierć, często samobójcza. Co zaskakujące, zupełnie nie pojawił się motyw dzieciątka – ani jako dodatkowego łańcucha wiążącego niedobranych małżonków, ani jako groźby narodzin haniebnego rezultatu pozamałżeńskich harców. W dzisiejszych czasach – vide „Plac Zbawiciela” i „LND” – jedno lub więcej dzieciątek (z mężem bądź kochankiem) wydaje się rozumieć samo przez się. Cosi fan tutte?
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
Love Never Dies, Londyn: „visi d’arte, visi d’amore…”
Veni, vidi... czymże jest jeden mały wulkan o niemożliwej do wymówienia nazwie wobec pragnienia zobaczenia na własne oczy czegoś, co w zamierzeniach twórców miało być kontynuacją najpiękniejszej sztuki jaką widziałam w życiu? Było w londyńskim teatrze Adelphi wiele rzeczy: ci sami (a przynajmniej nazywający się tak samo) bohaterowie, a do pewnego stopnia nawet aktorzy, szczodrze cytowane melodie (rzec by można, cały program „Jaka to Melodia?” z fragmentów musicali Webbera), podobny układ formalny przedstawienia (prolog rozgrywający się w przyszłości, podobny układ scen zbiorowych itp.), ale kontynuacji tam nie było. Mała, najbardziej oczywista, próbka: oryginalny „The Phantom of the Opera” (POTO) rozgrywał się w roku 1881-82, teraz mamy rok 1907, więc… minęło równo dziesięć lat, a zatem… główny bohater jest młodszy niż poprzednio. To jest teatr, tu wszystko można, prawda? Ale samo wprowadzenie akcji w ten sposób sugeruje bez dwóch zdań, że znajdujemy się w śnie kierującym się swoją własną logiką. W śnie, w którym, jak w krzywym zwierciadle, pojawiają się wykrzywione odbicia znanych z oryginału postaci, by zaraz okazać się kimś innym; w którym szarmancki wcześniej Raoul de Chagny jest hazardzistą i pijakiem, kupczy talentem wokalnym żony Christine oraz twierdzi, że nosi maskę (sic!); tancerka baletu Opery Paryskiej Meg Giry zostaje prostytutką-striptizerką, za milczącą zgodą i zachętą swojej własnej matki, dawniej wymagającej i surowej nauczycielki tańca. Opery już tam nie ma, jest park rozrywki na Coney Island, zatrudniający podkasane kankanistki i „wybryki natury”. Upiora też nie ma – to mała Meg staje się prawdziwym „Upiorem Lunaparku”; osobą, którą obsesyjna miłość doprowadzi w końcu do zbrodni. Jakie Opery takie Upiory. Ten, który wcześniej jednoosobowo trzymał w ryzach całe przedstawienie w londyńskim Her Majesty’s Theatre, nie zasługuje już nawet na to miano; teraz nazywa się Mr Y – podobno miało z tego wychodzić „mystery”, ale każdy, kto choć trochę zna angielski nie przeczyta tego w inny sposób niż „Mister WHY” (aż się chce westchnąć „Oh God, why…? / Perche, perche, Signor…?”, a nie można było dać chociażby „Mr E” jak Erik?).
Cały ten dziwny sen odbywa się w takt naprawdę ładnej muzyki – nie tak porywającej, jak w „POTO”, ale na przyzwoitym poziomie kogoś, kogo wciąż uważam za największego żyjącego kompozytora musicali. Powiedzmy, że jest porównywalna z „Sunset Boulevard”, z którego zresztą Webber robi sporo autocytatów. Aktorzy dają z siebie wszystko. Niestety, na naszym przedstawieniu nieobecny był dochodzący do siebie po operacji wyrostka Ramin Karimloo (którego znam z nagrania płytowego „LND”, a dwa lata temu zrobił na mnie świetne wrażenie w „POTO”), ale zastępujący go Tam Mutu, pomimo wyraźnie mniejszej charyzmy scenicznej, był całkiem dobry. Pochwalić można właściwie wszystkich, najbardziej może Summer Strallen w roli Meg i Sierrę Boggess jako Christine. Inscenizacja ładna – znów nie tak porywająca jak „POTO” z olśniewającymi dekoracjami i kostiumami nieodżałowanej Marii Bjornson – z dużymi wpływami Art Nouveau i robiącymi wrażenie (choć ostatecznie trochę nadużywanymi) projekcjami multimedialnymi. Reżyseria dźwięku i świateł perfekcyjna, orkiestra zachwycająca. Bardzo łatwo dać sobie zawrócić w głowie przyjemną muzyką i oprawą wizualną. Ale… Jak napisał jeden z prasowych recenzentów (którzy byli odnośnie nowego dzieła dość podzieleni, ale w większości przyjęli je raczej chłodno), każda sztuka jest tak dobra lub zła jak opowiedziana przez nią historia. A ta historia jest – piszę to z bólem serca – ZŁA. Nie po prostu niemądra, nie pełna niekonsekwencji – ale zła i wypaczająca znaczenie oryginału niemalże do stopnia szyderstwa.
Od lat mi się marzyło, żeby ich historię opisał Puccini. Jestem pewna, że on potrafiłby oddać te wszystkie zawiłości (niestety niedocenianej w jego czasach) powieści Gastona Leroux; stworzyć obraz człowieka, który żyje sztuką i miłością, któremu ta sztuka wystarcza za wszystko inne, w granicznej sytuacji wręcz ratując życie. Artysty, który ma za nic społeczne stereotypy, który odrzuca banał i przyziemność pospólstwa, które wcześniej odrzuciło jego, bo nie byli w stanie zobaczyć nic więcej niż najpłytszy pozór, symbolizowany przez pozbawioną urody twarz. Tragedię dążenia do doskonałości w niedoskonałym ciele; potrzebę wzniesienia się ponad własne ograniczenia i strach, w być może jedyną dostępną człowiekowi transcendencję. A przy tym miłość, jedną z najpiękniejszych jakie zna kultura, miłość przez lustro. Związek dwojga bohaterów będących na jakimś głębokim poziomie nierozerwalną jednością, w sposób bardzo podobny do opisanego przez Emily Bronte w „Wichrowych Wzgórzach”. Tajemnicę identyczności przeciwieństw, związku duszy z bóstwem, artysty z natchnieniem, wzajemne i obopólne olśnienie na granicy mistycyzmu. Zawsze mi się wydawało, że tak wielka odwaga, tak straceńcze rzucenie wyzwania całemu światu oferującemu stereotypową małą stabilizację, zasługuje – przynajmniej w sztuce, jeśli nie w życiu – na zwycięstwo. Dlatego nigdy nie wierzyłam, żeby Christine (będąca też przecież artystką) odrzuciła szansę życia choć przez chwilę w glorii sztuki i miłości (choćby na przekór całemu światu) za obietnicę pieniędzy i arystokratycznego tytułu. Byłam pewna, że nawet wyrzucona z Domu nad Jeziorem, niby „dla swojego dobra”, wróci i nie da się więcej wygonić, bo od samej siebie (chociaż to być może straszne) nie ma ucieczki. W jakiś sposób oni oboje – a zwłaszcza Erik – byli naraz i Cavaradossim, i Scarpią, a nawet i Toscą.
Webber – wraz z resztą autorów „LND”: Frederickiem Forsythem (autor jednej z najgorszych literackich kontynuacji powieści Leroux, pt. „Upiór Manhattanu”), Benem Eltonem (libretto) i Glennem Slaterem (teksty piosenek) – czyni ten powrót motorem wydarzeń swojego sequelu, ale przedstawia go tak, jak zrobiłby to ktoś, kto obojga głównych bohaterów nienawidzi z całego serca i życzy im losu gorszego od śmierci (obstawiałabym tu Raoula de Chagny). Otóż, za jednym zamachem pozbawiono ich i sztuki, i miłości, zamiast tego wskazując im wyraźnie cele, które zdaniem typowych filistrów są w życiu najważniejsze: trzaskanie kasy i robienie dzieci. Sztuki w „LND” nie ma, zastąpiły ją sztuczki. Zamiast Opery występuje podrzędna tancbuda albo cyrk seksu i potworów. Mr Y od „dziesięciu lat” (czyli od 1882 do 1907) komponuje kiepskie kuplety pod publiczkę, wyśpiewywane przez skrzeczące nosowo amerykańskie girlsy. Nawet w wolnych chwilach - kiedy spodziewać by się można, że szuka ujścia dla swego wybitnego talentu - konstruuje groteskowe automaty: czterorękiego goryla grającego na organach (przedtem sam grał tak, że Bach by się nie powstydził), żyrandol złożony z mechanicznych głów Meduzy, stolik poruszany przez kościotrupa, czy lalkę do złudzenia przypominającą utraconą Christine (na szczęście zastosowanie owej zabawki pozostawiono na scenie w sferze domysłów). Wszystko to ma nawet pewien szalony wizualny urok, ale wysoką sztuką zdecydowanie nie jest. Gdzie się podział geniusz, przy którym Michał Anioł i Mozart stawaliby jak równi z równym? Nie ma artysty-buntownika, jest co najwyżej ekscentryczny milioner pochłonięty zarabianiem pieniędzy, żerujący na najniższych instynktach publiczności prymitywnej, niewykształconej i pozbawionej gustu. Christine wraca zaśpiewać na inauguracyjnym koncercie w lunaparku – ona, która powinna śpiewać w najwspanialszych operach dla koronowanych głów. Wraca jako żona-i-matka, z pasożytującym na niej Raoulem-utracjuszem i dziesięcioletnim (TAK, dziesięcioletnim!!!) Gustavem. Złamana, pozbawiona ambicji, z pokorą znosząca swój marny los.
Spotkanie po latach z panem Y rozwiewa resztki złudzeń. Okazuje się – w tej sztuce bardzo wiele rzeczy „okazuje się” wyłącznie na podstawie relacji różnych postaci, a mało tych nieprawdopodobnych wydarzeń jest pokazanych na scenie – że w noc przed swoim ślubem z Raoulem (sic!), Christine odszukała (jakoś) Upiora i oddała mu się w egipskich ciemnościach (ten fakt jest tak często podkreślany, że urasta do głównego powodu tego dziwnego rendez-vous). O świcie – i to jest zdecydowanie największe horrendum tego spektaklu – Erik porzucił ją na pastwę losu (gdyż zrobiło mu się wstyd jak wygląda), przez dziesięć lat nie zainteresowawszy się nawet jej losem (co oczywiście nie przeszkadzało mu użalać się nad sobą). W dodatku – gdyby ktoś na widowni jeszcze się nie domyślił – pozostawił po sobie pamiątkę w postaci ciąży (przynajmniej tak twierdzi Christine, a skąd może wiedzieć, skoro następnego dnia wyszła za mąż za pana de Chagny, tego nie wyjaśniono). Tak więc intymny związek, która mógł być nieomal apoteozą, glorią i tryumfem miłości nieprawdopodobnej, okazał się w tej kontynuacji przypadkową obłapką pod krzakiem, zakończoną niechlubną ucieczką i obowiązkowym zapłodnieniem. Nie potrafię nawet wyrazić jakim obrzydzeniem napawa mnie to rozwiązanie (tym bardziej, że gorąco popieram konsumpcję związku Aniołów Muzyki w stosownych ku temu okolicznościach i oprawie); chyba tylko rzucenie pieniędzy a’ la „Traviata” byłoby bardziej poniżającą rzeczą dla dziewiętnastowiecznej (!) dziewicy (!), która właśnie zdecydowała się stracić cnotę z kimś, kogo całe racjonalnie myślące społeczeństwo jej odradzało. Gdyby nie ten „okropny” Raoul, byłaby duża szansa na powtórkę tragicznego losu Fantyny z „Nędzników” Hugo (którą Webber powinien znać choćby z musicalu „Les Miserables”). W innej musicalowej wersji „Upiora” (autorstwa duetu Kopit i Yeston) nie kto inny, jak mamusia Erika o mało co nie topi się w Sekwanie będąc (1.) porzuconą i (2.) w ciąży. Zniosłabym ten cały nowojorski cyrk, zniosłabym zakochaną w panu Y na zabój niezauważaną Meg Giry (chociaż moim zdaniem ona najbardziej zazdrościła Christine miłości, i mniejsza już o to do kogo), zniosłabym goryla-organistę – tego nie zniosę.
