niedziela, 7 kwietnia 2013
czwartek, 28 lutego 2013
Madame Faust
Na Sprawę Makropulos w warszawskim Teatrze
Wielkim cieszyłam się od dawna, w związku z pewnym projektem, który mam „na
tapecie”, a który dotyczy gotyckich wizerunków diw – i nie zawiodłam się.
Przedstawienie było wysmakowane plastycznie, pięknie zagrane i odśpiewane,
nawet „dźwięki” (tzn. nowoczesna muzyka) nie przeszkadzały, gdyż dzieło ma
melodyjną uwerturę i wbijający w fotel finał. Przy tym dawno już nie widziałam
na operowej scenie tak inteligentnej i poruszającej (a nieznanej mi dotychczas)
opowieści.
Elina Makropulos jest primadonną i ma 337 lat.
Po stuleciach ucieczek i ukrywania się pod coraz to innym zmienionym nazwiskiem
przyjeżdża do Pragi, gdzie właśnie dobiega końca sprawa sądowa o spadek,
rozgrywająca się pomiędzy jej odległymi potomkami. Elina wie, że wśród sterty
zapomnianych papierzysk znajduje się tajemnicza formuła nieśmiertelności,
zapisana wieki temu przez jej ojca, cesarskiego lekarza. Chce ją odzyskać i
wreszcie pozbyć się ciążącego jej brzemienia wiecznego życia.
Nieśmiertelność - jedno z największych marzeń
ludzkości, przedmiot (lekko licząc) połowy literatury gotyckiej. Czy
rzeczywiście byłaby nie do zniesienia? Nawet w parze z drugim „świętym Graalem”
– wieczną młodością? Elina posiadła sekret w wieku lat szesnastu; po ponad
trzech stuleciach wygląda (przynajmniej w libretcie) na najwyżej 30 i wciąż
olśniewa urodą. Doktor Faust (wielokrotnie) obiecał za to duszę diabłu…
Z tym, że Elina Makropulos jest Faustem mimo
woli. Nigdy nie pragnęła nieśmiertelności, sławy, zastępów utytułowanych
kochanków. Jako podlotek padła ofiarą naukowego eksperymentu ojca, który bał
się podać niesprawdzoną formułę władcy, więc wypróbował ją na własnej córce.
Myślał, że czar nie podziałał i wkrótce umarł ze zszarganą opinią szarlatana i fantasty.
Elina nie umarła. W swoich kolejnych „wcieleniach” opanowała do perfekcji
sztukę śpiewu, przyciągając bogatych protektorów. Nie czuła do nich nic. Z
czasem, jak mówi, „nudzi już bycie dobrą, nudzi bycie złą”, nudzi bycie w
ogóle. Pieniądze wydają się trywialne, sztuka płytka, seks mechaniczny, umierający
dokoła ze starości (zda się, dopiero co poznani) ludzie tylko irytują. Czy
Faust też znudziłby się mądrością?
Być może największym problemem Eliny jest
wieczna samotność, uporczywe trwanie w zmieniającym się świecie. Co
zaskakujące, nieśmiertelna diwa nie jest wampirem – nikogo nie morduje w
świetle księżyca, nie wysysa krwi. Nawet żaden diabeł się przy niej nie kręci.
Jej jedyną winą – ale w oczach pozostałych postaci, niewybaczalną – jest to, że
żyje dłużej od innych. Dlatego musi się ukrywać, uciekać, wiecznie zacierać
ślady. Kiedy w przypływie kaprysu (lub desperacji) ujawnia się przed jednym z
dawnych kochanków, to jest początek jej końca. Powiedzenie: „Jestem Elina
Makropulos. Mam 337 lat. Nie umieram, nie starzeję się. Nie wiem dlaczego. Tak
wyszło” absolutnie nie wchodzi w grę – kiedy wreszcie to stwierdzenie pada, to
w atmosferze absolutnego skandalu. Przez całe przedstawienie zadawałam sobie
pytanie dlaczego.
Co ciekawe, tam jest jeszcze jedna śpiewaczka.
