piątek, 19 sierpnia 2011
poniedziałek, 15 sierpnia 2011
Prerafaelici i mydło
Co wspólnego ze sobą mają: herbaty Lipton i Saga, proszek do prania Persil i Omo, lody Algida, mydła Dove i Lux, Marmite (angielskie mazidło do chleba), margaryny Flora, Delma i Kasia, środki do mycia Cif i Domestos, dezodoranty Axe i Rexona? Otóż, wszystkie one – i nie jest to kompletna lista – należą do koncernu Unilever. Lever w Unilever pochodzi od nazwiska Williama Levera (1851-1925) – przemysłowca (w branży mydlarskiej), zaprzysięgłego zwolennika ekspansji kolonialnej (co nie dziwi, wziąwszy pod uwagę fakt, że głównym wykorzystywanym przez niego surowcem był olej palmowy) oraz filantropa, „ulordzonego” za swoje zasługi w 1922 roku. Współzałożycielem filmy był młodszy brat Williama, James, ale on lordem nie został (uchodził w rodzinie za stukniętego, co przy tej wielkości majątku traktowano jako drobną uciążliwość).
A co z tym wszystkim mają wspólnego Prerafaelici? Otóż mydlany lord William wpadł był na genialny w swej prostocie pomysł nabywania dzieł (wtedy) współczesnej sztuki celem przerabiania ich na reklamy środków czystości. I tak np. wnuczek malarza Johna E. Millaisa, William Milbourne James, jest dziś pamiętany głównie jako pięciolatek puszczający bańki mydlane a nie jako admirał Królewskiej Marynarki w obu wojnach światowych (do końca życia nieboraka różni majtkowie wołali za nim „Bubbles”).
Z mydła wyrosło też modelowe miasteczko Port Sunlight położone na obrzeżach Liverpoolu (tam była fabryka). Lord kazał wybudować blisko tysiąc domków (w różnym standardzie) dla robotników, kościół, szkołę, szpital, dom kultury, a także nazwaną na cześć żony Lady Lever Art Gallery, gdzie udostępniono zbiory dzieł sztuki (czynne do dziś, i to za darmo).
Lord urzędował w parlamencie z ramienia partii liberalnej (która wówczas głosiła poglądy zbliżone do socjalistycznych), bardzo szanował Gladstone'a i miał dziwną słabość do Napoleona (w galerii w Port Sunlight odtworzył - z oryginalnych elementów wyposażenia - jego gabinet). Tak więc jeszcze w początkach ubiegłego wieku można było być jednocześnie filantropem, socjalistą i zawziętym imperialistą.
A co z tym wszystkim mają wspólnego Prerafaelici? Otóż mydlany lord William wpadł był na genialny w swej prostocie pomysł nabywania dzieł (wtedy) współczesnej sztuki celem przerabiania ich na reklamy środków czystości. I tak np. wnuczek malarza Johna E. Millaisa, William Milbourne James, jest dziś pamiętany głównie jako pięciolatek puszczający bańki mydlane a nie jako admirał Królewskiej Marynarki w obu wojnach światowych (do końca życia nieboraka różni majtkowie wołali za nim „Bubbles”).
Z mydła wyrosło też modelowe miasteczko Port Sunlight położone na obrzeżach Liverpoolu (tam była fabryka). Lord kazał wybudować blisko tysiąc domków (w różnym standardzie) dla robotników, kościół, szkołę, szpital, dom kultury, a także nazwaną na cześć żony Lady Lever Art Gallery, gdzie udostępniono zbiory dzieł sztuki (czynne do dziś, i to za darmo).
Lord urzędował w parlamencie z ramienia partii liberalnej (która wówczas głosiła poglądy zbliżone do socjalistycznych), bardzo szanował Gladstone'a i miał dziwną słabość do Napoleona (w galerii w Port Sunlight odtworzył - z oryginalnych elementów wyposażenia - jego gabinet). Tak więc jeszcze w początkach ubiegłego wieku można było być jednocześnie filantropem, socjalistą i zawziętym imperialistą.
piątek, 12 sierpnia 2011
wtorek, 2 sierpnia 2011
Kto po nas zapłacze?
Korzystając z operowej posuchy wybraliśmy się na berlińskie stagione londyńskiej Evity. Do Deutsche Oper, która poza sezonem stawia jak widać dzieła spoza gatunku operowego. Pierwszy wniosek był taki, że jak się zobaczy parę dobrych musicali w przyzwoitej inscenizacji i wykonaniu (ta piękna dykcja…) to zaczyna się dostrzegać całą mizerię polskiej sceny (scenusi, scenuni…) musicalowej, w której jedni Nędznicy wiosny zdecydowanie nie czynią.
Drugi wniosek, że Andrew Lloyd Webber w swoich najlepszych czasach to był mistrz. Moim zdaniem czasowi opiera się pięć jego dzieł: Jesus Christ Superstar, Cats, Phantom of the Opera, Sunset Boulevard i właśnie Evita. Każde przemyślane, nowatorskie w treści i formie, chwilami nawet rewolucyjne. Czy przed Evitą ktokolwiek odważył się zrobić musical – czyli sztukę śpiewaną dla szerokiej publiczności – na temat polityczny, w dodatku bardzo współczesny? Jeśli o czymś zapominam, to proszę mnie oświecić, ale słowo daję – nie kojarzę. Czemuż on nie mógłby dalej w tym stylu pisać albo przynajmniej zamilknąć i jak Rossini zająć się czymś innym (nawet byłoby czym: parę dni temu widziałam całkiem dobry film dokumentalny, w którym opowiadał o swojej miłości do sztuki wiktoriańskiej).
Wracając do Evity to jest sztuka świetna. Zarazem opowiada losy konkretnej historycznej postaci, jak i stanowi rozważanie na temat paru ciekawych rzeczy: funkcji przywódców państwowych (administrator czy gwiazdor popkultury?), polityki w ogóle (realizacja osobistych ambicji czy chęć zrobienia czegoś dobrego dla ludzi?), kobiet w polityce (paprotka czy niezbędny PR-owiec?). Wszystko to przekonująco zagrane, bynajmniej nie płytkie, dynamiczne, po prostu kawał porządnego teatru.
Evita przedstawiona jest jako coś pomiędzy łakomym władzy i kasy prowincjonalnym kurwipołciem a „ludową świętą” w typie księżnej Diany. Spektakl śledzi jej dyzmianą karierę od nastoletniej puszczalskiej, która marzy o wydostaniu się z zapyziałego miasteczka, do puszczalskiej coraz bardziej eleganckiej, aż wreszcie – po złowieniu samca alfa, czyli dobrze rokującego politka-populisty – do przeobrażenia Marii Magdaleny w Madonnę. Po Juanie Peronie (tutaj wyszedł na takiego ciepłego misia, który bez energicznej kobiety szybko by skapcaniał) Evita rezygnuje ze skoków pomiędzy łóżkami (bo i po co), farbuje się na blond i pozwala szaraczkom darzyć się religijną czcią. W końcu umiera młodo na raka, co bynajmniej nie przeszkadza jej statusowi świętej, wręcz przeciwnie – ostatecznie go potwierdza.
Patrząc na to przypominało mi się parę innych pań. Np. niejaka Jade Goody (znam, bo jedna moja studentka pisała pracę magisterską o jej fenomenie) – taka angielska Jola Rutowicz: wulgarna ignorantka, która wypłynęła na jakimś reality show. Gazety nie zostawiały na niej suchej nitki z powodu głupoty, braku urody, rasistowskich odzywek itp. Aż do czasu, kiedy pani Jade zachorowała na raka – wówczas nastąpił zwrot o 180 stopni i z wulgarnego wycierucha zrobiła się w mgnieniu oka swojska, szczera dziewczyna, wspaniała matka i wzór nowoczesnych cnót. Druga pani to Maria Stuart (głównie w ujęciu operowym) – moim zdaniem główna różnica pomiędzy nią a Evitą polegała na tym, że Evita wspaniałomyślnie pozwalała maluczkim się uwielbiać, a Maria (u Donizettiego) sama lansowała się jako święta męczennica. Przyznaję, że Evity nawet mi się na końcu zrobiło żal. Zwłaszcza poruszająca była scena kiedy, w obliczu śmierci, oboje małżonkowie zauważyli, że ich związek z wyrachowanego, politycznego układu nie wiadomo kiedy zmienił się w miłość.