Na tym niestety nie koniec (nawet nie środek), steku stereotypów i klisz, jakich pełne jest libretto „LND”. Tak naprawdę, to – pomimo szumnego, a trywialnego, tytułu – miłość umiera w tym spektaklu przez cały czas. O miłości Christine do Raoula i vice versa nawet nie ma co wspominać – najwyraźniej małżeństwo jest tutaj tylko pustym kontraktem, którego warunków nikt nie ma zamiaru honorować. Miłość Christine i Erika (pardon: Pana Y) przedstawiona jest jako żywy trup, wywołany na chwilę z przeszłości i przez moment chyboczący się na granicy między życiem i śmiercią, zanim nie wyjaśni się (a to zagadka!) kwestia ojcostwa dziecka. Potem, przez końcówkę pierwszego aktu i cały drugi – żadnej miłości, innej niż do dziecka, już nie ma. Są zabawki dla dziecka, jest walka o dziecko, jest niepokój o dziecko, jest nawet próba utopienia tego nieszczęsnego dziecka przez oszalałą z rozpaczy Meg Giry. Jak powiedziała – a raczej wywrzeszczała niczym Kościelnicha w „Jenufie”! – nieoceniona Madame Giry: ileż rzeczy byłoby inaczej „if that bastard had never been born!” Czasami warto dać sobie dorobić gębę naczelnego czarnego charakteru, żeby móc szczerze wykrzyczeć to, o czym wszyscy myślą po cichu!
Nie chciałabym wdawać się tu w dywagacje, dlaczego Webber sprokurował tę obłędną fantazję zemsty na Upiorze. Czy to tylko rozgoryczenie i zawiść kogoś, kto, sam dysponując wielkim talentem muzycznym, strawił całe lata na działania czysto komercyjne, sztampowe, odcinanie kuponów od dawnej sławy? Czy frustracja kogoś, kto pozwolił odejść miłości swojego życia (jak twierdzą o Sarze Brightman) i ruszył w korowód ślubów, rozwodów i prokreacji? Skoro Panu Autorowi się nie udało żyć sztuką i miłością, to i bohater, z którym się utożsamiał, nie będzie miał lepiej. Stereotyp goni stereotyp. Po dziecku-jednorazówce spłodzonym po ciemku z ukochanym nie następują żadne kolejne ciąże, pomimo dziesięciu lat dzielenia łoża z niechcianym mężem. Dzieciak – moim zdaniem przesunięto akcję aż o „10” lat wyłącznie dlatego, żeby nie „uszczęśliwiać” Upiora przedszkolakiem – „oczywiście” przejawia wszelkie talenty genialnego tatusia, a to zdolności muzyczne i zamiłowanie do straszydeł. Jedna z najciekawszych piosenek „LND”, kontrowersyjna i rockowa „Beauty Underneath”, stanowi hymn na cześć uwodzicielskiej mocy wyobraźni przekraczającej wszelkie granice – coś takiego miałoby rację bytu między parą wzajemnie inspirujących się bohaterów-artystów, ale nie, tutaj Pan Y śpiewa to do dziecka! Już jego reakcja na rewelację o potomku jest tak nieproporcjonalnie radosna, że aż skręca wnętrzności. Litości; każdy – tylko nie on! Nie wyobrażam sobie w całej kulturze bohatera, który miałby mniej powodów cieszyć się, że został ojcem – a Mr Y tonem zwycięzcy oznajmia, że „wszystko, co ma, będzie należeć do jego syna” (przepraszam, chodzi o ten kabaret ze striptizem?).
Odkąd urodził się Gustave, Christine spełniła swoje zadanie i wszyscy czekają tylko na to, w jaki sposób twórcy „LND” się jej pozbędą. Te małe, złowieszcze fragmenciki: obietnica, że po koncercie spędzi trochę czasu sam na sam z synem, sama „aria” z tekstem „life may be fleeting, love lives on!” Pewnie miał być „Hymn świętego Pawła do Miłości” - wyszło jak zwykle w tej sztuce… Cały ten nieszczęsny występ, rozgrywający się jako jeszcze jeden „pojedynek” pomiędzy Erikiem a Raoulem, o którym Christine, jak zwykle, nie ma zielonego pojęcia – jeśli zaśpiewa, mąż usunie się z drogi (co też czyni, nie pożegnawszy się nawet z dzieckiem, które przez „10” lat uważało go za ojca). Czy ktoś miał jakieś wątpliwości, że Christine zaśpiewa, zwłaszcza, że tuż przed tym „zakładem” w barze solennie obiecała to panu Y w ramach przeprosin za niestosowne zachowanie Gustava, który na widok twarzy gospodarza zaniósł się piskiem? W końcu następuje finał na nabrzeżu, gdzie Meg próbuje zepchnąć dziecko do wody, a ostatecznie strzela do Christine z pistoletu i rani ją śmiertelnie. Jak na kogoś, kto ostatnich kilkanaście lat spędził kochając ją i tęskniąc do szaleństwa, pan Y reaguje na zgon śpiewaczki bardzo spokojnie. Owszem, całuje ją na wieczne pożegnanie i roni symboliczną łezkę, ale z boku już niecierpliwie przebiera nogami następca. Zastanawiam się, czy Christine zginęła dlatego, że twórcy nie odważyli się pokazać tryumfu cudzołóstwa (formalnie wciąż jest żoną pana wicehrabiego), czy może po prostu po wydaniu na świat dziecka jedyne, na co zasłużyła to łabędzia pieśń i kula w brzuch. Dzieciak melodramatycznym gestem zdejmuje maskę ex-Upiora i patrzy na jego twarz bez strachu, a publiczność ma się tym wzruszać i uznać to za zapowiedź nowej nadziei i przyszłego szczęścia tatusia i synka. Być może, gdyby nie narzucony obowiązek w postaci dziecka, pan Y rzuciłby się do morza i skończył jak Tosca (z drugiej strony, nie sądzę, żeby nie umiał pływać…)?
Podsumowując – muzyka była bardzo ładna i nawet (co bardzo dobrze) dało się usłyszeć, że ktoś pracuje nad tekstami (na płycie były na żenująco niskim poziomie literackim). Wizualnie też do przyjęcia. Aktorzy bardzo dobrzy – oni w tej awanturze naprawdę są najmniej winni. Lord Webber spełnił jak sądzę swoją małą fantazję zemsty, obnażając przy okazji oblicze zgorzkniałego twórcy, który rozmienił talent na drobne i ugrzązł w banalnej codzienności (skąd u diabła pomysł, żeby nawet z „POTO” robić „rozrywkę rodzinną”?!). Mam nadzieję, że mu to wystarczy i teraz da im już spokój. Że będą kolejne wersje, reinterpretacje i kontynuacje – nie wątpię ani na moment i już się na nie cieszę. Mitu nie można zabić, a z każdego złego snu można się w końcu obudzić.
Cały ten dziwny sen odbywa się w takt naprawdę ładnej muzyki – nie tak porywającej, jak w „POTO”, ale na przyzwoitym poziomie kogoś, kogo wciąż uważam za największego żyjącego kompozytora musicali. Powiedzmy, że jest porównywalna z „Sunset Boulevard”, z którego zresztą Webber robi sporo autocytatów. Aktorzy dają z siebie wszystko. Niestety, na naszym przedstawieniu nieobecny był dochodzący do siebie po operacji wyrostka Ramin Karimloo (którego znam z nagrania płytowego „LND”, a dwa lata temu zrobił na mnie świetne wrażenie w „POTO”), ale zastępujący go Tam Mutu, pomimo wyraźnie mniejszej charyzmy scenicznej, był całkiem dobry. Pochwalić można właściwie wszystkich, najbardziej może Summer Strallen w roli Meg i Sierrę Boggess jako Christine. Inscenizacja ładna – znów nie tak porywająca jak „POTO” z olśniewającymi dekoracjami i kostiumami nieodżałowanej Marii Bjornson – z dużymi wpływami Art Nouveau i robiącymi wrażenie (choć ostatecznie trochę nadużywanymi) projekcjami multimedialnymi. Reżyseria dźwięku i świateł perfekcyjna, orkiestra zachwycająca. Bardzo łatwo dać sobie zawrócić w głowie przyjemną muzyką i oprawą wizualną. Ale… Jak napisał jeden z prasowych recenzentów (którzy byli odnośnie nowego dzieła dość podzieleni, ale w większości przyjęli je raczej chłodno), każda sztuka jest tak dobra lub zła jak opowiedziana przez nią historia. A ta historia jest – piszę to z bólem serca – ZŁA. Nie po prostu niemądra, nie pełna niekonsekwencji – ale zła i wypaczająca znaczenie oryginału niemalże do stopnia szyderstwa.
Od lat mi się marzyło, żeby ich historię opisał Puccini. Jestem pewna, że on potrafiłby oddać te wszystkie zawiłości (niestety niedocenianej w jego czasach) powieści Gastona Leroux; stworzyć obraz człowieka, który żyje sztuką i miłością, któremu ta sztuka wystarcza za wszystko inne, w granicznej sytuacji wręcz ratując życie. Artysty, który ma za nic społeczne stereotypy, który odrzuca banał i przyziemność pospólstwa, które wcześniej odrzuciło jego, bo nie byli w stanie zobaczyć nic więcej niż najpłytszy pozór, symbolizowany przez pozbawioną urody twarz. Tragedię dążenia do doskonałości w niedoskonałym ciele; potrzebę wzniesienia się ponad własne ograniczenia i strach, w być może jedyną dostępną człowiekowi transcendencję. A przy tym miłość, jedną z najpiękniejszych jakie zna kultura, miłość przez lustro. Związek dwojga bohaterów będących na jakimś głębokim poziomie nierozerwalną jednością, w sposób bardzo podobny do opisanego przez Emily Bronte w „Wichrowych Wzgórzach”. Tajemnicę identyczności przeciwieństw, związku duszy z bóstwem, artysty z natchnieniem, wzajemne i obopólne olśnienie na granicy mistycyzmu. Zawsze mi się wydawało, że tak wielka odwaga, tak straceńcze rzucenie wyzwania całemu światu oferującemu stereotypową małą stabilizację, zasługuje – przynajmniej w sztuce, jeśli nie w życiu – na zwycięstwo. Dlatego nigdy nie wierzyłam, żeby Christine (będąca też przecież artystką) odrzuciła szansę życia choć przez chwilę w glorii sztuki i miłości (choćby na przekór całemu światu) za obietnicę pieniędzy i arystokratycznego tytułu. Byłam pewna, że nawet wyrzucona z Domu nad Jeziorem, niby „dla swojego dobra”, wróci i nie da się więcej wygonić, bo od samej siebie (chociaż to być może straszne) nie ma ucieczki. W jakiś sposób oni oboje – a zwłaszcza Erik – byli naraz i Cavaradossim, i Scarpią, a nawet i Toscą.
Webber – wraz z resztą autorów „LND”: Frederickiem Forsythem (autor jednej z najgorszych literackich kontynuacji powieści Leroux, pt. „Upiór Manhattanu”), Benem Eltonem (libretto) i Glennem Slaterem (teksty piosenek) – czyni ten powrót motorem wydarzeń swojego sequelu, ale przedstawia go tak, jak zrobiłby to ktoś, kto obojga głównych bohaterów nienawidzi z całego serca i życzy im losu gorszego od śmierci (obstawiałabym tu Raoula de Chagny). Otóż, za jednym zamachem pozbawiono ich i sztuki, i miłości, zamiast tego wskazując im wyraźnie cele, które zdaniem typowych filistrów są w życiu najważniejsze: trzaskanie kasy i robienie dzieci. Sztuki w „LND” nie ma, zastąpiły ją sztuczki. Zamiast Opery występuje podrzędna tancbuda albo cyrk seksu i potworów. Mr Y od „dziesięciu lat” (czyli od 1882 do 1907) komponuje kiepskie kuplety pod publiczkę, wyśpiewywane przez skrzeczące nosowo amerykańskie girlsy. Nawet w wolnych chwilach - kiedy spodziewać by się można, że szuka ujścia dla swego wybitnego talentu - konstruuje groteskowe automaty: czterorękiego goryla grającego na organach (przedtem sam grał tak, że Bach by się nie powstydził), żyrandol złożony z mechanicznych głów Meduzy, stolik poruszany przez kościotrupa, czy lalkę do złudzenia przypominającą utraconą Christine (na szczęście zastosowanie owej zabawki pozostawiono na scenie w sferze domysłów). Wszystko to ma nawet pewien szalony wizualny urok, ale wysoką sztuką zdecydowanie nie jest. Gdzie się podział geniusz, przy którym Michał Anioł i Mozart stawaliby jak równi z równym? Nie ma artysty-buntownika, jest co najwyżej ekscentryczny milioner pochłonięty zarabianiem pieniędzy, żerujący na najniższych instynktach publiczności prymitywnej, niewykształconej i pozbawionej gustu. Christine wraca zaśpiewać na inauguracyjnym koncercie w lunaparku – ona, która powinna śpiewać w najwspanialszych operach dla koronowanych głów. Wraca jako żona-i-matka, z pasożytującym na niej Raoulem-utracjuszem i dziesięcioletnim (TAK, dziesięcioletnim!!!) Gustavem. Złamana, pozbawiona ambicji, z pokorą znosząca swój marny los.
Spotkanie po latach z panem Y rozwiewa resztki złudzeń. Okazuje się – w tej sztuce bardzo wiele rzeczy „okazuje się” wyłącznie na podstawie relacji różnych postaci, a mało tych nieprawdopodobnych wydarzeń jest pokazanych na scenie – że w noc przed swoim ślubem z Raoulem (sic!), Christine odszukała (jakoś) Upiora i oddała mu się w egipskich ciemnościach (ten fakt jest tak często podkreślany, że urasta do głównego powodu tego dziwnego rendez-vous). O świcie – i to jest zdecydowanie największe horrendum tego spektaklu – Erik porzucił ją na pastwę losu (gdyż zrobiło mu się wstyd jak wygląda), przez dziesięć lat nie zainteresowawszy się nawet jej losem (co oczywiście nie przeszkadzało mu użalać się nad sobą). W dodatku – gdyby ktoś na widowni jeszcze się nie domyślił – pozostawił po sobie pamiątkę w postaci ciąży (przynajmniej tak twierdzi Christine, a skąd może wiedzieć, skoro następnego dnia wyszła za mąż za pana de Chagny, tego nie wyjaśniono). Tak więc intymny związek, która mógł być nieomal apoteozą, glorią i tryumfem miłości nieprawdopodobnej, okazał się w tej kontynuacji przypadkową obłapką pod krzakiem, zakończoną niechlubną ucieczką i obowiązkowym zapłodnieniem. Nie potrafię nawet wyrazić jakim obrzydzeniem napawa mnie to rozwiązanie (tym bardziej, że gorąco popieram konsumpcję związku Aniołów Muzyki w stosownych ku temu okolicznościach i oprawie); chyba tylko rzucenie pieniędzy a’ la „Traviata” byłoby bardziej poniżającą rzeczą dla dziewiętnastowiecznej (!) dziewicy (!), która właśnie zdecydowała się stracić cnotę z kimś, kogo całe racjonalnie myślące społeczeństwo jej odradzało. Gdyby nie ten „okropny” Raoul, byłaby duża szansa na powtórkę tragicznego losu Fantyny z „Nędzników” Hugo (którą Webber powinien znać choćby z musicalu „Les Miserables”). W innej musicalowej wersji „Upiora” (autorstwa duetu Kopit i Yeston) nie kto inny, jak mamusia Erika o mało co nie topi się w Sekwanie będąc (1.) porzuconą i (2.) w ciąży. Zniosłabym ten cały nowojorski cyrk, zniosłabym zakochaną w panu Y na zabój niezauważaną Meg Giry (chociaż moim zdaniem ona najbardziej zazdrościła Christine miłości, i mniejsza już o to do kogo), zniosłabym goryla-organistę – tego nie zniosę.
Na tym niestety nie koniec (nawet nie środek), steku stereotypów i klisz, jakich pełne jest libretto „LND”. Tak naprawdę, to – pomimo szumnego, a trywialnego, tytułu – miłość umiera w tym spektaklu przez cały czas. O miłości Christine do Raoula i vice versa nawet nie ma co wspominać – najwyraźniej małżeństwo jest tutaj tylko pustym kontraktem, którego warunków nikt nie ma zamiaru honorować. Miłość Christine i Erika (pardon: Pana Y) przedstawiona jest jako żywy trup, wywołany na chwilę z przeszłości i przez moment chyboczący się na granicy między życiem i śmiercią, zanim nie wyjaśni się (a to zagadka!) kwestia ojcostwa dziecka. Potem, przez końcówkę pierwszego aktu i cały drugi – żadnej miłości, innej niż do dziecka, już nie ma. Są zabawki dla dziecka, jest walka o dziecko, jest niepokój o dziecko, jest nawet próba utopienia tego nieszczęsnego dziecka przez oszalałą z rozpaczy Meg Giry. Jak powiedziała – a raczej wywrzeszczała niczym Kościelnicha w „Jenufie”! – nieoceniona Madame Giry: ileż rzeczy byłoby inaczej „if that bastard had never been born!” Czasami warto dać sobie dorobić gębę naczelnego czarnego charakteru, żeby móc szczerze wykrzyczeć to, o czym wszyscy myślą po cichu!
Nie chciałabym wdawać się tu w dywagacje, dlaczego Webber sprokurował tę obłędną fantazję zemsty na Upiorze. Czy to tylko rozgoryczenie i zawiść kogoś, kto, sam dysponując wielkim talentem muzycznym, strawił całe lata na działania czysto komercyjne, sztampowe, odcinanie kuponów od dawnej sławy? Czy frustracja kogoś, kto pozwolił odejść miłości swojego życia (jak twierdzą o Sarze Brightman) i ruszył w korowód ślubów, rozwodów i prokreacji? Skoro Panu Autorowi się nie udało żyć sztuką i miłością, to i bohater, z którym się utożsamiał, nie będzie miał lepiej. Stereotyp goni stereotyp. Po dziecku-jednorazówce spłodzonym po ciemku z ukochanym nie następują żadne kolejne ciąże, pomimo dziesięciu lat dzielenia łoża z niechcianym mężem. Dzieciak – moim zdaniem przesunięto akcję aż o „10” lat wyłącznie dlatego, żeby nie „uszczęśliwiać” Upiora przedszkolakiem – „oczywiście” przejawia wszelkie talenty genialnego tatusia, a to zdolności muzyczne i zamiłowanie do straszydeł. Jedna z najciekawszych piosenek „LND”, kontrowersyjna i rockowa „Beauty Underneath”, stanowi hymn na cześć uwodzicielskiej mocy wyobraźni przekraczającej wszelkie granice – coś takiego miałoby rację bytu między parą wzajemnie inspirujących się bohaterów-artystów, ale nie, tutaj Pan Y śpiewa to do dziecka! Już jego reakcja na rewelację o potomku jest tak nieproporcjonalnie radosna, że aż skręca wnętrzności. Litości; każdy – tylko nie on! Nie wyobrażam sobie w całej kulturze bohatera, który miałby mniej powodów cieszyć się, że został ojcem – a Mr Y tonem zwycięzcy oznajmia, że „wszystko, co ma, będzie należeć do jego syna” (przepraszam, chodzi o ten kabaret ze striptizem?).
Odkąd urodził się Gustave, Christine spełniła swoje zadanie i wszyscy czekają tylko na to, w jaki sposób twórcy „LND” się jej pozbędą. Te małe, złowieszcze fragmenciki: obietnica, że po koncercie spędzi trochę czasu sam na sam z synem, sama „aria” z tekstem „life may be fleeting, love lives on!” Pewnie miał być „Hymn świętego Pawła do Miłości” - wyszło jak zwykle w tej sztuce… Cały ten nieszczęsny występ, rozgrywający się jako jeszcze jeden „pojedynek” pomiędzy Erikiem a Raoulem, o którym Christine, jak zwykle, nie ma zielonego pojęcia – jeśli zaśpiewa, mąż usunie się z drogi (co też czyni, nie pożegnawszy się nawet z dzieckiem, które przez „10” lat uważało go za ojca). Czy ktoś miał jakieś wątpliwości, że Christine zaśpiewa, zwłaszcza, że tuż przed tym „zakładem” w barze solennie obiecała to panu Y w ramach przeprosin za niestosowne zachowanie Gustava, który na widok twarzy gospodarza zaniósł się piskiem? W końcu następuje finał na nabrzeżu, gdzie Meg próbuje zepchnąć dziecko do wody, a ostatecznie strzela do Christine z pistoletu i rani ją śmiertelnie. Jak na kogoś, kto ostatnich kilkanaście lat spędził kochając ją i tęskniąc do szaleństwa, pan Y reaguje na zgon śpiewaczki bardzo spokojnie. Owszem, całuje ją na wieczne pożegnanie i roni symboliczną łezkę, ale z boku już niecierpliwie przebiera nogami następca. Zastanawiam się, czy Christine zginęła dlatego, że twórcy nie odważyli się pokazać tryumfu cudzołóstwa (formalnie wciąż jest żoną pana wicehrabiego), czy może po prostu po wydaniu na świat dziecka jedyne, na co zasłużyła to łabędzia pieśń i kula w brzuch. Dzieciak melodramatycznym gestem zdejmuje maskę ex-Upiora i patrzy na jego twarz bez strachu, a publiczność ma się tym wzruszać i uznać to za zapowiedź nowej nadziei i przyszłego szczęścia tatusia i synka. Być może, gdyby nie narzucony obowiązek w postaci dziecka, pan Y rzuciłby się do morza i skończył jak Tosca (z drugiej strony, nie sądzę, żeby nie umiał pływać…)?
Podsumowując – muzyka była bardzo ładna i nawet (co bardzo dobrze) dało się usłyszeć, że ktoś pracuje nad tekstami (na płycie były na żenująco niskim poziomie literackim). Wizualnie też do przyjęcia. Aktorzy bardzo dobrzy – oni w tej awanturze naprawdę są najmniej winni. Lord Webber spełnił jak sądzę swoją małą fantazję zemsty, obnażając przy okazji oblicze zgorzkniałego twórcy, który rozmienił talent na drobne i ugrzązł w banalnej codzienności (skąd u diabła pomysł, żeby nawet z „POTO” robić „rozrywkę rodzinną”?!). Mam nadzieję, że mu to wystarczy i teraz da im już spokój. Że będą kolejne wersje, reinterpretacje i kontynuacje – nie wątpię ani na moment i już się na nie cieszę. Mitu nie można zabić, a z każdego złego snu można się w końcu obudzić.
poniedziałek, 29 marca 2010
Hrabina Wielopolska
Zachęcony nie-aż-tak-dawnymi wpisami czytającego stare gazety AndSola, zabrałem się i ja za lekturę. Nowy Głos (Żydowski Dziennik Poranny) z 18 maja 1938. Redakcja, rzecz jasna, mieściła się na Nalewkach.
„Maski gazowe dla mieszkańców Pragi”, „Endeccy studenci w Wilnie domagają się wprowadzenia numerus nullus”, „Po zjeździe wodzów - Upadek Austrii ocali Czechosłowację”- to przegląd nagłówków wiadomości numeru. Sama słodycz, jak zwykle, na stronach dalszych, i tak:
Wyobraźni czytelnika pozostawiam, w jaki sposób stwierdzono narodowość, ale już nie tożsamość nieboszczyka (mimo, że był zakonspirowany - elegancki). Inny jeszcze drobiazg:
Kim była skazana i dlaczego sądził ją w 1938 roku nazistowski trybunał? Za jakie przestępstwo skazał na tak surową karę? Byłaż by to kolejna nieznana polska Mata Hari? Pytania sprowokowały małą kwerendę (prowadzoną za pomocą google - zgodnie ze smutną maksymą w myśl której jeśli czegoś nie ma w sieci to to nie istnieje). Podaję informację w kolejności docierania do nich, nie chronologicznie - może będzie lepszy efekt dramaturgiczny. Wpierw notka encyklopedyczna:
Dobrze więc, znaczy najwyraźniej Hitler ułaskawił. Ale czy to na pewno ta Wielopolska? Damom wieku się nie wypomina, chyba że same o nim wspominają. W 1938 hrabina miała 56 lat, nie bardzo pasuje do młodego wieku i maleńkiej córeczki.
Nieoceniony „Goniec Częstochowski” z 26 maja 1938 rzuca więcej światła na sprawę:
Wikipedia nie zna Wielopolskiej. Jedynie na stronie „Ofiary nazizmu w Polsce” podaje krótką informację, że Maria Jehanne Wielopolska (1882-1940), pisarka i publicystka, zginęła w obozie koncentracyjnym. Na innej stronie doprecyzowano, że ów obóz mieścił się na terenie ZSRR.
Znów częstochowska prasa dostarcza nieocenionej pomocy. Goniec Częstochowski z 5 października podaje szczegóły aresztowania i wyjaśnia ponad wszelką wątpliwość, że chodziło o inną Wielopolską:
Tenże sam Goniec Częstochowski z 23 października 1937 roku szkicuje prawdopodobny scenariusz:
Goniec Częstochowski z 15 maja 1938 puszcza kaczkę dziennikarską:
Hr. Wielopolska uwolniona i jedzie do Polski?
I na tym kończą się wzmianki o hrabinie w przedwojennej prasie częstochowskiej.
W pierwszej części przewodnika Grzegorza Rąkowskiego po Wołyniu (Oficyna wydawnicza „Rewasz”, Pruszków 2005) znajdujemy jednak wzmiankę wyjaśniającą dalsze losy hrabiny (przy okazji omówienia posagowego majątku Kopytkowo - Oktawin, str. 329):
W genealogii Minakowskiego znajdujemy dodatkowe informacje - urodzona 1909, ślub z Wielopolskim w 1930, zmarła w Auschwitz w 1943. Brak informacji o potomstwie.
Czyli jednak życie nie dopisało happy-endu. A dlaczegóż by miało?