A na koniec pytanie, które męczyło mnie w przerwie: Kto, u licha, po nas zapłacze, jak ta Argentyna po Evicie? Czy znalazłby się jakikolwiek epizod polskiej historii, który dałby się sprzedać w formie sztuki z piosenkami granej przez trzydzieści lat przed kolejnymi pokoleniami zachwyconej publiczności? Evicie nie można odmówić charyzmy i bardzo międzynarodowego glamouru w stylu hollywoodzko-monarchistycznym. A u nas? Danuta Wałęsowa z chórem dzieciątek? Maria Kaczyńska? Ktokolwiek – malowniczy, kontrowersyjny, ponadczasowy? Taki, żeby nawet cudzoziemcy (jak Webber dla Argentyńczyków) chcieli pisać o nim musicale.
Drugi wniosek, że Andrew Lloyd Webber w swoich najlepszych czasach to był mistrz. Moim zdaniem czasowi opiera się pięć jego dzieł: Jesus Christ Superstar, Cats, Phantom of the Opera, Sunset Boulevard i właśnie Evita. Każde przemyślane, nowatorskie w treści i formie, chwilami nawet rewolucyjne. Czy przed Evitą ktokolwiek odważył się zrobić musical – czyli sztukę śpiewaną dla szerokiej publiczności – na temat polityczny, w dodatku bardzo współczesny? Jeśli o czymś zapominam, to proszę mnie oświecić, ale słowo daję – nie kojarzę. Czemuż on nie mógłby dalej w tym stylu pisać albo przynajmniej zamilknąć i jak Rossini zająć się czymś innym (nawet byłoby czym: parę dni temu widziałam całkiem dobry film dokumentalny, w którym opowiadał o swojej miłości do sztuki wiktoriańskiej).
Wracając do Evity to jest sztuka świetna. Zarazem opowiada losy konkretnej historycznej postaci, jak i stanowi rozważanie na temat paru ciekawych rzeczy: funkcji przywódców państwowych (administrator czy gwiazdor popkultury?), polityki w ogóle (realizacja osobistych ambicji czy chęć zrobienia czegoś dobrego dla ludzi?), kobiet w polityce (paprotka czy niezbędny PR-owiec?). Wszystko to przekonująco zagrane, bynajmniej nie płytkie, dynamiczne, po prostu kawał porządnego teatru.
Evita przedstawiona jest jako coś pomiędzy łakomym władzy i kasy prowincjonalnym kurwipołciem a „ludową świętą” w typie księżnej Diany. Spektakl śledzi jej dyzmianą karierę od nastoletniej puszczalskiej, która marzy o wydostaniu się z zapyziałego miasteczka, do puszczalskiej coraz bardziej eleganckiej, aż wreszcie – po złowieniu samca alfa, czyli dobrze rokującego politka-populisty – do przeobrażenia Marii Magdaleny w Madonnę. Po Juanie Peronie (tutaj wyszedł na takiego ciepłego misia, który bez energicznej kobiety szybko by skapcaniał) Evita rezygnuje ze skoków pomiędzy łóżkami (bo i po co), farbuje się na blond i pozwala szaraczkom darzyć się religijną czcią. W końcu umiera młodo na raka, co bynajmniej nie przeszkadza jej statusowi świętej, wręcz przeciwnie – ostatecznie go potwierdza.
Patrząc na to przypominało mi się parę innych pań. Np. niejaka Jade Goody (znam, bo jedna moja studentka pisała pracę magisterską o jej fenomenie) – taka angielska Jola Rutowicz: wulgarna ignorantka, która wypłynęła na jakimś reality show. Gazety nie zostawiały na niej suchej nitki z powodu głupoty, braku urody, rasistowskich odzywek itp. Aż do czasu, kiedy pani Jade zachorowała na raka – wówczas nastąpił zwrot o 180 stopni i z wulgarnego wycierucha zrobiła się w mgnieniu oka swojska, szczera dziewczyna, wspaniała matka i wzór nowoczesnych cnót. Druga pani to Maria Stuart (głównie w ujęciu operowym) – moim zdaniem główna różnica pomiędzy nią a Evitą polegała na tym, że Evita wspaniałomyślnie pozwalała maluczkim się uwielbiać, a Maria (u Donizettiego) sama lansowała się jako święta męczennica. Przyznaję, że Evity nawet mi się na końcu zrobiło żal. Zwłaszcza poruszająca była scena kiedy, w obliczu śmierci, oboje małżonkowie zauważyli, że ich związek z wyrachowanego, politycznego układu nie wiadomo kiedy zmienił się w miłość.
A na koniec pytanie, które męczyło mnie w przerwie: Kto, u licha, po nas zapłacze, jak ta Argentyna po Evicie? Czy znalazłby się jakikolwiek epizod polskiej historii, który dałby się sprzedać w formie sztuki z piosenkami granej przez trzydzieści lat przed kolejnymi pokoleniami zachwyconej publiczności? Evicie nie można odmówić charyzmy i bardzo międzynarodowego glamouru w stylu hollywoodzko-monarchistycznym. A u nas? Danuta Wałęsowa z chórem dzieciątek? Maria Kaczyńska? Ktokolwiek – malowniczy, kontrowersyjny, ponadczasowy? Taki, żeby nawet cudzoziemcy (jak Webber dla Argentyńczyków) chcieli pisać o nim musicale.
wtorek, 26 lipca 2011
poniedziałek, 25 lipca 2011
niedziela, 24 lipca 2011
Norweski dla początkujących
Konkurs po norwesku znaczy upadłość (gdy chcemy powiedzieć o polskim konkursie, mówimy konkurranse). Norweskie słowo aktor oznacza polskiego prokuratora (polski aktor to norweski skuespiller). Norweskie moreller to polskie wiśnie - polskie morele to po norwesku aprikoser.
Gdy zaś wyświadczymy tubylcowi jakąś przysługę, skwituje ją słowem takk, co zapewne stało u źródła opinii o oziębłości i braku emotywności Skandynawów (szwedzkie tack, duńskie tak).
Wracając jeszcze do owoców - dojrzewają tu właśnie czerwone porzeczki: kto powiedział, że podróże w czasie są niemożliwe?
Gdy zaś wyświadczymy tubylcowi jakąś przysługę, skwituje ją słowem takk, co zapewne stało u źródła opinii o oziębłości i braku emotywności Skandynawów (szwedzkie tack, duńskie tak).
Wracając jeszcze do owoców - dojrzewają tu właśnie czerwone porzeczki: kto powiedział, że podróże w czasie są niemożliwe?
Dziewczyna wikinga (Norsk Folkemuseum) |
sobota, 23 lipca 2011
piątek, 22 lipca 2011
sobota, 9 lipca 2011
James i Jan
A wszystko zaczęło się zwyczajnie, wręcz nudnawo – ot, kolejny dzień pracy nad czymś, co w pobożnych życzeniach agnostyka będzie książką o królowej Wiktorii (brzydkie słowo na „ha”…) Oglądając bardzo ciekawy film dokumentalny pt Queen Victoria’s Empire zwróciłam uwagę na występującą pomiędzy ekspertami panią Jan Morris – uroczą i błyskotliwą angielską babunię w białych loczkach i perełkach. Przebiegło mi przez myśl, że „sweet old lady” wygląda tak jakby odrobinę androginicznie, ale w GB nie jest to aż taki ewenement, zwłaszcza w późniejszym wieku. Sam Lord Tennyson w poemacie „The Princess” utrzymywał, że:
[Streszczenie dla nielęgłydżowych: Pitu-pitu, wiktoriański podział ról płciowych. Na deser po całym życiu harówy w zaprogramowanym posiadanymi genitaliami kieracie – odpowiednio: on kasa, ona dzieci – można liczyć na odrobinę równości w późnej starości.]
Zupełnie osobno, przeczytałam też świetną książkę o historii Imperium, autorstwa niejakiego Jamesa Morrisa pt Heaven’s Command. Mądre, błyskotliwe, od wydania w 1971 uleżałe jako klasyk tematu.