W trakcie "płukania internetu" znalazłem następujący tekst:
I jeszcze urywek tekstu własnego Marii Jehanne Wieloposkiej z Colonna-Walewskich:
„Wizyty mają swoje godziny : 12 w południe lub 17 po południu – i swoje dni. Nie składa się ich w uroczyste święta państwowe, w święta kościelne obchodzone np. w Polsce, jak Wielkanoc, Boże Narodzenie, Wielki Tydzień, Nowy Rok itp. Pierwsza wizyta u mało nam znanych gospodarzy nie trwa dłużej jak 20-30 minut. Jeżeli nas nie zatrzymują, nie należy czuć się dotkniętym – wszystko jest w porządku na terenie oficjalnego obcowania.
"Młoda para składa wizyty przede wszystkim tym, którzy brali udział w uroczystościach jej zaślubin, którzy przesłali podarunki ślubne czy też dłuższe listy z gratulacjami itp. Zapytuje się oczywiście telefonicznie o godzinę, jeśli zaś chodzi o wizyty czysto oficjalne, wrzuca się tylko bilety wizytowe, bez dowiadywania się o godzinę przyjęć. Nowe znajomości zawarte przypadkowo nie upoważniają do natychmiastowego składania wizyt, choćby ta znajomość należała do najbardziej pociągających. Starsze osoby muszą w jakikolwiek bądź sposób wyrazić młodej parze chęć widzenia jej u siebie, osoby młodsze zaś można odwiedzić bez oczekiwania na zachętę. Oczywiście każdy subtelniejszy człowiek wyczuje z rozmowy i zachowania, czy będzie jego wizyta mile widziana, czy też nie (...). Po złożeniu wizyty powinna młoda para wyrazić przy pożegnaniu chęć widzenia gospodarzy u siebie. (...) Znajomych, którzy zamiast rewizyty złożą do trzech dni tylko bilety, bez okazania szczególnej ochoty do podtrzymywania stosunków towarzyskich, należy wykreślić z pamięci i, nawet spotkawszy ich w obcym towarzystwie i w obcym domu, dyskretnie ich unikać, ale nie robić min obrażonych. Zdarza się, że otrzymujemy zaproszenia na przyjęcie czy bal, zanim złożyliśmy pierwszą wizytę. W tym wypadku powinno się mniej więcej do tygodnia po dacie bytności złożyć wizytę w tym domu.
Na każde zaproszenie odpowiadamy twierdząco czy odmownie – telefonicznie, przez posłańca lub listownie. To pierwszy paragraf stosunków towarzyskich, nie do pominięcia (...). Odpowiedzi listowne, odmowne czy twierdzące, mają całą skalę odcieni. Inaczej się pisze do dobrych znajomych, inaczej do ludzi oficjalnych. - Wielce Szanowni Państwo! ogromnie nam obojgu przykro, ale z powodu grypy naszych dzieci nie będziemy mogli skorzystać z uprzejmego zaproszenia. Dziękując za pamięć łączymy wyrazy prawdziwego poważania i szacunku... - Droga Pani! niezmiernie się cieszę, że spędzę u Niej wieczór niedzielny. Zapytuję, czy mogę przyjść z siostrą moją, która od paru dni u mnie bawi? Dziękuję za pamięć i łączę najpiękniejsze ukłony.
„Nieznajomym przedstawia mężczyzn gospodarz lub wspólny znajomy, kiedy go jednak nie ma, trzeba dokonać tego na własną rękę i wymienić swe nazwisko. Jeśli spostrzeżesz swój błąd, żeś nie zaznajomił ludzi sobie nieznanych, powinieneś wyrazić swój żal: - O, przepraszam! nie wiedziałem, że się państwo nie znają! Kiedy osoby, które ze sobą zaznajamiamy, są równe rangą i wiekiem – rzecz jest prosta, tzn. obojętne jest, które nazwisko wymienimy naprzód, chyba, że jedna z nich weszła do salonu dopiero przed chwila, a druga bawi już dłużej, wtedy przedstawiamy tę pierwszą tej drugiej. Ale jeśli w wieku i stanowisku danych osób zachodzą wybitne różnice, trzeba uchwycić odcienie. Dajmy na to, że jest między nami Marszałkowa Piłsudska, więc oczywiście, przedstawiając jej jakąś panią, nie wymieniamy nazwiska pani Marszałkowej – tylko, aby zorientować daną osobę, komu ją przedstawiamy, mówimy głośno: - Pani Marszałkowa pozwoli, że jej przedstawię panią X... Tak samo, gdy młodą osobę przedstawiamy znacznie starszej pani. (...) W obecnych jednak czasach „powszechnej” młodości trzeba zważać, aby kogoś przy okazji takich wyróżnień nie obrazić. (...) Po wyglądzie, po toalecie, po makijażu i zachowaniu jakiejś osoby możemy dokładnie poznać, czy dba ona chorobliwie o pozory młodości, czy też zrezygnowała z wiosny życia i spokojnym krokiem weszła w okres jesieni czy zimy.
Wydaje się wielu z nas, że jest wyrzutkiem społeczeństwa, że jest nieprzyzwoitym człowiekiem, o ile nie ma przypiętego jakiegoś tytułu do nazwiska. (...) Wśród ludzi dobrze wychowanych tymczasem, tytuł jest rzadkim, a w każdym razie oszczędnie i ostrożnie szafowanym epitetem. Jeśli chodzi o kobiety, mówi się np.: pani Marszałkowo, pani generałowo – a nie mówi się : pani porucznikowo, pani radczyni. Młodej osobie utytułowanej nie mówi się: pani hrabino czy księżno; starej damie można w rozmowie wetknąć: pani hrabina pozwoli, lub: księżna ma rację, ale sypanie ustawicznie tytułami jest niedopuszczalne. (...) Ceremonialność zbytnia jest tak samo nie wskazana jak zbytnie poufalenie się. Do pań i panienek mówić po imieniu, tzn.: pani Marysiu – panno Anulko – można jedynie w przypadkach większej zażyłości. (...). Powinno się też być wstrzemięźliwym w proponowaniu tzw. Bruderschaftu. Należy człowieka dobrze wprzód poznać, zanim mu się zaproponuje tykanie. (...) Lata niewidzenia znoszą wiele odcieni niegdyś poufalszych w stosunkach ludzkich. Człowiek, któregośmy widzieli i tykali dzieckiem, jest dziś, powiedzmy, dygnitarzem – kobieta, towarzyszka zabaw dziecinnych, jest dziś żoną ministra – jak przemówić do nich? O ile jesteśmy młodsi rangą i wiekiem – odzywamy się per pan czy pani, a jej czy jego rzeczą będzie nakierować nas na drogę zażyłej formy obcowania – albo też na zawsze o niej zapomnieć.
W każdej fazie bytowania w obcym domu staramy się jak najmniej zwracać na siebie uwagi. Więc (...) wychodząc, kiedy czujemy się w obowiązku pożegnać wszystkich obecnych, albo kiedy wychodzimy dyskretnie, po angielsku, najwyżej gospodarzom się pokłoniwszy. (...). Na przyjęciach monstre, gdzie przewijają się setki ludzi, nawet pożegnanie z gospodarzem nie obowiązuje pod rygorem (...). Bez zwracania więc uwagi na siebie wycofaj się do hallu i tu, złożywszy służbie napiwek, idź, gdzie cię wzywa obowiązek czy dobra wola”.
„Maski gazowe dla mieszkańców Pragi”, „Endeccy studenci w Wilnie domagają się wprowadzenia numerus nullus”, „Po zjeździe wodzów - Upadek Austrii ocali Czechosłowację”- to przegląd nagłówków wiadomości numeru. Sama słodycz, jak zwykle, na stronach dalszych, i tak:
14 dni aresztu za handel w niedzielę
W dniu wczorajszym patrol policji, w czasie obchodu północnej dzielnicy miasta stwierdził, że w sklepie konfekcji Froima Szulewicza i Keila, przy Placu Wolności 7, odbywa się handel w niedzielę. Funkcjonariusze policji wezwali właścicieli sklepu do otwarcia drzwi, ci jednak się zabarykadowali i nie chcieli wpuścić policji. Po dwugodzinnym oblężeniu, policja
wkroczyła do wnętrza sklepu, gdzie zastała kilku kupujących. Obydwu właścicielom sklepu sporządzono protokół i w dniu wczorajszym stanęli oni przed referatem karnym starostwa
grodzkiego, który skazał ich na 14 dni bezwzględnego aresztu.
List do Redakcji
Szanowny Panie Redaktorze!
W związku z żydożerczym artykułem pióra wychrzczonego Żyda Dr. Lucjana Weingotta, ogłoszonym w „Głosie Siedleckim", uprzejmie proszę o poinformowanie opinii publicznej w poczytnym piśmie Pańskim, iż z osobą wyżej wymienionego nazwiska nie mam nic wspólnego.
Łączę wyrazy Szacunku,
Dr. med. Antoni Wajngot (Warszawa)
Zmiana nazw ulic
Rada Miejska w Międzyrzecu uchwaliła wniosek zgłoszony przez Klub Radnych Polskich w sprawię zmian nazw szeregu ulic, w tej liczbie ulic im. I. L.Pereca, Szaloma Asza i Adlera (Adler jest zmarłym zasłużonym kierownikiem żydowskiej straży ogniowej w Międzyrzecu). Pomimo protestu radnych żydowskich, którzy opuścili posiedzenie, wniosek o zmianie nazw wymienionych ulic został przyjęty.
Z 4 piętra
Wczoraj wieczorem wyskoczył z okna 4 piętra domu przy ul. Przejazd 5 jakiś elegancki pan, który poniósł śmierć na miejscu. Towarzystwo pogrzebowe „Ostatnia Posługa" po stwierdzeniu narodowości zmarłego poszukuje obecnie jego rodziny.
Wyobraźni czytelnika pozostawiam, w jaki sposób stwierdzono narodowość, ale już nie tożsamość nieboszczyka (mimo, że był zakonspirowany - elegancki). Inny jeszcze drobiazg:
Czy Hitler ułaskawi hr. Wielopolską?
Skazana wyrokiem nadzwyczajnego Trybunału Ludowego hr. Wielopolska wniosła w ubiegły piątek podanie o łaskę do kanclerza Hitlera. W myśl bowiem nowej procedury niemieckiej kanclerz ma prawo łaski bez względu na wszelkie obowiązujące ustawą terminy. W prośbie swej hr. Wielopolska powołuje się na swój młody wiek i na to, że posiada maleńką córeczkę, która na zawsze ma być pozbawiona opieki macierzyńskiej.
Kim była skazana i dlaczego sądził ją w 1938 roku nazistowski trybunał? Za jakie przestępstwo skazał na tak surową karę? Byłaż by to kolejna nieznana polska Mata Hari? Pytania sprowokowały małą kwerendę (prowadzoną za pomocą google - zgodnie ze smutną maksymą w myśl której jeśli czegoś nie ma w sieci to to nie istnieje). Podaję informację w kolejności docierania do nich, nie chronologicznie - może będzie lepszy efekt dramaturgiczny. Wpierw notka encyklopedyczna:
Wielopolska Maria Jehanne, z Colonna-Walewskich, 2° voto Strzemię-Janowska (1882-1940), pisarka, publicystka. Związana z ruchem niepodległościowym. Podczas I wojny światowej pracowała w służbie sanitarnej I Brygady Legionów. Od 1927 w Warszawie, współpracowała głównie z prasą sanacyjną.
Autorka zbiorów opowiadań, np. Pani El (1911), powieści, m.in.: Faunessy (1913), Kryjaki (1913) - z czasów powstania styczniowego. Autorka głośnych polemik i paszkwilów literacko-politycznych, np. Silni, zwarci, gotowi, ale i... czujni. Rzecz o wczorajszych dywersantach (1939), atakowała m.in. W. Broniewskiego, A. Słonimskiego i J. Tuwima za poglądy pacyfistyczne.
Dobrze więc, znaczy najwyraźniej Hitler ułaskawił. Ale czy to na pewno ta Wielopolska? Damom wieku się nie wypomina, chyba że same o nim wspominają. W 1938 hrabina miała 56 lat, nie bardzo pasuje do młodego wieku i maleńkiej córeczki.
Nieoceniony „Goniec Częstochowski” z 26 maja 1938 rzuca więcej światła na sprawę:
Hrabinę Wielopolską wciągnięto w zasadzkę i zadenuncjowano w „Gestapo" z zemsty.
Paryż. — ..Paris Soir" przynosi sensacyjne szczegóły dotyczące skazanej na dożywotnie więzienie przez sąd hitlerowski hrabiny Wielopolskiej z Warszawy. Pismo donosi, że hrabina Wielopolska swego czasu została fałszywie oskarżona, że miała otrzymać od kilku arystokratek niemieckich listy z prośbą o przewiezienie ich do Francji jako ważnych dokumentów. Hr. Wielopolska miała się. zgodzić. Sprawa dotarła do „Gestapo" i hrabina popadła w podejrzenie. Jednocześnie pewien urzędnik dyplomatyczny Rzeszy zabiegał o względy Wielopolskiej. Dostawszy jednak koszą, postanowił się zemścić. Otrzymawszy raport, że hrabina Wielopolska jedzie przez Niemcy do Francja dygnitarz, ten powiadomił „Gestapo" i zażądał, by hrabinę aresztowano. Następnie miał się on zjawić w biurach policji i odegrać w oczach hrabiny rolę opiekuna i wystarać się o jej uwolnienie. „Gestapo" tymczasem wzięło poważnie całą sprawę i Wielopolską po kilkumiesięcznym więzieniu śledczym zasądzono na dożywocie pod zarzutem szpiegostwa. Dygnitarz niemiecki w dniu wydania wyroku popełnił samobójstwo.
Wikipedia nie zna Wielopolskiej. Jedynie na stronie „Ofiary nazizmu w Polsce” podaje krótką informację, że Maria Jehanne Wielopolska (1882-1940), pisarka i publicystka, zginęła w obozie koncentracyjnym. Na innej stronie doprecyzowano, że ów obóz mieścił się na terenie ZSRR.
Znów częstochowska prasa dostarcza nieocenionej pomocy. Goniec Częstochowski z 5 października podaje szczegóły aresztowania i wyjaśnia ponad wszelką wątpliwość, że chodziło o inną Wielopolską:
Gestapo aresztowało hrabinę Wielopolską w przejeździe przez Berlin do Paryża. Przyczyny uwięzienia pięknej arystokratki narazie nie znane.
Londyn. - „Daily Express” przynosi sensacyjną wiadomość z Berlina o aresztowaniu przez niemiecką tajną policję hr. Józefowej Wielopolskiej. Hr. Wielopolską aresztować miano według doniesienia tego dziennika za szpiegostwo. Osadzono ją w więzieniu w Moabicie. Według „Dailly Express” ambasada RP w Berlinie miała zażądać od ministerstwa spraw zagranicznych wyjaśnień w tej sprawie.
Wiadomość o aresztowaniu Oktawii hr. Wielopolskiej, z domu Bogorya-Kurzenieckiej, małżonki popularnego w Warszawie hr. Józefa (zamieszkałego w Warszawie, w al. Szustra nr. 3) wywołała w towarzyskich kołach stolicy wielką sensację, ze względu na popularność hrabiny. Liczy ona około 30 lat, jest córką bogatego ziemianina z Wołynia i wyróżnia się niezwykłą urodą. Wysoka, szczupła szatynka, ubierała się zawsze bardzo elegancko i jaśniała swą urodą w salonach arystokratycznych stolicy. W szerszych kołach znano ją jako „panią z pieskiem” od wystawionego przed paru laty w salonie „Zachęty” jej portretu pędzla świetnego artysty śp. Jana Rudnickiego.
Piękna hrabina wyjechała z Warszawy 19 września o godzinie 19 minut 30 wieczorem udając się na wystawę do Paryża. jechała wagonem sypialnym zdążającym wprost do stolicy Francji. Od chwili wyjazdu z Warszawy wszelki słuch o niej zaginął. Przez 13 dni mąz nie wiedział, co się z nią dzieje. Zaniepokojony, przypuszczał, że piękna hrabina padłą ofiarą jakiejś europejskiej bandy gangsterów.
Dopiero po 2 tygodniach nadszedł od hrabiny pierwszy list. Nosił on pieczątkę więzienia berlińskiego w Moabicie. Okazało się, że hrabina została aresztowana przez niemiecką Gestapo.
Tenże sam Goniec Częstochowski z 23 października 1937 roku szkicuje prawdopodobny scenariusz:
Czy hr. Wielopolska będzie ścięta?
Paryż. — Prasa francuska omawia szeroko sprawę hrabiny Wielopolskiej, aresztowanej w Berlinie pod zarzutem szpiegostwa. W Berlinie natomiast sprawa ta jest pokrywana całkowitym milczeniem. W kołach korespondentów zagranicznych przebywających w Berlinie, uchodzi za pewne, że hr. Wielopolska będzie skazana na ścięcie, po czym jednak zostanie wymieniona na agentów niemieckich, schwytanych w Polsce. Podobno rokowania prowadzone w tej sprawie są już na ukończeniu. Jest bardzo prawdopodobne, że Niemcy aresztowali hr. Wielopolską po prostu w tym celu, aby zdobyć cenną zakładniczkę i mieć „towar" do wymiany na aresztowanych ostatnio przez polskie władze wojskowe dwóch głośnych szpiegów niemieckich
Goniec Częstochowski z 15 maja 1938 puszcza kaczkę dziennikarską:
Hr. Wielopolska uwolniona i jedzie do Polski?
I na tym kończą się wzmianki o hrabinie w przedwojennej prasie częstochowskiej.
W pierwszej części przewodnika Grzegorza Rąkowskiego po Wołyniu (Oficyna wydawnicza „Rewasz”, Pruszków 2005) znajdujemy jednak wzmiankę wyjaśniającą dalsze losy hrabiny (przy okazji omówienia posagowego majątku Kopytkowo - Oktawin, str. 329):
Ostatnimi właścicielami majątku byli Oktawia z Kurzenieckich (zginęła w niemieckim obozie koncentracyjnym) i jej mąż Józef Wielopolski. Dwór uległ prawdopodobnie zniszczeniu podczas II wojny światowej. Na zachodnim krańcu wsi zachowały się ślady założenia dworskiego oraz resztki parku.
W genealogii Minakowskiego znajdujemy dodatkowe informacje - urodzona 1909, ślub z Wielopolskim w 1930, zmarła w Auschwitz w 1943. Brak informacji o potomstwie.
Czyli jednak życie nie dopisało happy-endu. A dlaczegóż by miało?
W trakcie "płukania internetu" znalazłem następujący tekst:
(Maria Jehanne Wielopolska. Renesansowe dogaressy).
Prababce mojej Henrjecie Piramida-Cybulskiej z Kurzych Stopek na pamiątkę naszego wspólnego pochodzenia poświęcam.
... nasycone purpurą ręce składając, niby na porcelanowych ołtarzach barokowe madonny, wkrąg przypominający japońskie farfury, Dolores i Agnes weszły do pozłocistej komnaty podobnej do tej, w której koronowano ongi królów Francji i gdzie Joanna Święta (moja patronka) rozmawiała tajemnie z biskupem z Fiorawenny, tym, który usynowił przodka mojego, jaki się wybrał z uprzejmą wizytą do kwieciem płonącej Italji.
Leopardy i pardwy w kutych ze złota klatkach chciwem okiem powłóczyły za ogonami ich sukien tkanemi ze srebra przez takich artystów, jak Gentile Fabriano albo Bina Nera. Zwierzęta nawet kochały się w ich wiotkiem ciele, jak moje konie, które ilekroć wejdą do stajni, wodzą za mną miłosnem okiem --- i to wszystkie szesnaście cugowych, bo do fornalskiej stajni Pańcio czasami tylko zagląda.
Dolores rozplatała, to znów splatała miękkie i złote grzywy włosów, rozwijając je z wonnych obroży piżmowych bursztynów, jakie podobno za króla Zygmunta wyrabiała w Krakowie Barbara Parcianka, ale Agnes przytrzymała ją za ręce i rzekła głosem, podobnym do śpiewu św. Cecylji, pod której wezwaniem pisała moja ciotka Colonna-Walewska, choć w gardle złamał się jej ten dźwięk:
--- Mów.
Ale Dolores zajęta była myciem swej piersi w miksturze z sześciu uncji oślej uryny i tłuczonych szmaragdów, co jej przynosiło szczęście.
Napisałam w dzień świętego Wita w 1235 roku Hediry, od urodzenia ... tym w domu zbudowanym przez moich przodków w Snobiszkach Wielkich.
Przepisał Jarosław Iwaszkiewicz.
I jeszcze urywek tekstu własnego Marii Jehanne Wieloposkiej z Colonna-Walewskich:
„Wizyty mają swoje godziny : 12 w południe lub 17 po południu – i swoje dni. Nie składa się ich w uroczyste święta państwowe, w święta kościelne obchodzone np. w Polsce, jak Wielkanoc, Boże Narodzenie, Wielki Tydzień, Nowy Rok itp. Pierwsza wizyta u mało nam znanych gospodarzy nie trwa dłużej jak 20-30 minut. Jeżeli nas nie zatrzymują, nie należy czuć się dotkniętym – wszystko jest w porządku na terenie oficjalnego obcowania.
"Młoda para składa wizyty przede wszystkim tym, którzy brali udział w uroczystościach jej zaślubin, którzy przesłali podarunki ślubne czy też dłuższe listy z gratulacjami itp. Zapytuje się oczywiście telefonicznie o godzinę, jeśli zaś chodzi o wizyty czysto oficjalne, wrzuca się tylko bilety wizytowe, bez dowiadywania się o godzinę przyjęć. Nowe znajomości zawarte przypadkowo nie upoważniają do natychmiastowego składania wizyt, choćby ta znajomość należała do najbardziej pociągających. Starsze osoby muszą w jakikolwiek bądź sposób wyrazić młodej parze chęć widzenia jej u siebie, osoby młodsze zaś można odwiedzić bez oczekiwania na zachętę. Oczywiście każdy subtelniejszy człowiek wyczuje z rozmowy i zachowania, czy będzie jego wizyta mile widziana, czy też nie (...). Po złożeniu wizyty powinna młoda para wyrazić przy pożegnaniu chęć widzenia gospodarzy u siebie. (...) Znajomych, którzy zamiast rewizyty złożą do trzech dni tylko bilety, bez okazania szczególnej ochoty do podtrzymywania stosunków towarzyskich, należy wykreślić z pamięci i, nawet spotkawszy ich w obcym towarzystwie i w obcym domu, dyskretnie ich unikać, ale nie robić min obrażonych. Zdarza się, że otrzymujemy zaproszenia na przyjęcie czy bal, zanim złożyliśmy pierwszą wizytę. W tym wypadku powinno się mniej więcej do tygodnia po dacie bytności złożyć wizytę w tym domu.
Na każde zaproszenie odpowiadamy twierdząco czy odmownie – telefonicznie, przez posłańca lub listownie. To pierwszy paragraf stosunków towarzyskich, nie do pominięcia (...). Odpowiedzi listowne, odmowne czy twierdzące, mają całą skalę odcieni. Inaczej się pisze do dobrych znajomych, inaczej do ludzi oficjalnych. - Wielce Szanowni Państwo! ogromnie nam obojgu przykro, ale z powodu grypy naszych dzieci nie będziemy mogli skorzystać z uprzejmego zaproszenia. Dziękując za pamięć łączymy wyrazy prawdziwego poważania i szacunku... - Droga Pani! niezmiernie się cieszę, że spędzę u Niej wieczór niedzielny. Zapytuję, czy mogę przyjść z siostrą moją, która od paru dni u mnie bawi? Dziękuję za pamięć i łączę najpiękniejsze ukłony.
„Nieznajomym przedstawia mężczyzn gospodarz lub wspólny znajomy, kiedy go jednak nie ma, trzeba dokonać tego na własną rękę i wymienić swe nazwisko. Jeśli spostrzeżesz swój błąd, żeś nie zaznajomił ludzi sobie nieznanych, powinieneś wyrazić swój żal: - O, przepraszam! nie wiedziałem, że się państwo nie znają! Kiedy osoby, które ze sobą zaznajamiamy, są równe rangą i wiekiem – rzecz jest prosta, tzn. obojętne jest, które nazwisko wymienimy naprzód, chyba, że jedna z nich weszła do salonu dopiero przed chwila, a druga bawi już dłużej, wtedy przedstawiamy tę pierwszą tej drugiej. Ale jeśli w wieku i stanowisku danych osób zachodzą wybitne różnice, trzeba uchwycić odcienie. Dajmy na to, że jest między nami Marszałkowa Piłsudska, więc oczywiście, przedstawiając jej jakąś panią, nie wymieniamy nazwiska pani Marszałkowej – tylko, aby zorientować daną osobę, komu ją przedstawiamy, mówimy głośno: - Pani Marszałkowa pozwoli, że jej przedstawię panią X... Tak samo, gdy młodą osobę przedstawiamy znacznie starszej pani. (...) W obecnych jednak czasach „powszechnej” młodości trzeba zważać, aby kogoś przy okazji takich wyróżnień nie obrazić. (...) Po wyglądzie, po toalecie, po makijażu i zachowaniu jakiejś osoby możemy dokładnie poznać, czy dba ona chorobliwie o pozory młodości, czy też zrezygnowała z wiosny życia i spokojnym krokiem weszła w okres jesieni czy zimy.