I nagle małe światełko w mózgownicy – ejże, czy to nie jacyś krewni? Wujaszek Google z uśmiechem podał, że i owszem, nawet bardziej niż krewni, konkretnie ta sama osoba. W dodatku dorzucił kilka sensacyjnych przypisów, że 23letni James poślubił był w 1949 roku pewną Elizabeth, córkę plantatora herbaty i (zanim jednak doszedł do wniosku, że jest Jan) spłodził z nią piątkę potomstwa. Oczywiście, Elizabeth nie pozostała żoną Jan, bo jak, i dwie (teraz już) panie rozwiodły się po 15 latach małżeństwa. Zgroza – panie – ruja, porubstwo, Sodoma i Gomora oraz cierpiące ponad ludzką miarę żona-i-dziatki bezdusznego zboczeńca…
Zaraz, zaraz…
Otóż, ehem, panie nigdy się nie rozstały. Dały się administracyjnie zmusić do rozwodu, ale rozpadu związku i oczekiwanej przez Zacnych Mieszczan zamiany miłości na nienawiść nie dały sobie wbić do głowy. Życie toczyło się jak dawniej, tyle, że zamiast Jamesa pojawiła się Jan. A w 2008 roku, kiedy tylko stało się to możliwe, panie ponownie wzięły ślub. Nie wierzycie? Poczytajcie...
Mała, ludzka historyjka, która sprawia, że zaczyna się wierzyć w ludzi. I cieszyć się, że „wartości wiktoriańskie” odeszły z królową Wiktorią (to, że ona sama niewiele miała z nimi wspólnego, to już temat na inną opowieść).
[…] Yet in the long years liker must they grow;
The man be more of woman, she of man;
He gain in sweetness and in moral height,
Nor lose the wrestling thews that throw the world;
She mental breadth, nor fail in childward care,
Nor lose the childlike in the larger mind;
Till at the last she set herself to man,
Like perfect music unto noble words;
And so these twain, upon the skirts of Time,
Sit side by side, full-summed in all their powers,
Dispensing harvest, sowing the To-be,
Self-reverent each and reverencing each,
Distinct in individualities.
[Streszczenie dla nielęgłydżowych: Pitu-pitu, wiktoriański podział ról płciowych. Na deser po całym życiu harówy w zaprogramowanym posiadanymi genitaliami kieracie – odpowiednio: on kasa, ona dzieci – można liczyć na odrobinę równości w późnej starości.]
Zupełnie osobno, przeczytałam też świetną książkę o historii Imperium, autorstwa niejakiego Jamesa Morrisa pt Heaven’s Command. Mądre, błyskotliwe, od wydania w 1971 uleżałe jako klasyk tematu.
I nagle małe światełko w mózgownicy – ejże, czy to nie jacyś krewni? Wujaszek Google z uśmiechem podał, że i owszem, nawet bardziej niż krewni, konkretnie ta sama osoba. W dodatku dorzucił kilka sensacyjnych przypisów, że 23letni James poślubił był w 1949 roku pewną Elizabeth, córkę plantatora herbaty i (zanim jednak doszedł do wniosku, że jest Jan) spłodził z nią piątkę potomstwa. Oczywiście, Elizabeth nie pozostała żoną Jan, bo jak, i dwie (teraz już) panie rozwiodły się po 15 latach małżeństwa. Zgroza – panie – ruja, porubstwo, Sodoma i Gomora oraz cierpiące ponad ludzką miarę żona-i-dziatki bezdusznego zboczeńca…
Zaraz, zaraz…
Otóż, ehem, panie nigdy się nie rozstały. Dały się administracyjnie zmusić do rozwodu, ale rozpadu związku i oczekiwanej przez Zacnych Mieszczan zamiany miłości na nienawiść nie dały sobie wbić do głowy. Życie toczyło się jak dawniej, tyle, że zamiast Jamesa pojawiła się Jan. A w 2008 roku, kiedy tylko stało się to możliwe, panie ponownie wzięły ślub. Nie wierzycie? Poczytajcie...
Mała, ludzka historyjka, która sprawia, że zaczyna się wierzyć w ludzi. I cieszyć się, że „wartości wiktoriańskie” odeszły z królową Wiktorią (to, że ona sama niewiele miała z nimi wspólnego, to już temat na inną opowieść).
sobota, 2 lipca 2011
Łał!
Gazeta Wyborcza zamieściła dziś informację o kolejnej – której to już? – wybitnie utalentowanej gospodyni domowej, która wyskoczyła znikąd i zaśpiewała „O Mio Babbino Caro” tak, że publiczność porwała się z miejsc, a ekipa programu wydawała zgodne „Łał!”
Pani Cindy Chang (której media natychmiast musiały wypomnieć wiek - dobrze, że nie wzrost i wagę) zaśpiewała ładnie - jak na amatora, czy też z włoska mówiąc il dilettante, to znaczy kogoś, komu uprawianie działalności artystycznej sprawia wielką przyjemność, ale źródłem zarobku nie jest. Oczywiście, „Babbino” leciało całe trzy centymetry od ust jej korali w siateczkę mikrofonu, oddechy brała jak zgoniony chart, a od vibrato mało nie wyskoczyły jej z gardła migdałki. Ale było wspaniale, zachwycająco, i w ogóle łał – a dyrekcja Metropolitan Opera niech czeka z kontraktem dla diwy. To cudownie, że ludziom (nawet w tak, o zgrozo, „zaawansowanym” wieku jak pani Chang czy równie słynna dilettante Susan Boyle) chce się śpiewać i uczyć śpiewu. Niech sprawia to wiele radości im samym oraz ich przyjaciołom. Nie tak dawno to samo „Babbino” maltretowała (ku zachwytowi publisi) niejaka Jackie Evancho, lat 9, w tym samym programie „Mam Talent”.
Wszystko fajnie – jak mawiał wierszokleta: „Gdzie słyszysz śpiew tam wchodź, tam dobre serca mają/ bo ludzie źli, o wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają” – ale… Abstrahując już od tego, że jedynymi gwiazdami wszelkich programów tego typu są członkowie jury – wbijanie amatorów w gwiazdorstwo, wmawianie im, a przede wszystkim publiczności, że to jest opera i tak powinna ona brzmieć, to jakieś nieporozumienie. Jedyny wniosek, który nasuwa mi się z x-nastej przemijającej jak meteor kariery niebywale utalentowanego amatora jest taki, że szeroka publiczność nigdy w życiu nie słyszała śpiewaka operowego z odpowiednim warsztatem, wolumenem itp. Najwyraźniej nikt z tych co piali „łał” nigdy nie był na przedstawieniu operowym – no bo przecież są one nudne, ciągną się w nieskończoność i polegają na tym, że osoby ze znaczną nadwagą groteskowo drą paszcze. A potem nagle jakiś skraweczek opery (w przebraniu piosenczyny dla mas) albo inna „aria chóru” przedostaną się na moment do popularnego obiegu i okazuje się, że (łał) jakie to piękne. Nie wykonania – te są co najwyżej średnie (chociaż gdybym usłyszała coś takiego w wykonaniu cioci na imieninach, sama robiłabym łał), muzyka jest piękna. I jedyne, na co można mieć nieśmiałą nadzieję, to to, że może ktoś z wielbicieli operowych gospodyń domowych, sprzedawców telefonów komórkowych i dziewczątek przed wiekiem pokwitania chociaż raz, na próbę, wybierze się do opery. Na przykład „Gianni Schicchi” Pucciniego może być – krótkie to, wesołe, i ktoś tak, jak należy, zaśpiewa „O Mio Babbino Caro”.
Pani Cindy Chang (której media natychmiast musiały wypomnieć wiek - dobrze, że nie wzrost i wagę) zaśpiewała ładnie - jak na amatora, czy też z włoska mówiąc il dilettante, to znaczy kogoś, komu uprawianie działalności artystycznej sprawia wielką przyjemność, ale źródłem zarobku nie jest. Oczywiście, „Babbino” leciało całe trzy centymetry od ust jej korali w siateczkę mikrofonu, oddechy brała jak zgoniony chart, a od vibrato mało nie wyskoczyły jej z gardła migdałki. Ale było wspaniale, zachwycająco, i w ogóle łał – a dyrekcja Metropolitan Opera niech czeka z kontraktem dla diwy. To cudownie, że ludziom (nawet w tak, o zgrozo, „zaawansowanym” wieku jak pani Chang czy równie słynna dilettante Susan Boyle) chce się śpiewać i uczyć śpiewu. Niech sprawia to wiele radości im samym oraz ich przyjaciołom. Nie tak dawno to samo „Babbino” maltretowała (ku zachwytowi publisi) niejaka Jackie Evancho, lat 9, w tym samym programie „Mam Talent”.
Wszystko fajnie – jak mawiał wierszokleta: „Gdzie słyszysz śpiew tam wchodź, tam dobre serca mają/ bo ludzie źli, o wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają” – ale… Abstrahując już od tego, że jedynymi gwiazdami wszelkich programów tego typu są członkowie jury – wbijanie amatorów w gwiazdorstwo, wmawianie im, a przede wszystkim publiczności, że to jest opera i tak powinna ona brzmieć, to jakieś nieporozumienie. Jedyny wniosek, który nasuwa mi się z x-nastej przemijającej jak meteor kariery niebywale utalentowanego amatora jest taki, że szeroka publiczność nigdy w życiu nie słyszała śpiewaka operowego z odpowiednim warsztatem, wolumenem itp. Najwyraźniej nikt z tych co piali „łał” nigdy nie był na przedstawieniu operowym – no bo przecież są one nudne, ciągną się w nieskończoność i polegają na tym, że osoby ze znaczną nadwagą groteskowo drą paszcze. A potem nagle jakiś skraweczek opery (w przebraniu piosenczyny dla mas) albo inna „aria chóru” przedostaną się na moment do popularnego obiegu i okazuje się, że (łał) jakie to piękne. Nie wykonania – te są co najwyżej średnie (chociaż gdybym usłyszała coś takiego w wykonaniu cioci na imieninach, sama robiłabym łał), muzyka jest piękna. I jedyne, na co można mieć nieśmiałą nadzieję, to to, że może ktoś z wielbicieli operowych gospodyń domowych, sprzedawców telefonów komórkowych i dziewczątek przed wiekiem pokwitania chociaż raz, na próbę, wybierze się do opery. Na przykład „Gianni Schicchi” Pucciniego może być – krótkie to, wesołe, i ktoś tak, jak należy, zaśpiewa „O Mio Babbino Caro”.
sobota, 28 maja 2011
Sprośni Turcy w sosie carbonara
Zaliczyliśmy ostatnio w Wiedniu bardzo klasyczną Włoszkę w Algierze. Tak, jak generalnie nie przepadam za stylem buffo, a opera bez porządnego trupa to dla mnie pół opery, przyznaję, że bawiłam się dobrze, głównie dzięki doborowym wykonawcom (Genaux, Pertusi ). Sama sztuczka niestety nie rości sobie pretensji do większej mądrości, a wręcz stanowi przegląd mizogińskiej ramoty znanej już od czasów Poskromienia złośnicy Szekspira i dobrotliwego rasizmu spod znaku Murzynka Bambo.
Otóż, zgodnym zdaniem kompozytora, librecisty i reżysera, kobiety lubią być zdominowane – mniej więcej tak samo, jak raki u Ćwierciakiewiczowej „lubią być wrzucane na gorącą wodę”. Oczywiście, w końcu wychodzi na to, że jeśli kobieta będzie odpowiednio ładna – i odpowiednio rozreklamuje swoje wdzięki – bez trudu okręci sobie wokół palca wszystkich męskich bohaterów tej opowieści. Wybór i tak ma niewielki, pomiędzy satrapą Mustafą, podstarzałym i głupim jak but Casanovą Taddeo, a mazgajem Lindoro, żywcem teleportowanym z Uprowadzenia z seraju Mozarta (wraz z pomysłem dzieła). W końcu, przewidywalnie, Mustafa zostaje fortelem wystrychnięty na dudka, a zamiast posiąść Włoszkę będzie mógł - jako honorowy „Pappataci” (co samo w sobie znaczy: „milcz, papciu”) -bezradnie patrzeć, jak odpływa z całym kontyngentem wziętych w niewolę rodaków. Bej jak niepyszny musi wrócić do zahukanej ale wiernej prawowitej żony, a odaliski w haremie prężą tyłeczki okładane bacikami przez służalczych eunuchów, bowiem najwyraźniej ktoś je bić musi, żeby im wątroba nie zgniła. Ale żadnej Włoszce krzywda się nie stała, prawda?
Oprócz żarcików seksistowskich mamy też wesołe żarty z Dzikiego Luda. W Algierze, jak wiadomo, mieszkają Turcy, w dodatku Turcy sprośni i lubieżni. W moim „rodzinnym” kościele Bernardynów w Warszawie znajduje się (schowany na zapleczu, obok sekretariatu) bodaj szesnastowieczny Danse Macabre. I tam, pośród innej pomniejszej makabry, widnieje wierszyk:
Sprośni Turcy, brzydcy Żydzi/ I wami się Śmierć nie hydzi.
Nie dba na żydowskie smrody,/ Z dzikimi skacze narody.
Na ilustracji kilka kościotrupów pląsa w towarzystwie postaci niczym z Włoszki, ubranych w turbany i chałaty.
W czasach Rossiniego Bliski Wschód wciąż jeszcze kojarzył się z seksualnym rozpasaniem (vide niby-orientalny Pawilon Królewski w Brighton), a wszystko odbywało się w myśl zasady, że im dalej na południe, tym stroje lżejsze i majtki mniej strzeżone – tak więc prawdziwa cnota wycofała się gdzieś do protestanckiej Szkocji i Szwecji, bo potem to już wiadome francuskie choroby, nagrzani jak koty w marcu Italiańcy oraz jeszcze gorsi od nich muzułmanie (traktowani od Maroka do Persji po jednych pieniądzach). W dodatku taki Turek nie dość, że bogaty, to jeszcze agresywny – co to dobrego Europejczyka uwięzi w kamieniołomie, a Europejkę, jeśli nie ruszy głową, zamieni w seksualną niewolnicę.
Burleskowe gagi na temat erotycznych obyczajów Wschodu i Zachodu odbywają się do zręcznie napisanej muzyki, momentami wręcz karykaturalnie przedstawiającej drammatis personae. Bardziej na poważnie, w tytułowej bohaterce dopatrywano się nawiązań do legendy o pięknej i roztropnej Roksolanie, słowiańskiej faworycie sułtana. W 1805, parę lat przez napisaniem Włoszki (1813), szerokim echem rozeszła się też sensacyjna wiadomość o uprowadzeniu przez piratów okrętu z piętnastoletnią hrabianką Antoniettą Frapolli Suini z Mediolanu na pokładzie. Urodziwa panienka – niczym fikcyjna Markiza Angelika – sprzedana została w Algierze do haremu beja, skąd wyciągnięto ją (i resztę uwięzionych Włochów) dopiero trzy lata później, dzięki staraniom włoskich władz napoleońskich. W jakim stanie, nie wiadomo, jednak Wikipedia wspomina, że dama dożyła w Mediolanie sędziwego wieku.
Wiedeńska inscenizacja odrealniła te wszystkie potencjalnie kłopotliwe aspekty opery, sytuując ją w konwencji bajkowej, niczym opowiastkę o cwanej księżniczce i jej błyskotliwej ucieczce z zamku złego czarnoksiężnika. Parę lat temu widzieliśmy w Łodzi Włoszkę w stylu lat 30tych, lądującą awaryjnie na pustyni dwupłatowcem, nawet (nie licząc głosów) jeszcze fajniejszą. Pewnie wiele więcej nie da się z tym materiałem zrobić. Muzyka była urocza i to musi widzom wystarczyć. Dzisiaj, żeby zachować pozory prawdopodobieństwa i komediowy ton, rzecz musiałaby się rozgrywać raczej pomiędzy dojrzałą turystką i młodym habibkiem.
Otóż, zgodnym zdaniem kompozytora, librecisty i reżysera, kobiety lubią być zdominowane – mniej więcej tak samo, jak raki u Ćwierciakiewiczowej „lubią być wrzucane na gorącą wodę”. Oczywiście, w końcu wychodzi na to, że jeśli kobieta będzie odpowiednio ładna – i odpowiednio rozreklamuje swoje wdzięki – bez trudu okręci sobie wokół palca wszystkich męskich bohaterów tej opowieści. Wybór i tak ma niewielki, pomiędzy satrapą Mustafą, podstarzałym i głupim jak but Casanovą Taddeo, a mazgajem Lindoro, żywcem teleportowanym z Uprowadzenia z seraju Mozarta (wraz z pomysłem dzieła). W końcu, przewidywalnie, Mustafa zostaje fortelem wystrychnięty na dudka, a zamiast posiąść Włoszkę będzie mógł - jako honorowy „Pappataci” (co samo w sobie znaczy: „milcz, papciu”) -bezradnie patrzeć, jak odpływa z całym kontyngentem wziętych w niewolę rodaków. Bej jak niepyszny musi wrócić do zahukanej ale wiernej prawowitej żony, a odaliski w haremie prężą tyłeczki okładane bacikami przez służalczych eunuchów, bowiem najwyraźniej ktoś je bić musi, żeby im wątroba nie zgniła. Ale żadnej Włoszce krzywda się nie stała, prawda?