Wydaje się wielu z nas, że jest wyrzutkiem społeczeństwa, że jest nieprzyzwoitym człowiekiem, o ile nie ma przypiętego jakiegoś tytułu do nazwiska. (...) Wśród ludzi dobrze wychowanych tymczasem, tytuł jest rzadkim, a w każdym razie oszczędnie i ostrożnie szafowanym epitetem. Jeśli chodzi o kobiety, mówi się np.: pani Marszałkowo, pani generałowo – a nie mówi się : pani porucznikowo, pani radczyni. Młodej osobie utytułowanej nie mówi się: pani hrabino czy księżno; starej damie można w rozmowie wetknąć: pani hrabina pozwoli, lub: księżna ma rację, ale sypanie ustawicznie tytułami jest niedopuszczalne. (...) Ceremonialność zbytnia jest tak samo nie wskazana jak zbytnie poufalenie się. Do pań i panienek mówić po imieniu, tzn.: pani Marysiu – panno Anulko – można jedynie w przypadkach większej zażyłości. (...). Powinno się też być wstrzemięźliwym w proponowaniu tzw. Bruderschaftu. Należy człowieka dobrze wprzód poznać, zanim mu się zaproponuje tykanie. (...) Lata niewidzenia znoszą wiele odcieni niegdyś poufalszych w stosunkach ludzkich. Człowiek, któregośmy widzieli i tykali dzieckiem, jest dziś, powiedzmy, dygnitarzem – kobieta, towarzyszka zabaw dziecinnych, jest dziś żoną ministra – jak przemówić do nich? O ile jesteśmy młodsi rangą i wiekiem – odzywamy się per pan czy pani, a jej czy jego rzeczą będzie nakierować nas na drogę zażyłej formy obcowania – albo też na zawsze o niej zapomnieć.
W każdej fazie bytowania w obcym domu staramy się jak najmniej zwracać na siebie uwagi. Więc (...) wychodząc, kiedy czujemy się w obowiązku pożegnać wszystkich obecnych, albo kiedy wychodzimy dyskretnie, po angielsku, najwyżej gospodarzom się pokłoniwszy. (...). Na przyjęciach monstre, gdzie przewijają się setki ludzi, nawet pożegnanie z gospodarzem nie obowiązuje pod rygorem (...). Bez zwracania więc uwagi na siebie wycofaj się do hallu i tu, złożywszy służbie napiwek, idź, gdzie cię wzywa obowiązek czy dobra wola”.
Etykiety:
antysemityzm,
archiwalia,
Iwaszkiewicz,
kurioza,
poczytajki
niedziela, 21 marca 2010
Przejście Żydów przez basen
Tekst - ewakuowany z s24 - pochodzi sprzed prawie trzech lat (26 lipca 2007). W międzyczasie sprawa pływającej synagogi kotłowała się trochę, ale nadal nie znalazła swojego finału. Niedawno AndSol poświęcił jej trochę swojej uwagi. Tekst bez zmian, tylko sprawdziłem (i w razie potrzeby zaktualizowałem) linki. Parę zdań współczesnego komentarza na spodzie.
-------------------------
Jest w samym środku Poznania dziwny budynek. Napis na frontonie głosi „Pływalnia miejska”. Ten sam budynek przez pierwsze trzydzieści trzy lata swojego istnienia wyglądał trochę inaczej. Tak, to była synagoga.
Synagogę wzniesiono w 1907 według projektu berlińskich architektów Cremera i Wolffensteina na planie krzyża greckiego, w stylu, który określić chyba można jako neobizantyjski. Mogła pomieścić 1300 wiernych. Przed zaborami oceniano, że ludność pochodzenia żydowskiego stanowiła ponad jedną trzecią mieszkańców Poznania. W trakcie zaborów poznańscy Żydzi germanizowali się łatwo i szybko. Po 1918 znaczna ich część wyemigrowała do Niemiec. Tuż przed wybuchem wojny mieszkało w Poznaniu około 2 tysięcy Żydów.
W czasie okupacji Niemcy przebudowują synagogę na pływalnię dla Wehrmachtu (1940), niszcząc wnętrze, likwidując kopułę i upraszczając bryłę. Po wyzwoleniu obiekt kontynuuje karierę pływalni.
W 2002 władze Poznania przekazały budynek gminie żydowskiej. Z reporterskiego obowiązku należy dodać, że w Poznaniu istnieją obecnie dwie konkurencyjne wobec siebie gminy żydowskie a każda bardziej prawdziwsza. Oprócz tego pojawił się w mieście tzw. „Amerykanin w Poznaniu” względnie „Andrew Samozwaniec”, obywatel amerykański, który walczy zawzięcie, dokładnie nie wiadomo o co, ale w związku z synagogą. Miło skonstatować, że tradycja naparzania się wszystkich ze wszystkimi o wszystko nie jest wyłącznie polską specjalnością. Nota bene, jak gminy żydowskie mają się ku zwarciu to następuje proceder kwestionowania sobie nawzajem członków – następują oskarżenia, że ten czy ów to nie jest prawdziwy Żyd (znaczy Polak, podszywa się). Ech, łza się w oku kręci, symetria jednak cudowna. Może by się tak „wymienić zakładnikami”?
Gmina żydowska (dla uproszczenia, terminem tym będę określał tę gminę żydowską, która otrzymała pływalnie, a nie tę drugą), co to przez te lata wszystkie się trzęsła z oburzenia nad profanacją budynku, w pierwszym słowie wymówiła pływalnikom dzierżawę, po to tylko, żeby w drugim słowie zaproponować nową umowę, za zwielokrotnioną stawkę. Więc nadal pływa się tam, gdzie się bar micwy dawniej odbywały. Nie ma kasy.
Gmina żydowska nie zwróciła się do władz z wnioskiem o uznanie budynku za zabytek, to dość skutecznie utrudniało uruchamianie jakichkolwiek pieniędzy publicznych. Gmina argumentowała, że w obecnym kształcie budynek nie jest przecież zabytkowy, po odbudowie, owszem mógłby zabytkiem być. Taka kwadratura koła. Zaczem ta druga gmina i dzielny Andrew przejrzeli chytrość gminy pierwszej: gdyby budynek uznano za zabytek, nie można byłoby go rozebrać a działki sprzedać. Nie wnioskują o uzabytkowienie, znaczy coś knują. Artykuł Piotra Pytlakowskiego z Polityki sprzed kilku lat oddaje trochę klimatu i stanu umysłu panującego wokół restytucji mienia żydowskiego w ogólności.
Po trzech latach, w 2005, gmina żydowska zaproponowała, żeby miasto odkupiło synagogę i za swoje pieniądze przebudowało pływalnię na coś ekumenicznego. W odpowiedzi, jak można się było spodziewać, usłyszano „non possumus”. Władze miasta zgodziły się natomiast na wsparcie wniosków o finansowanie unijne przebudowy budynku.
W zeszłym roku europoseł Libicki z PiS, postać dość malownicza, zaproponował wykupienie działki z rąk żydowskich i zburzenie budynku. Próbka myśli prawicowej tutaj: "Wzniesienie potężnego gmachu, którego kopuła miała w założeniu górować nad wszystkimi pobliskimi, katolickimi świątyniami (wybudowanymi w okresie przedrozbiorowym) był zgodny z planem kulturkampfu, który zakładał kulturowe umniejszenie przejawów (także architektonicznych) wpływów polskich i katolickich w mieście. Tak więc Niemcy sami do tej budowy bardzo zachęcali.” Dalej Marcin Libicki podnosi kwestię lojalności poznańskich Żydów wobec zaborcy. - „Zamożna społeczność żydowska w Poznaniu ufundowała wtedy właśnie jako wyraz wierności wobec władz niemieckich pomnik kanclerza Bismarcka. A pomnik to gest jawnie antypolski” – dodaje polityk PiS. I roztacza wizję: „po ewentualnym wyburzeniu tego niemającego dziś żadnych estetycznych walorów budynku można by zagospodarować stosownie do projektu odbudowy murów miejskich i innych planów rewitalizacji tej części starego miasta". Artykuł Jerzego Morawskiego z Rzeczpospolitej opisuje dość szczegółowo „aferę Libickiego”.
W wywiadzie udzielonym Tygodnikowi Poznańskiemu lider poznańskiego PiS powołał się zresztą na pewien ciekawy precedens – rozbiórkę soboru na warszawskim placu Saskim (dziś Piłsudskiego) w latach 20 ubiegłego wieku. Potem Libicki zaczął się wycofywać rakiem, że mu z kontekstu wyjęli wypowiedź, że on przecież z czystej sympatii do Żydów chciał im zburzyć, żeby ci pływający już tak nie profanowali wciąż i wciąż. A ci, co go krytykują, to lewacy, pedały i Zieloni. I jeszcze, nie wiedzieć czemu, poznańska ASP, na której on, Libicki, się zawiódł. (Ale wszystko można wyjaśnić: tutaj kolejny tytan myśli prawicowej wyklarował, że ASP jest okropnie zaniedbana i obskurna. Tylko chyba przez zaniedbanie nie dodał jeszcze, że profesurze brzydko z ust pachnie.)
Poza tym, w ramach polityki Kulturkampfu w Poznaniu zbudowano wiele, nie tylko synagogę. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Libicki nie postuluje zburzenie zamku cesarskiego, budynku opery, Collegium Maius poznańskiej akademii medycznej, auli uniwersyteckiej i kilkunastu co najmniej innych budynków. a uparł się tylko na synagogę.
Drobna dygresja. Marcin Libicki (kawaler Łaski i Dewocji zakonu Joannitów) lubi podkreślać, że „Poznań zresztą zawsze słynął jako miasto tolerancji. Tu nie było żadnych pogromów”. Na tej stronie opisano poznańską wersję krążącej po całej Europie (zilustrowanej też przez Ucella) historii. Nie bez pewnej satysfakcji, zauważam, że Wikipedia zawiera błąd merytoryczny („przerażeni świętokradcy uciekli”). Kroniki przekazują, że dwunastu świętokradców spalono żywcem na stosie, przywiązanych do psów. A polichromie powstałe na pamiątkę tamtych wydarzeń w poznańskich kościołach pw. Bożego Ciała (ul. Krakowska) i Najświętszej Krwi Pana Jezusa (ul. Żydowska) aż tchną miłością bliźniego, ekumenią i sympatią do starozakonnych. Kolejny pogrom w Poznaniu miał miejsce w 1468 – ale to już na tle rabunkowym, bez dokładania ideologii.
Aha, pojawił się wreszcie projekt odbudowy synagogi. Czy pojawią się pieniądze, to już zupełnie inna sprawa. „Andrew Samozwaniec” na swojej stronie internetowej dość przytomnie podnosi, że synagoga była bardziej niemiecko – żydowska niż polsko – żydowska i wsparcia, w tym i finansowego, szukać można za Odrą.
„Pływająca synagoga” przyciąga obecnie twórców - Noam Braslavsky nakręcił w niej swój film, artyści odtwarzali wirtualnie wnętrza dawnej świątyni, nad taflą basenu chór synagogalny z Lipska śpiewał żydowskie pieśni, a teatr Strefa Ciszy podczas festiwalu Malta 2005 wystawił w synagodze spektakl "DNA", Rafał Jakubowicz wyświetla wideo - instalacje, profesor Marciniak z poznańskiej ASP realizował tam swoje performances. Co dalej?
-------------------
Co dalej? Ano nie wiadomo. Poseł Libicki stał się mężczyzną po przejściach, a w synagodze nadal pływają. Powracającym jak bumerang pomysłem jest przebudowa budynku na hotel. Poznańska dziennikarka Grażyna Banaszkiewicz podjęła iście talmudyczne działania zmierzające do ustalenia "ile synagogi jest w synagodze". Zaczem nieocenieni komentatorzy forum Gazety Wyborczej (o wiele ciekawsze niż psychiatryk24, bo zakres paranoi szerszy) ogłosili Grażynę Banaszkiewicz Żydówką oraz zdemaskowali fałszywą żydowskość innej pani z tej historii ("w Murowanej Goślinie uczęszcza do kościoła, co właściwie wyklucza ją jako Żydówkę"). Wygląda na to, że naparzanka trwać będzie dopóki rzecz cała się nie zawali.
-------------------------
Jest w samym środku Poznania dziwny budynek. Napis na frontonie głosi „Pływalnia miejska”. Ten sam budynek przez pierwsze trzydzieści trzy lata swojego istnienia wyglądał trochę inaczej. Tak, to była synagoga.
Synagogę wzniesiono w 1907 według projektu berlińskich architektów Cremera i Wolffensteina na planie krzyża greckiego, w stylu, który określić chyba można jako neobizantyjski. Mogła pomieścić 1300 wiernych. Przed zaborami oceniano, że ludność pochodzenia żydowskiego stanowiła ponad jedną trzecią mieszkańców Poznania. W trakcie zaborów poznańscy Żydzi germanizowali się łatwo i szybko. Po 1918 znaczna ich część wyemigrowała do Niemiec. Tuż przed wybuchem wojny mieszkało w Poznaniu około 2 tysięcy Żydów.