Oprócz żarcików seksistowskich mamy też wesołe żarty z Dzikiego Luda. W Algierze, jak wiadomo, mieszkają Turcy, w dodatku Turcy sprośni i lubieżni. W moim „rodzinnym” kościele Bernardynów w Warszawie znajduje się (schowany na zapleczu, obok sekretariatu) bodaj szesnastowieczny Danse Macabre. I tam, pośród innej pomniejszej makabry, widnieje wierszyk:
Sprośni Turcy, brzydcy Żydzi/ I wami się Śmierć nie hydzi.
Nie dba na żydowskie smrody,/ Z dzikimi skacze narody.
Na ilustracji kilka kościotrupów pląsa w towarzystwie postaci niczym z Włoszki, ubranych w turbany i chałaty.
W czasach Rossiniego Bliski Wschód wciąż jeszcze kojarzył się z seksualnym rozpasaniem (vide niby-orientalny Pawilon Królewski w Brighton), a wszystko odbywało się w myśl zasady, że im dalej na południe, tym stroje lżejsze i majtki mniej strzeżone – tak więc prawdziwa cnota wycofała się gdzieś do protestanckiej Szkocji i Szwecji, bo potem to już wiadome francuskie choroby, nagrzani jak koty w marcu Italiańcy oraz jeszcze gorsi od nich muzułmanie (traktowani od Maroka do Persji po jednych pieniądzach). W dodatku taki Turek nie dość, że bogaty, to jeszcze agresywny – co to dobrego Europejczyka uwięzi w kamieniołomie, a Europejkę, jeśli nie ruszy głową, zamieni w seksualną niewolnicę.
Burleskowe gagi na temat erotycznych obyczajów Wschodu i Zachodu odbywają się do zręcznie napisanej muzyki, momentami wręcz karykaturalnie przedstawiającej drammatis personae. Bardziej na poważnie, w tytułowej bohaterce dopatrywano się nawiązań do legendy o pięknej i roztropnej Roksolanie, słowiańskiej faworycie sułtana. W 1805, parę lat przez napisaniem Włoszki (1813), szerokim echem rozeszła się też sensacyjna wiadomość o uprowadzeniu przez piratów okrętu z piętnastoletnią hrabianką Antoniettą Frapolli Suini z Mediolanu na pokładzie. Urodziwa panienka – niczym fikcyjna Markiza Angelika – sprzedana została w Algierze do haremu beja, skąd wyciągnięto ją (i resztę uwięzionych Włochów) dopiero trzy lata później, dzięki staraniom włoskich władz napoleońskich. W jakim stanie, nie wiadomo, jednak Wikipedia wspomina, że dama dożyła w Mediolanie sędziwego wieku.
Wiedeńska inscenizacja odrealniła te wszystkie potencjalnie kłopotliwe aspekty opery, sytuując ją w konwencji bajkowej, niczym opowiastkę o cwanej księżniczce i jej błyskotliwej ucieczce z zamku złego czarnoksiężnika. Parę lat temu widzieliśmy w Łodzi Włoszkę w stylu lat 30tych, lądującą awaryjnie na pustyni dwupłatowcem, nawet (nie licząc głosów) jeszcze fajniejszą. Pewnie wiele więcej nie da się z tym materiałem zrobić. Muzyka była urocza i to musi widzom wystarczyć. Dzisiaj, żeby zachować pozory prawdopodobieństwa i komediowy ton, rzecz musiałaby się rozgrywać raczej pomiędzy dojrzałą turystką i młodym habibkiem.
sobota, 30 kwietnia 2011
***
Historia ta wydarzyła się kilka lat temu, w jakimś całkiem niedużym miasteczku na Peloponezie (są dość mocne przesłanki, że było to Nafplio, ale nie jest to ani pewne, ani istotne). Pora dnia była południowa, a pora roku była wczesnojesienna, na tyle wczesna, że upał był jeszcze całkiem letni, ale na tyle jesienna, że turyści odlecieli już do Zimnych Krajów. Dokładnie wtedy, kiedy restauratorzy, hotelarze i inni sprzedawcy usług są równie namolni jak październikowe osy. Apo pu iste? - zapytał nas właściciel knajpki (która chwilowo miała dla nas wymiar kilku stolików na placyku), gdyż reguły gry zabraniały mu na razie przedstawiania swoich planów (zostawcie mi trochę waszych pieniędzy) bardziej precyzyjnie. Polonia - odparliśmy, gdyż trudno nam było zlać się z otoczeniem, a poza tym i tak mając w planie posiłek, nie chcieliśmy palić za sobą mostów.
Tutaj Grek znienacka wniebowziął się i powiada do nas z błyskiem w oku, że czas jakiś temu zatrzymał się w jego lokalu Najwybitniejszy Polak Wszechczasów, bliski każdemu greckiemu sercu. O ile znane nam były zainteresowania podróżnicze Wiadomej Osoby, o tyle jednak wyobrażaliśmy sobie, że podróże z pastorałem odbywały się ze sporą dyscypliną czasową i raczej nie obejmowały biesiadowania po jakichś greckich zadupiach. Więc wyrażamy pewne zwątpienie, że może jednak to nie było do końca tak - ale cały czas jesteśmy uprzedzająco grzeczni, żeby wariata nie rozdrażniać: pora sjesty, ludzi żadnych wokół nie widać, a w dostępie do ostrych narzędzi to przegrywamy w przedbiegach. Raptem pada bariera kontaktu fizycznego - restaurator znienacka chwyta mnie za rękę i ciągnie do jednego ze stolików. TUTAJ siedział, TUTAJ - pokazuje triumfalnie krzesło. A razem z nim siedział jego przyjaciel i nauczyciel - dodaje. Też wybitny Polak, ale starszego pokolenia - uzupełnia.
I w ten sposób okazane zostało nam miejsce, w którym kiedyś zjadł obiad Krzysztof Warzycha w towarzystwie Jacka Gmocha.
Tutaj Grek znienacka wniebowziął się i powiada do nas z błyskiem w oku, że czas jakiś temu zatrzymał się w jego lokalu Najwybitniejszy Polak Wszechczasów, bliski każdemu greckiemu sercu. O ile znane nam były zainteresowania podróżnicze Wiadomej Osoby, o tyle jednak wyobrażaliśmy sobie, że podróże z pastorałem odbywały się ze sporą dyscypliną czasową i raczej nie obejmowały biesiadowania po jakichś greckich zadupiach. Więc wyrażamy pewne zwątpienie, że może jednak to nie było do końca tak - ale cały czas jesteśmy uprzedzająco grzeczni, żeby wariata nie rozdrażniać: pora sjesty, ludzi żadnych wokół nie widać, a w dostępie do ostrych narzędzi to przegrywamy w przedbiegach. Raptem pada bariera kontaktu fizycznego - restaurator znienacka chwyta mnie za rękę i ciągnie do jednego ze stolików. TUTAJ siedział, TUTAJ - pokazuje triumfalnie krzesło. A razem z nim siedział jego przyjaciel i nauczyciel - dodaje. Też wybitny Polak, ale starszego pokolenia - uzupełnia.
I w ten sposób okazane zostało nam miejsce, w którym kiedyś zjadł obiad Krzysztof Warzycha w towarzystwie Jacka Gmocha.
poniedziałek, 28 marca 2011
Źródła polskości polskiego źródła
To miał być w zasadzie dobrotliwie ironiczny komentarz do któregoś z matematycznych wpisów AndSola - a to mianowicie ten artykuł, z moim komentarzem do pierwszego akapitu, że teraz czekałbym na przykład kogoś, kto zrobił międzynarodową karierę zaczynającą się od tego, że uciekł z zajęć chóru i trafił na lekcję matematyki.
Tyle, że wcale nie jestem pewien, czy chciałbym ten komentarz napisać - przede wszystkim dlatego, że teraz, w pokoleniu objętym obowiązkiem szkolnym, używa się takiego eufemizmu “mam zainteresowania humanistyczne” (rzadziej: artystyczne), który oznacza, że jestem słaby z matematyki (i innych przedmiotów ścisłych). W moich szkolnych czasach dotknięci taką przypadłością (w tym i ja) przynajmniej nie czynili sobie z niej cnoty.
Więc pomyślałem sobie, że nie, nie będę się wpisywać w tę narrację, nawet jeśli miałoby to tylko być pretekstem dla ładnej finty, którą odwinął byłby się AndSol. Ale skoro mamy już ten artykuł z Nowego Dziennika o Beczale, to może jednak go przetrawić na coś blogowego. Kariera chłopca z Czechowic w paraleli do kariery chłopca z Sosnowca? Banalne. Pochylić się nad refleksją śpiewaka nad “ objawami degeneracji opery” (Regietheater). Było i będzie: przy okazji każdej warszawskiej czy berlińskiej premiery forum operowe huczy tą dyskusją aż do porzygu i kompletnego wymięcia argumentów. Trochę mi zgrzyta w uszach “tąpnięcie w górę”, ale przecież chłopak ze Śląska (austriackiego) zna się lepiej na tąpnięciach niż ja.
To może zdjęcie? Już lepiej. Zabawna ta reprodukcja na ścianie - “ogrodniczka na plantacji konopii” - ale mnie przede wszystkim zastanawia, że ktoś, kto wypełnia naturalnym głosem scenę Metropolitan Opera i większą od niej (nie bójmy sie tego napisać: największą na świecie) scenę warszawskiego Teatru Wielkiego[*] wymaga nagłośnienia na spotkaniu w (wyobrażam sobie) niedużej salce redakcji “Nowego Dziennika”.
[*] Z tymi największościami to jest tak, że jak oceniać po liczbie miejsc siedzących na widowni, to Met bije TW-ON o kilka długości (3800 versus 1841). Ale jak liczyć powierzchnię sceny to nasi górą i to prawie trzykrotnie: 1150 m2 wobec 401 m2. Bardzo to... świebodzińskie.
Ale ja w zasadzie o czymś innych chciałem: butelki na stole. Absolutnie dominująca marka na Wschodnim Wybrzeżu. Poland Spring. W zasadzie nigdy sie nad tym wcześniej nie zastanawiałem, no może trochę było mi miło, że w takim normalnym, kuchennym życiu, przeciętny Amerykanin ma z Polską skojarzenia źródlane, a nie obozowe. Przyjąłem za aksjomat, że może niekoniecznie założyciele firmy byli emigrantami (potomkami[**] emigrantów), ale przynajmniej ci, którzy dali żródełku nazwę.
[**] W pierwszej wersji tekstu zrobiłem literówkę - napisałem “potomakami”, co wydało mi się (z uwagi na kontekst) zabawne i pomyślałem, że może warto to jakoś utrwalić.
No i trwałem w tym przeświadczeniu do dziś. Dziś pomyślałem sobie, że warto sobie sprawdzić tę historię, bo przecież ktoś już o tym musiał napisać (pod hasłem Pan Balcer w Ameryce albo Nasi dzielni pionierzy poją pasażerów Mayflower ewentualnie Matka Boska się pokazała i powiedziała: tu kopta, chłopy). Nic. To może jakoś w ujęciu popkulturowym, mimochodem (sprawdzić u WO) - też nic. No trudno, trzeba samemu pierwszą skibę odwalić.
Miasteczko Poland w stanie Maine nie ma nic wspólnego z osadnikami z Polski. Jest bardzo białe, ale US Census Bureau nie zbiera szczegółowych danych dotyczących pochodzenia mieszkańców. Nazwiska zasłużonych obywateli Polandu jakoś szczególnie polsko nie brzmią. Żaden z dwu kościołów (Grace Fellowship Church i Poland Community Church) nie wygląda z nazwy na katolicki. Skąd więc Poland, skoro nie z Polski rodem i dlaczego?
Tyle, że wcale nie jestem pewien, czy chciałbym ten komentarz napisać - przede wszystkim dlatego, że teraz, w pokoleniu objętym obowiązkiem szkolnym, używa się takiego eufemizmu “mam zainteresowania humanistyczne” (rzadziej: artystyczne), który oznacza, że jestem słaby z matematyki (i innych przedmiotów ścisłych). W moich szkolnych czasach dotknięci taką przypadłością (w tym i ja) przynajmniej nie czynili sobie z niej cnoty.
Więc pomyślałem sobie, że nie, nie będę się wpisywać w tę narrację, nawet jeśli miałoby to tylko być pretekstem dla ładnej finty, którą odwinął byłby się AndSol. Ale skoro mamy już ten artykuł z Nowego Dziennika o Beczale, to może jednak go przetrawić na coś blogowego. Kariera chłopca z Czechowic w paraleli do kariery chłopca z Sosnowca? Banalne. Pochylić się nad refleksją śpiewaka nad “ objawami degeneracji opery” (Regietheater). Było i będzie: przy okazji każdej warszawskiej czy berlińskiej premiery forum operowe huczy tą dyskusją aż do porzygu i kompletnego wymięcia argumentów. Trochę mi zgrzyta w uszach “tąpnięcie w górę”, ale przecież chłopak ze Śląska (austriackiego) zna się lepiej na tąpnięciach niż ja.
To może zdjęcie? Już lepiej. Zabawna ta reprodukcja na ścianie - “ogrodniczka na plantacji konopii” - ale mnie przede wszystkim zastanawia, że ktoś, kto wypełnia naturalnym głosem scenę Metropolitan Opera i większą od niej (nie bójmy sie tego napisać: największą na świecie) scenę warszawskiego Teatru Wielkiego[*] wymaga nagłośnienia na spotkaniu w (wyobrażam sobie) niedużej salce redakcji “Nowego Dziennika”.
[*] Z tymi największościami to jest tak, że jak oceniać po liczbie miejsc siedzących na widowni, to Met bije TW-ON o kilka długości (3800 versus 1841). Ale jak liczyć powierzchnię sceny to nasi górą i to prawie trzykrotnie: 1150 m2 wobec 401 m2. Bardzo to... świebodzińskie.
Ale ja w zasadzie o czymś innych chciałem: butelki na stole. Absolutnie dominująca marka na Wschodnim Wybrzeżu. Poland Spring. W zasadzie nigdy sie nad tym wcześniej nie zastanawiałem, no może trochę było mi miło, że w takim normalnym, kuchennym życiu, przeciętny Amerykanin ma z Polską skojarzenia źródlane, a nie obozowe. Przyjąłem za aksjomat, że może niekoniecznie założyciele firmy byli emigrantami (potomkami[**] emigrantów), ale przynajmniej ci, którzy dali żródełku nazwę.
[**] W pierwszej wersji tekstu zrobiłem literówkę - napisałem “potomakami”, co wydało mi się (z uwagi na kontekst) zabawne i pomyślałem, że może warto to jakoś utrwalić.
No i trwałem w tym przeświadczeniu do dziś. Dziś pomyślałem sobie, że warto sobie sprawdzić tę historię, bo przecież ktoś już o tym musiał napisać (pod hasłem Pan Balcer w Ameryce albo Nasi dzielni pionierzy poją pasażerów Mayflower ewentualnie Matka Boska się pokazała i powiedziała: tu kopta, chłopy). Nic. To może jakoś w ujęciu popkulturowym, mimochodem (sprawdzić u WO) - też nic. No trudno, trzeba samemu pierwszą skibę odwalić.
Miasteczko Poland w stanie Maine nie ma nic wspólnego z osadnikami z Polski. Jest bardzo białe, ale US Census Bureau nie zbiera szczegółowych danych dotyczących pochodzenia mieszkańców. Nazwiska zasłużonych obywateli Polandu jakoś szczególnie polsko nie brzmią. Żaden z dwu kościołów (Grace Fellowship Church i Poland Community Church) nie wygląda z nazwy na katolicki. Skąd więc Poland, skoro nie z Polski rodem i dlaczego?