W czasie okupacji Niemcy przebudowują synagogę na pływalnię dla Wehrmachtu (1940), niszcząc wnętrze, likwidując kopułę i upraszczając bryłę. Po wyzwoleniu obiekt kontynuuje karierę pływalni.
W 2002 władze Poznania przekazały budynek gminie żydowskiej. Z reporterskiego obowiązku należy dodać, że w Poznaniu istnieją obecnie dwie konkurencyjne wobec siebie gminy żydowskie a każda bardziej prawdziwsza. Oprócz tego pojawił się w mieście tzw. „Amerykanin w Poznaniu” względnie „Andrew Samozwaniec”, obywatel amerykański, który walczy zawzięcie, dokładnie nie wiadomo o co, ale w związku z synagogą. Miło skonstatować, że tradycja naparzania się wszystkich ze wszystkimi o wszystko nie jest wyłącznie polską specjalnością. Nota bene, jak gminy żydowskie mają się ku zwarciu to następuje proceder kwestionowania sobie nawzajem członków – następują oskarżenia, że ten czy ów to nie jest prawdziwy Żyd (znaczy Polak, podszywa się). Ech, łza się w oku kręci, symetria jednak cudowna. Może by się tak „wymienić zakładnikami”?
Gmina żydowska (dla uproszczenia, terminem tym będę określał tę gminę żydowską, która otrzymała pływalnie, a nie tę drugą), co to przez te lata wszystkie się trzęsła z oburzenia nad profanacją budynku, w pierwszym słowie wymówiła pływalnikom dzierżawę, po to tylko, żeby w drugim słowie zaproponować nową umowę, za zwielokrotnioną stawkę. Więc nadal pływa się tam, gdzie się bar micwy dawniej odbywały. Nie ma kasy.
Gmina żydowska nie zwróciła się do władz z wnioskiem o uznanie budynku za zabytek, to dość skutecznie utrudniało uruchamianie jakichkolwiek pieniędzy publicznych. Gmina argumentowała, że w obecnym kształcie budynek nie jest przecież zabytkowy, po odbudowie, owszem mógłby zabytkiem być. Taka kwadratura koła. Zaczem ta druga gmina i dzielny Andrew przejrzeli chytrość gminy pierwszej: gdyby budynek uznano za zabytek, nie można byłoby go rozebrać a działki sprzedać. Nie wnioskują o uzabytkowienie, znaczy coś knują. Artykuł Piotra Pytlakowskiego z Polityki sprzed kilku lat oddaje trochę klimatu i stanu umysłu panującego wokół restytucji mienia żydowskiego w ogólności.
Po trzech latach, w 2005, gmina żydowska zaproponowała, żeby miasto odkupiło synagogę i za swoje pieniądze przebudowało pływalnię na coś ekumenicznego. W odpowiedzi, jak można się było spodziewać, usłyszano „non possumus”. Władze miasta zgodziły się natomiast na wsparcie wniosków o finansowanie unijne przebudowy budynku.
W zeszłym roku europoseł Libicki z PiS, postać dość malownicza, zaproponował wykupienie działki z rąk żydowskich i zburzenie budynku. Próbka myśli prawicowej tutaj: "Wzniesienie potężnego gmachu, którego kopuła miała w założeniu górować nad wszystkimi pobliskimi, katolickimi świątyniami (wybudowanymi w okresie przedrozbiorowym) był zgodny z planem kulturkampfu, który zakładał kulturowe umniejszenie przejawów (także architektonicznych) wpływów polskich i katolickich w mieście. Tak więc Niemcy sami do tej budowy bardzo zachęcali.” Dalej Marcin Libicki podnosi kwestię lojalności poznańskich Żydów wobec zaborcy. - „Zamożna społeczność żydowska w Poznaniu ufundowała wtedy właśnie jako wyraz wierności wobec władz niemieckich pomnik kanclerza Bismarcka. A pomnik to gest jawnie antypolski” – dodaje polityk PiS. I roztacza wizję: „po ewentualnym wyburzeniu tego niemającego dziś żadnych estetycznych walorów budynku można by zagospodarować stosownie do projektu odbudowy murów miejskich i innych planów rewitalizacji tej części starego miasta". Artykuł Jerzego Morawskiego z Rzeczpospolitej opisuje dość szczegółowo „aferę Libickiego”.
W wywiadzie udzielonym Tygodnikowi Poznańskiemu lider poznańskiego PiS powołał się zresztą na pewien ciekawy precedens – rozbiórkę soboru na warszawskim placu Saskim (dziś Piłsudskiego) w latach 20 ubiegłego wieku. Potem Libicki zaczął się wycofywać rakiem, że mu z kontekstu wyjęli wypowiedź, że on przecież z czystej sympatii do Żydów chciał im zburzyć, żeby ci pływający już tak nie profanowali wciąż i wciąż. A ci, co go krytykują, to lewacy, pedały i Zieloni. I jeszcze, nie wiedzieć czemu, poznańska ASP, na której on, Libicki, się zawiódł. (Ale wszystko można wyjaśnić: tutaj kolejny tytan myśli prawicowej wyklarował, że ASP jest okropnie zaniedbana i obskurna. Tylko chyba przez zaniedbanie nie dodał jeszcze, że profesurze brzydko z ust pachnie.)
Poza tym, w ramach polityki Kulturkampfu w Poznaniu zbudowano wiele, nie tylko synagogę. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Libicki nie postuluje zburzenie zamku cesarskiego, budynku opery, Collegium Maius poznańskiej akademii medycznej, auli uniwersyteckiej i kilkunastu co najmniej innych budynków. a uparł się tylko na synagogę.
Drobna dygresja. Marcin Libicki (kawaler Łaski i Dewocji zakonu Joannitów) lubi podkreślać, że „Poznań zresztą zawsze słynął jako miasto tolerancji. Tu nie było żadnych pogromów”. Na tej stronie opisano poznańską wersję krążącej po całej Europie (zilustrowanej też przez Ucella) historii. Nie bez pewnej satysfakcji, zauważam, że Wikipedia zawiera błąd merytoryczny („przerażeni świętokradcy uciekli”). Kroniki przekazują, że dwunastu świętokradców spalono żywcem na stosie, przywiązanych do psów. A polichromie powstałe na pamiątkę tamtych wydarzeń w poznańskich kościołach pw. Bożego Ciała (ul. Krakowska) i Najświętszej Krwi Pana Jezusa (ul. Żydowska) aż tchną miłością bliźniego, ekumenią i sympatią do starozakonnych. Kolejny pogrom w Poznaniu miał miejsce w 1468 – ale to już na tle rabunkowym, bez dokładania ideologii.
Aha, pojawił się wreszcie projekt odbudowy synagogi. Czy pojawią się pieniądze, to już zupełnie inna sprawa. „Andrew Samozwaniec” na swojej stronie internetowej dość przytomnie podnosi, że synagoga była bardziej niemiecko – żydowska niż polsko – żydowska i wsparcia, w tym i finansowego, szukać można za Odrą.
„Pływająca synagoga” przyciąga obecnie twórców - Noam Braslavsky nakręcił w niej swój film, artyści odtwarzali wirtualnie wnętrza dawnej świątyni, nad taflą basenu chór synagogalny z Lipska śpiewał żydowskie pieśni, a teatr Strefa Ciszy podczas festiwalu Malta 2005 wystawił w synagodze spektakl "DNA", Rafał Jakubowicz wyświetla wideo - instalacje, profesor Marciniak z poznańskiej ASP realizował tam swoje performances. Co dalej?
-------------------
Co dalej? Ano nie wiadomo. Poseł Libicki stał się mężczyzną po przejściach, a w synagodze nadal pływają. Powracającym jak bumerang pomysłem jest przebudowa budynku na hotel. Poznańska dziennikarka Grażyna Banaszkiewicz podjęła iście talmudyczne działania zmierzające do ustalenia "ile synagogi jest w synagodze". Zaczem nieocenieni komentatorzy forum Gazety Wyborczej (o wiele ciekawsze niż psychiatryk24, bo zakres paranoi szerszy) ogłosili Grażynę Banaszkiewicz Żydówką oraz zdemaskowali fałszywą żydowskość innej pani z tej historii ("w Murowanej Goślinie uczęszcza do kościoła, co właściwie wyklucza ją jako Żydówkę"). Wygląda na to, że naparzanka trwać będzie dopóki rzecz cała się nie zawali.
środa, 17 marca 2010
Norma jako Artemida
Niedawno po raz n-ty wybraliśmy się na poznańską „Normę” Belliniego, a ja dodatkowo na koncertowe wykonanie tej opery w warszawskiej Filharmonii. W kategorii bel canto jest to moja ulubiona opera, nawet wobec „Semiramidy” czy „Podróży do Reims” Rossiniego. W „Normie” najbardziej lubię Normę (podobne wrażenia wywołuje we mnie Turandot). Zdarzało mi się już bronić tej Normy przez rozmaitymi zarzutami, od zdrady narodowej do wyrachowania i mściwości. A ja ją lubię, bo jest Artemidą i nawet pseudo-celtycki sztafaż nie jest w stanie przysłonić jej antycznych korzeni.
Najsłynniejsza aria z tej opery, „Casta Diva”, to jednocześnie hymn ku czci Artemis, jakiego nie powstydziłoby się zapewne nawet jej sanktuarium w Efezie. Najczystsza bogini księżyca, obracająca swoją srebrzystą twarz ku ziemi żeby napełnić ją niebiańskim pokojem, opiekunka lasów czczona w świętych gajach – to przecież Artemida w swoim najbardziej królewskim wydaniu. Norma, będąc kapłanką bogini, staje się jej uosobieniem na ziemi i przejawia wiele jej cech. Jak Artemida, Norma dla swego plemienia (niemal do końca opery) uchodzi za dziewicę. To fundamentalne dziewictwo nie jest właściwie związane z życiem miłosnym; można przypuszczać, że Norma pozostałaby dziewicą nawet gdyby puściła się z całym legionem Rzymian.
Podobnie, nawet wielokrotne porody nie uczynią z immanentnie dziewiczej Normy/Artemidy matki. Dzieci to jest coś, co jej się „przytrafia” – zapewne napełniając ją przy tym mieszaniną zdziwienia i strachu - a potem stanowi problem, poradzenie sobie z którym rozciąga się na większość opery. Norma – jako Potnia Theron, czyli Pani Zwierząt – lubi dzieci, mniej więcej tak samo, jak wszystkie małe zwierzątka. Tym niemniej nie ma w niej opiekuńczości ani skłonności do poświęceń właściwej Demeter. W kwestii dzieci, Norma/Artemida ma jeden problem: kto się nimi zajmie? Sama bowiem nie zamierza, ma zbyt wiele ważniejszych rzeczy do roboty w życiu (no i przecież oficjalnie jest dziewicą). Być może uda się te dzieci wcisnąć jakiejś znajomej kobiecie (Klotylda wyraźnie reprezentuje tutaj pokorną i pomocną Hestię), albo rywalce (Adalgisa to też Hestia, z tym że tutaj raczej Hestia jako dziewica niż pomocnica), albo ostatecznie trzeba je będzie zabić (żeby się nie męczyły, oczywiście)? W końcu, ku ogromnej uldze Normy, dziećmi zgadza się zaopiekować jej ojciec (Oroveso, czyli Zeus), tym samym zwalniając ją raz na zawsze z uciążliwych obowiązków. Norma jest tak szczęśliwa z odzyskanej wolności, że nawet rychła utrata śmiertelnej powłoki (na stosie za zdradę religii i plemienia) nie jest w stanie przyćmić jej radości.
Związek Normy z Pollionem przypomina jako żywo najgłówniejszą mitologiczną relację Artemidy, z jej bratem-bliźniakiem Apollem. Wrzeszczą na siebie, wygrażają sobie, ale jest pewne, że nie są w stanie bez siebie żyć. Na etapie, który opisuje opera Belliniego, relacja erotyczna pomiędzy nimi już dawno wygasła, a Pollione (jak to Apollo) zainteresował się kolejną zdobyczą (tym razem cichą i dziewiczą Adalgisą). Tym niemniej, w sytuacji ostatecznej, Norma potrafi zdobyć się na tak heroiczne gesty, które nawet Apolla wytrącą z jego przyrodzonego samozadowolenia. Nie mogąc go uratować przed rozfanatyzowanym tłumem, Norma zrobi ostatnią rzecz, która jej jeszcze pozostała i w imię dawnej miłości zdecyduje się z nim umrzeć. Przypomina w tym wagnerowską Brunhildę, która podobnie rzuca się na stos pogrzebowy dawnego – i zdradzającego ją – apollińskiego kochanka Zygfryda. To jest wielkość niezrozumiała dla ludzi potrafiących tylko mamrotać swoje prymitywne klątwy, które na szczęście na uszczęśliwionej pojednaniem z ojcem i ukochanym/bliźniakiem Normie nie robią najmniejszego wrażenia. Scena, kiedy mordowana przez barbarzyński tłum ludzka inkarnacja bogini śpiewa: „Nic więcej nie pragnę, jestem szczęśliwa” niezmiennie od lat (jak mało co w operze) jest w stanie doprowadzić mnie do łez ze wzruszenia. Śmierć – na jej własnych warunkach – jest dla bohaterki ostatecznym odzyskaniem wolności i uwolnieniem od ograniczeń ludzkiego ciała.