Dwie są teorie, żadna nie pozbawiona wad. Angielska wikipedia proponuje pochodzenie nazwy od... wodza indiańskiego imieniem Poland, który miał zostać zabity wraz ze swoimi dwoma wojownikami podczas rajdu na pobliską plantację w maju 1756 roku. Jest to o tyle ciekawe, że w źródle, do którego wiki odsyła, najwyraźniej w tej konkretnej sprawie informacje wyschły. Za to wódz Poland i dramatyczne okoliczności jego samotnej tym razem śmierci pojawiają się na kartach (cytowanej tutaj) gazety The Oracle z 11 kwietnia 1900 roku. Warto przytoczyć chociażby fragment relacji: “Manchester, well knowing the treacherous nature of Poland...”
Druga teoria, wspierana przez władze miasta Poland, wywodzi nazwę od Mojżesza. A to mianowicie: “Moses Emery one of the area's earliest settlers and representative to the general court, procured the incorporation in 1795 and for that was given the privilege of naming the town. He had always had a peculiarity for an ancient melody called "Poland" found in most of the collections of ancient psalmody. The melody must have been running through his mind the day he considered names for the town, for it was Poland he chose.”
Wszystko fajnie, istnieje też na to dowód ikonograficzny, tyle, że pieśń zaczynająca się od słów O Happy Home Where Thou art Loved Most Dearly (a w zasadzie O selig Haus, wo man dich aufgenommen) jest luterańskim hymnem, skomponowanym przez Eduarda Niemeyera do słów hanowerskiego pastora Karla Johanna Philippa Spitty, ponad pół wieku po założeniu miasteczka Poland. A i w melodii trudno się jakichś polsko brzmiących akordów doszukać.
Skoro nie wódz i nie lutry, to kto?
Druga teoria, wspierana przez władze miasta Poland, wywodzi nazwę od Mojżesza. A to mianowicie: “Moses Emery one of the area's earliest settlers and representative to the general court, procured the incorporation in 1795 and for that was given the privilege of naming the town. He had always had a peculiarity for an ancient melody called "Poland" found in most of the collections of ancient psalmody. The melody must have been running through his mind the day he considered names for the town, for it was Poland he chose.”
Wszystko fajnie, istnieje też na to dowód ikonograficzny, tyle, że pieśń zaczynająca się od słów O Happy Home Where Thou art Loved Most Dearly (a w zasadzie O selig Haus, wo man dich aufgenommen) jest luterańskim hymnem, skomponowanym przez Eduarda Niemeyera do słów hanowerskiego pastora Karla Johanna Philippa Spitty, ponad pół wieku po założeniu miasteczka Poland. A i w melodii trudno się jakichś polsko brzmiących akordów doszukać.
Skoro nie wódz i nie lutry, to kto?
Etykiety:
czytanki kanikuła,
opera,
popkultura,
urban legend,
USA
piątek, 25 marca 2011
Losy świata rozstrzygają sie w Choroszczy
W zasięgu krótkiej podróży białostockim autobusem nieco podmiejskim znajduje się miasteczko Choroszcz, znane głównie z letniej rezydencji Branickich. “W pewnej odległości od Białegostoku (...) znajduje się domek wiejski w Choroszczy“ - pisał w XVIII wieku francuski dyplomata Pierre Henin, ustawiając rzeczy we właściwych proporcjach: dziś ów domek wiejski zwany jest pałacem. Pałac spalili nam Ruskie, ale te poprzednie, Białe, w 1915. Można poniekąd powiedzieć, że gdyby nie druga wojna, pałac zostałby rozebrany (stosowną decyzję podjęto w 1933, ale nie zdążono zrealizować). W pałacu mieści się obecnie muzeum wnętrz.
Inną instytucją, z której słynie Choroszcz jest szpital psychiatryczny, funkcjonujący w budynkach dawnej fabryki włókienniczej Moesa. Fabryka powstała w 1840, gdy wprowadzono granicę celną pomiędzy Królestwem Polskim a resztą Imperium. Skłoniło to Moesa do przeniesienia swoich interesów ze Zgierza pod Białystok. Działał z rozmachem, kupił pałac, a na terenie przylegającego parku wybudował fabrykę. Szpital obecnie sposobi się do leczenia skazanych za przestępstwa seksualne - co miejscowa prasa komentuje nośnymi tytułami (“Gwałciciele i pedofile przyjadą do Choroszczy”). Rzecz jest jednak, jak wyjaśnia dyrektor szpitala, bardzo korzystna, albowiem Narodowy Fundusz Zdrowia przewiduje wyższe stawki za zajmowanie się skazanymi niż nieskazanymi pacjentami i szpital już tych pedofili doczekać się nie może.
Jan Klemens Branicki zapraszał do Choroszczy polityków, dyplomatów i artystów, a nawet koronowane głowy, między innymi swojego szwagra, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jeden z gości hetmana przybył do miasteczka wprost z rzymskich katakumb i został w Choroszczy do dziś. Chodzi o Kandyda, bynajmniej nie wolteriańskiego, tylko świętego. Zresztą tożsamość gościa została ustalona ponad wszelką wątpliwość dopiero niedawno. Przez “tak liczne wieki” uważano, że w kościele parafialnym w Choroszczy szklaną trumnę zamieszkuje święty Kandyd tebański. Dziś wiadomo, że chodzi o świętego Kandyda rzymskiego. Świadczy o tym notatka znaleziona w trumnie, wskazująca na datę (10 marca 1756) i źródło pochodzenia (rzymskie katakumby Santa Agnese).
Święty Kandyd, a w zasadzie to, co z niego zostało, umieszczone jest w woskowej rzeźbie, ubranej w bawełniano - papierowe szaty. Uważano wcześniej, że figura zawiera relikwiarz cząstkowy, jakąś kostkę lub kostek kilka jedynie. Zdjęcie rentgenowskie ujawniło jednak, że w środku jest niemal cały święty. Zauważono też (a obserwacja ta nasiliła się po 2003 roku, kiedy to figurę poddano renowacji, usuwając agresywny makijaż a’la Adam Bielan, uszyto świętemu nowe rękawiczki i ogólnie odkurzono), że święty doznaje erekcji palca, który co roku zbliża się bardziej do wieka trumny.
Wtedy w świętego Kandyda uwierzył i miejscowy proboszcz, który dopotąd uważał że Kandyd jest obciachowy i nienowoczesny. Święty znalazł więc eksponowane miejsce w kosciele, szklana trumna z figurą - relikwiarzem jest na widoku wiernych, którzy na bieżaco mogą śledzić postępy świetego palca - gdy palec dotknie do wieka trumny spowoduje koniec świata. Tak, Koniec Świata. Naszego świata. Ani Majowie, ani Fukushima, ani nawet prace komisji d/s obalania raportu MAK, tylko święty Kandyd samojeden to sprawi. Jednym palcem.
Lokalny kler chwilowo wykazuje pewien sceptycyzm w ocenie właściwości świętego. Leszek Struk, proboszcz miejscowej parafii, oświadczył w wywiadzie dla dziennika Fakt, że "prawdziwości legendy nie sposób na razie sprawdzić" (podkreślenie moje - MB). Wydaje się, że bliskość szpitala psychiatrycznego jest bardzo fortunna.
Pozostaje kwestia przydziału świętego Kandyda. W sytuacji, gdy inni święci borykają się z nadmiarem weneracji, orędować muszą w wielu, często wzajemnie się wykluczających sprawach i patronować (zbyt) licznym grupom społecznym i zawodowym, obecność niezagospodarowanych świętych woła o pomstę do nieba, a przynajmniej o szybkie zmiany. Proponuję więc przydzielić świętego Kandyda jako patrona mężczyzn po pięćdziesiątce oraz ustanowić go inhouse-saint korporacji Pfizer.
Etykiety:
baśnie,
mitologia,
poczytajki,
podróże,
popkultura,
urban legend
środa, 23 marca 2011
poniedziałek, 7 marca 2011
Aleksander Wat - Spotkanie z padre Pio
Jak często spotykałem właśnie śród pobożnych dusze naturaliter chrześcijańskie! I odwrotnie, rzadko widziałem dusze tak antychrystusowe, jak osławiony padre Pio.
Wybraliśmy się do niego, wbrew jakimś głuchym oporom mojej żony, na wiosnę 1957 roku. Nie wytrzymywałem już wtedy swoich nieustających bólów, był to już piąty rok, jeden z najgorszych, z biegiem lat bóle zamiast stępić się w przyzwyczajeniu, na odwrót, kumulowały się. Bezsprzecznie, poszedłem na tę pielgrzymkę z rozterką w sercu, z niepełną wiarą. Przed samym wyjazdem z Warszawy odwiedził nas głośny ojciec Daniel, bohater najbardziej fantastycznej przygody za okupacji. Opowiedziawszy o sobie na pożegnanie, na wiatyk zalecał mi "ofiarować swoje bóle Panu Jezusowi". A był to czas, kiedy w bezsennych nocach każdej nocy zaciskałem w garści dużą fiolkę z nembutalem. Oboje z żoną byliśmy oburzeni i w zaleceniu poczciwego zakonnika widzieliśmy, zapewne niesłusznie, egzaltowane samozakłamanie.
Na decyzję pielgrzymki zbiegło się wiele pobudek. Nawet Ignazio Silone doradzał ją, znał wypadek cudownego uzdrowienia. Przygodnie poznany w robotniczej tratorii na Piazza Esedra nauczyciel gimnazjalny opowiedział: "Widzi pan mnie, nie jestem praktykujący, ale niedawno w krótkim odstępie czasu umarli moi kochani rodzice. Wpadłem w taką depresję, że i psychiatra nie mógł pomóc, zaniedbywałem się coraz bardziej, w końcu przyjaciel nieomal siłą zabrał mnie do San Giovanni di Rotonda i oto na sam widok padre Pio poczułem w sobie boski spokój wewnętrzny i niech pan na mnie popatrzy: spokój, spokój!" Bóle bólami, ale bodajbym i ja dostąpił spokoju wewnętrznego!
W Taorminie poznaliśmy kilka osób z kółka wiernych ojca Pio: był między nimi baron, potomek Marii Wodzińskiej, który obwoził nas po swoich ogromnych plantacjach pomarańczy i cytryn, była i współwłaścicielka jednego z największych hoteli, stara panna abnegatka, najczystsze uosobienie innocentich, która dwa razy rocznie na wielkie święta woziła do padre Pio chorych i ułomnych. Dała mi rękawicę cudotwórczą, abym przyłożył ją do bolącej twarzy. Była z uciętymi do połowy palcami, z twardej i grubej, kolącej, ciemnobrunatnej włosienicy, cała przepojona odorem starej jodyny i zakrzepłej krwi. W istocie całą noc trzymałem ją na twarzy, ale Ola nie mogła zmrużyć oka, mdlił ją ten odór, w ogóle czuła do tego wszystkiego instynktowną awersję, ona, tak otwarta na łaskę wiary. Zdawało mi się też, że słyszę w sobie głos starej drogiej przyjaciółki i w tych czasach opiekunki, siostry Katarzyny z Lasek, nakazujący mi iść tam. Był jeszcze jeden, jak mi się zdawało, znak. San Giovanni był w górach Gargan. Czy brzmienie tego słowa, czy historia o nich, którą we wczesnej młodości przeczytałem w Złotej legendzie, sprawiła, że w jakimś dalekim echu odezwała się nostalgia za nimi. Wspomniałem górę Gargan w prozie poetyckiej Piecyka. Teraz ta nostalgia, to zawołanie zabłąkane z młodości mogło się spełnić.
Padre Pio to na pewno święty, jeden z tych, których znało każde stulecie i w każdej prowincji średniowiecze. Świątek chłopski. Jego stygmaty na pewno były wywołane przez upodobnienie się do Chrystusa w Wielki Piątek, kiedy to nagle krew zaczęła broczyć na jego rękach i nogach, chociaż potem konserwował je smarując starą jodyną. Jak strasznie cierpiał, wystarczyło zobaczyć, gdy odprawiał, po piątej rano, długą, cichą mszę w zatłoczonym kościółku, śród wrzawy i swarów dewotek, płaczu niemowląt - widać było tylko czubek głowy nad spiczasto zakończonym ornatem i tylko te ręce, w półrękawiczkach z ciemnobrązowej, grubej, szorstkiej wełny, jak dziwne ptaki opędzały się co kilka chwil chmarze much.
Ale - poza mszą - jaka pycha, jaka pycha syna ubogiego wieśniaka, który poszedł w pany, w kondotiery Pana Jezusa! Sam widziałem, w czasie trzydniowego tam pobytu, jak brutalnie wypchnął z rzędu klęczących do komunii młodego beatnika amerykańskiego. Było to pacholę nadzwyczaj ujmujące, przebiegał przez miasteczko w pstrokatej koszuli, ze złotym na niej krzyżykiem, w blue jeansach, śpiewając ni to kantyczki, ni to negro spirituals własnej zapewne kompozycji. I ten dwór skłóconych i zazdrosnych, rodzina najdalsza, dumna i zbogacona, i nade wszystko to straszne miasteczko, które powstało na odludziu dokoła klasztoru niedawno jeszcze ubogiego, te fortuny, ogromne ponure hotele, które powstały przez noc, te sklepy z dewocjonaliami, sklepy fotografów, gdzie obraz padre Pio mnożył się, reprodukował się w każdym materiale, w każdej sytuacji jego kapłaństwa, ten ogromny, cały z marmuru szpital, wystawiony sumptem amerykańskich wielbicielek, w którym nie znaleźliśmy, oprowadzani przez siostrę, ani jednego kwiatka i gdzie padre Pio nie zajrzał ani razu od pół roku, odkąd posprzeczał się z naczelnym lekarzem, chociaż zjechali się tu z całego świata ciężko chorzy, aby ich uzdrowił.
![]() |
Szpital w San Giovanni Rotondo |
Miałem od barona taormińskiego list polecający do padre Agostino, który mówił biegle po francusku. Ten miły, rozumny zakonnik ofiarował się być tłumaczem, padre Pio bowiem mówił wyłącznie narzeczem neapolitańskim i nie rozumiał innego języka. Padre Pio przyjął mnie na korytarzu, przed swoją celą. Przywitał mnie ślicznym czułym uśmiechem (który przypominał mi uderzająco mojego nieodżałowanego przyjaciela Mariana Kistera), dotknął mojego czoła i policzka (wiedział już widocznie od padre Agostino o moich bólach) i zapytał (po neapolitańsku) "Jakżeście się tam pozbyli Rosjan?" Było to wiosną roku 1957. Zaskoczony, zrobiłem znak głową i ramionami, że niestety nie pozbyliśmy się, chciałem to wypowiedzieć dokładniej, z niuansami, bo w jakimś stopniu była to prawda i nawet sprzedawcy błyskotek na Rialto weneckim proponowali nam swoje skarby z dużym opustem "dla uczczenia Gomułki", ale pobłogosławiwszy mnie, padre Pio znikł za drzwiami.
![]() |
Cela ojca Pio |
Nazajutrz odepchnął mnie od konfesjonału z krzykiem, kiedy dowiedział się, że ani razu się nie spowiadałem. I ta jakaś przytłoczona góra Gargan, okryta ubogą runią, to kramarskie miasteczko, wysuszeni, spaleni od słońca proletariusze wiejscy, ciężko ubijający szosę, moja nieuleczalna choroba psychosomatyczna, nieznośna woń jodyny i zakrzepłej krwi, cierpienia padre Pio podczas godzinnej mszy w kościółku, gdzie i muchy, i rozkrzyczani wierni byli diaboliczni, i bóle, bóle i - nie będzie cudu! - czułem się odtrącony przez Boga, skazany na mękę wiekuistą.
![]() |
Konfesjonał |
Zrozpaczona Ola sprowadziła padre Agostino. "Jest nie tylko padre Pio - powiedział i zajrzał mi głęboko w oczy - jest ktoś wyższy od padre Pio: Jezus Chrystus".
W autobusie, który nas odwoził, było bardzo tłoczno i krzykliwie. Kupiłem książkę o padre Pio rodaczki naszej Marii Winowskiej. Czytałem o tym, jak otacza świętego w dużym promieniu aura róż, fiołków, lilii. I w rzeczy samej, na czwartym kilometrze nasi sąsiedzi zaczęli sobie opowiadać o woni róż, fiołków i lilii, która otacza padre Pio.
(Aleksander Wat - "Mój wiek", tom 2, str. 321-322)
Tekst w wersji elektronicznej skopiowałem z repozytorium Andrzeja Krzemińskiego, które - nota bene - wszystkim polecam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)