Inną ciekawą – i bezsprzecznie Artemidzką – cechą Normy jest jej „dziewczyńskość”. W mitologii greckiej Artemis prowadziła w swoim lesie coś na kształt dziewczęcego klasztoru i schronienia dla wszelkich zbuntowanych księżniczek, zwykle uciekających do niej przed aranżowanymi małżeństwami. Dopóki pozostały dziewicami, mogły przebywać w świętym gaju i być towarzyszkami bogini. Podobną „instytucję” prowadzi Norma, będąca nie tylko naczelną kapłanką swojego plemienia, ale też powiernicą i nauczycielką młodych dziewcząt. Jej związek z Adalgisą oscyluje na pograniczu siostrzeństwa i safizmu, co najbardziej widać w duecie gdy obie panie, rozczarowane mężczyznami, przysięgają przyjaźń „na śmierć i życie” i zastanawiają się, czy mimo wszystko nie uciec z tego lasu i nie zacząć życia gdzieś indziej. Tego typu przyjaźń zdarzała się w dziełach operowych wyłącznie pomiędzy bohaterami męskimi, takimi jak Don Carlos i Poza albo Zurga i Nadir. Można się wręcz pokusić o interpretację, że Norma widzi w swej akolitce młodszą wersję siebie samej (i dlatego dokładnie wie, jak wyglądało jej uwiedzenie przez Polliona), a Adalgisa wiąże się z Rzymianinem głównie dlatego, że chciałaby zbliżyć się do Normy.
Wielu widzów oburza fakt, że Norma manipuluje swoimi ziomkami, dla własnych (miłosnych) celów odradzając im otwarty bunt przeciwko rzymskiej okupacji, a potem, pod wpływem nagłej złości, zmienia front i intonuje pieśń wojenną (swoją drogą, chyba najbardziej porywającą w dziejach opery). Dziecko natury, dziewicza i dziewczęca Artemida, powraca jako bezwzględna łowczyni szyjąca z łuku do wszystkiego co się rusza, bez przemyślenia i nie licząc ofiar. Mnie mimo wszystko kojarzy się to z furią małej dziewczynki (fakt, że bardzo niebezpiecznej małej dziewczynki), tym bardziej, że wielki wrzask i walenie w gong kończy się nie prawdziwą wojną, ale osobistą wojenką, w której to Norma jest główną ofiarą. Mnie to jakoś nie oburza – jest mi jej szkoda, a może nawet trochę ją rozumiem. W końcu i tak życie w galijskim lesie wróciło do – nomen omen – normy, a Zeus (czyli Oroveso) kontynuował swoją patriarchalną władzę. Domyślam się, że Adalgisa z czasem została przełożoną „klasztoru”, ale na wszelki wypadek nikt więcej nie czcił już Czystej Bogini innej niż patronka pokornych westalek.
Najsłynniejsza aria z tej opery, „Casta Diva”, to jednocześnie hymn ku czci Artemis, jakiego nie powstydziłoby się zapewne nawet jej sanktuarium w Efezie. Najczystsza bogini księżyca, obracająca swoją srebrzystą twarz ku ziemi żeby napełnić ją niebiańskim pokojem, opiekunka lasów czczona w świętych gajach – to przecież Artemida w swoim najbardziej królewskim wydaniu. Norma, będąc kapłanką bogini, staje się jej uosobieniem na ziemi i przejawia wiele jej cech. Jak Artemida, Norma dla swego plemienia (niemal do końca opery) uchodzi za dziewicę. To fundamentalne dziewictwo nie jest właściwie związane z życiem miłosnym; można przypuszczać, że Norma pozostałaby dziewicą nawet gdyby puściła się z całym legionem Rzymian.
Podobnie, nawet wielokrotne porody nie uczynią z immanentnie dziewiczej Normy/Artemidy matki. Dzieci to jest coś, co jej się „przytrafia” – zapewne napełniając ją przy tym mieszaniną zdziwienia i strachu - a potem stanowi problem, poradzenie sobie z którym rozciąga się na większość opery. Norma – jako Potnia Theron, czyli Pani Zwierząt – lubi dzieci, mniej więcej tak samo, jak wszystkie małe zwierzątka. Tym niemniej nie ma w niej opiekuńczości ani skłonności do poświęceń właściwej Demeter. W kwestii dzieci, Norma/Artemida ma jeden problem: kto się nimi zajmie? Sama bowiem nie zamierza, ma zbyt wiele ważniejszych rzeczy do roboty w życiu (no i przecież oficjalnie jest dziewicą). Być może uda się te dzieci wcisnąć jakiejś znajomej kobiecie (Klotylda wyraźnie reprezentuje tutaj pokorną i pomocną Hestię), albo rywalce (Adalgisa to też Hestia, z tym że tutaj raczej Hestia jako dziewica niż pomocnica), albo ostatecznie trzeba je będzie zabić (żeby się nie męczyły, oczywiście)? W końcu, ku ogromnej uldze Normy, dziećmi zgadza się zaopiekować jej ojciec (Oroveso, czyli Zeus), tym samym zwalniając ją raz na zawsze z uciążliwych obowiązków. Norma jest tak szczęśliwa z odzyskanej wolności, że nawet rychła utrata śmiertelnej powłoki (na stosie za zdradę religii i plemienia) nie jest w stanie przyćmić jej radości.
Związek Normy z Pollionem przypomina jako żywo najgłówniejszą mitologiczną relację Artemidy, z jej bratem-bliźniakiem Apollem. Wrzeszczą na siebie, wygrażają sobie, ale jest pewne, że nie są w stanie bez siebie żyć. Na etapie, który opisuje opera Belliniego, relacja erotyczna pomiędzy nimi już dawno wygasła, a Pollione (jak to Apollo) zainteresował się kolejną zdobyczą (tym razem cichą i dziewiczą Adalgisą). Tym niemniej, w sytuacji ostatecznej, Norma potrafi zdobyć się na tak heroiczne gesty, które nawet Apolla wytrącą z jego przyrodzonego samozadowolenia. Nie mogąc go uratować przed rozfanatyzowanym tłumem, Norma zrobi ostatnią rzecz, która jej jeszcze pozostała i w imię dawnej miłości zdecyduje się z nim umrzeć. Przypomina w tym wagnerowską Brunhildę, która podobnie rzuca się na stos pogrzebowy dawnego – i zdradzającego ją – apollińskiego kochanka Zygfryda. To jest wielkość niezrozumiała dla ludzi potrafiących tylko mamrotać swoje prymitywne klątwy, które na szczęście na uszczęśliwionej pojednaniem z ojcem i ukochanym/bliźniakiem Normie nie robią najmniejszego wrażenia. Scena, kiedy mordowana przez barbarzyński tłum ludzka inkarnacja bogini śpiewa: „Nic więcej nie pragnę, jestem szczęśliwa” niezmiennie od lat (jak mało co w operze) jest w stanie doprowadzić mnie do łez ze wzruszenia. Śmierć – na jej własnych warunkach – jest dla bohaterki ostatecznym odzyskaniem wolności i uwolnieniem od ograniczeń ludzkiego ciała.
Inną ciekawą – i bezsprzecznie Artemidzką – cechą Normy jest jej „dziewczyńskość”. W mitologii greckiej Artemis prowadziła w swoim lesie coś na kształt dziewczęcego klasztoru i schronienia dla wszelkich zbuntowanych księżniczek, zwykle uciekających do niej przed aranżowanymi małżeństwami. Dopóki pozostały dziewicami, mogły przebywać w świętym gaju i być towarzyszkami bogini. Podobną „instytucję” prowadzi Norma, będąca nie tylko naczelną kapłanką swojego plemienia, ale też powiernicą i nauczycielką młodych dziewcząt. Jej związek z Adalgisą oscyluje na pograniczu siostrzeństwa i safizmu, co najbardziej widać w duecie gdy obie panie, rozczarowane mężczyznami, przysięgają przyjaźń „na śmierć i życie” i zastanawiają się, czy mimo wszystko nie uciec z tego lasu i nie zacząć życia gdzieś indziej. Tego typu przyjaźń zdarzała się w dziełach operowych wyłącznie pomiędzy bohaterami męskimi, takimi jak Don Carlos i Poza albo Zurga i Nadir. Można się wręcz pokusić o interpretację, że Norma widzi w swej akolitce młodszą wersję siebie samej (i dlatego dokładnie wie, jak wyglądało jej uwiedzenie przez Polliona), a Adalgisa wiąże się z Rzymianinem głównie dlatego, że chciałaby zbliżyć się do Normy.
Wielu widzów oburza fakt, że Norma manipuluje swoimi ziomkami, dla własnych (miłosnych) celów odradzając im otwarty bunt przeciwko rzymskiej okupacji, a potem, pod wpływem nagłej złości, zmienia front i intonuje pieśń wojenną (swoją drogą, chyba najbardziej porywającą w dziejach opery). Dziecko natury, dziewicza i dziewczęca Artemida, powraca jako bezwzględna łowczyni szyjąca z łuku do wszystkiego co się rusza, bez przemyślenia i nie licząc ofiar. Mnie mimo wszystko kojarzy się to z furią małej dziewczynki (fakt, że bardzo niebezpiecznej małej dziewczynki), tym bardziej, że wielki wrzask i walenie w gong kończy się nie prawdziwą wojną, ale osobistą wojenką, w której to Norma jest główną ofiarą. Mnie to jakoś nie oburza – jest mi jej szkoda, a może nawet trochę ją rozumiem. W końcu i tak życie w galijskim lesie wróciło do – nomen omen – normy, a Zeus (czyli Oroveso) kontynuował swoją patriarchalną władzę. Domyślam się, że Adalgisa z czasem została przełożoną „klasztoru”, ale na wszelki wypadek nikt więcej nie czcił już Czystej Bogini innej niż patronka pokornych westalek.
wtorek, 16 marca 2010
Kreativ Blogger (Award)

Dziękujemy Drakainie za nominację. Rad starat'sja - jak mawiali chwaleni (nagradzani) żołnierze rosyjscy przed rewolucją. (O wiele to sensowniejsze niż te polskie o chwale ojczyzny).
Z nagrodą, o ile mogliśmy się zorientować, wiążą się dwie świeckie tradycje. Po pierwsze, na obraz i podobieństwo różnych łańcuszków św. Antoniego (ja pamiętam jeszcze takie przepisywane na maszynie przez kalkę na cienkim papierze i rozsyłane snail-mailem) należy czem prędzej sie jej pozbyć.
Tak więc naszymi nominatami (ex-aequo) są:
- kwik - za pisanie w sposób przystępny o sprawach skomplikowanych (i trochę też za pisanie w sposób skomplikowany o przystępnych);
- nameste - za otwieranie nam oczu na światy, które mimo, że bliskie (one click away) są tak odległe.
Drugą świecką tradycją jest to, że laureat zadaje pytanie, na które odpowiadają nowi nominaci oraz sprawca nagrody, ale i też cała reszta czytelników bloga, o ile ma na to ochotę. Nasze pytania więc brzmią:
Czy kojarzysz jakiś przykład dzieła (książka, film) którego kontynuacja (sequel) była lepsza niż oryginał?
Nasza odpowiedź: chyba nie, choć Dorocie bardziej podobał się Terminator 2 niż 1. Ale już wszystkie następne nie. Ja nie wiem, bo nie kojarzę, znaczy te Terminatory ponumerowane mi się zlały w jedno. Na przykład "Wesele Figara" jest lepsze (muzycznie) niż "Cyrulik sewilski". Ale de facto Cyrulik... jest prequelem Wesela... (znaczy został napisany / skomponowany później, ale jako prequel).
Współcześnie wszystkie fabuły (historie) daje się zredukować do recyclingu (przeróbki, trawestacji, pastiszu) fabuł dawniejszych (trochę na zasadzie "już starożytni Grecy"). Co było ostatnią oryginalną fabułą?
Tutaj przypomina nam się, że czas jakiś temu czytaliśmy o ośmiu podstawowych mitach - to pogląd Raymonda Frenshama, omówiony zgrabnie tutaj.
niedziela, 14 lutego 2010
Ślady polskie w Turcji
Subskrybuj:
Posty (Atom)