Krista (Krystyna), córka prowadzącego sprawę prawnika. Aż chciałoby się
zapytać, czy Karel Čapek lub Leos Janaček słyszeli o tej innej Krystynie,
równie młodej, naiwnej i pozbawionej wiary w siebie. Tutejsza też ma zamożnego
narzeczonego (syna jednego z domniemanych spadkobierców), ale wydaje się, że najbardziej,
może nie do końca świadomie, zafascynowana jest Eliną (a konkretnie jej
najnowszym awatarem). Śpiewać jak Elina - być Eliną! - staje się jej największym
marzeniem, wręcz obsesją. Narzeczony, Janek, tego nie rozumie – w końcu to
tylko śpiewaczka, wystarczy trochę czasu i pracy, a Krista też może osiągnąć
podobny artyzm. Najbardziej zaskakuje więc – i moim zdaniem jest to jedyna
„skucha” w fabule tej opery – że to Janek (a nie jego ojciec, ani pra-prawnuk
Eliny, ani wariat Housek – wszystko jej byli lub obecni kochankowie) z powodu
primadonny strzela sobie w głowę. Gdzie się podział lojalny (i odrobinę drobnomieszczański)
narzeczony? Zaczarowała go ta upiorzyca, czy jak? Samej Eliny śmierć Janka nie
obeszła, wręcz z trudem kojarzy, kto to był (ach tak, syn tego nadętego dupka,
z którym poszła do łóżka żeby odzyskać cenny dokument, a który potem jeszcze
stroił fochy, że nie wykazywała entuzjazmu i była zimna niczym trup…).
W końcu wszyscy, którzy przeżyli, spotykają
się na sali sądowej – w sprawie, która z banalnego procesu o majątek staje się
niemal aferą kryminalną. Elina w dramatycznej arii wyjawia swoją prawdziwą
tożsamość, jakby przyznawała się do ostatecznej zbrodni. Zrealizowała swój cel,
odzyskała manuskrypt ojca. Nie jest do końca jasne, co dalej. Czy i tak umiera,
bowiem „wieczność” w jej wypadku liczyła sobie 300 lat? Czy musi zniszczyć
zaklęcie, a może wystarczy przekazać papier kolejnej „Madame Faust”? Elina
podaje go Kriście – jako podarunek-pokusę, okup za zdradę i samobójstwo Janka,
sekret mistrzyni przekazywany adeptce. „Weź, będziesz śpiewać jak ja. Będziesz
żyć jak ja. Na zawsze.” Krista, prawdę mówiąc, nie ma już nic do stracenia.
Miłość (w osobie Janka) okazała się źródłem upokorzenia i bólu. Rozwiała się
nadzieja na „normalne życie” u boku zamożnego męża; na horyzoncie majaczy widmo
staropanieństwa przy tetryczejącym ojcu. Tak czy inaczej – gorycz,
rozczarowanie, samotność. To wszystko, co z własnego doświadczenia zna Elina.
Ale jest jeszcze ambicja, scena, sztuka. Czy doskonałe piękno wystarczy za
pocieszenie? Krista bierze dokument i podpala go od zapalniczki. Woli być nikim
niż Faustem. Elina odchodzi (w libretcie rozsypuje się w proch). Kurtyna.
A ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że
strasznie szkoda zmarnowanego talentu Kristy, jej wyrzuconego do ognia życia. W
imię czego? Strachu, potulności odróżniającej „dobre kobiety” od „potworów”?
Pustoty? W końcu po co nieśmiertelność (a nawet „tylko” 300 lat) komuś, kto
składa się niemal wyłącznie z ciała (świadczącego usługi seksualno-opiekuńcze),
czym wypełni czas? Czy naprawdę historia Madame Faust byłaby opowieścią o
niemożliwości – bo każda kobieta jest ciałem uwikłanym w relacje
rodzinno-romantyczne i niczym więcej? Jutro idziemy na Traviatę – kolejne ładne,
popsute ciałko, ech…
sobota, 16 lutego 2013
W krainie sułtana Kubusia
Uciekając przed grypą udaliśmy się do Kataru - całkiem zgrabny początek, tyle że zgrabne początki
generują pewne oczekiwania co do dalszego ciągu. Poza tym Katar (Doha) był tylko przesiadką w drodze do Sułtanatu Omanu (patrz: Jak latają lemingi), o którym do 2 lutego wiedzieliśmy tylko tyle, że istnieje (i z grubsza, gdzie). Tak więc całkiem niespodziewanie dla siebie znaleźliśmy się w kraju sułtana Kubusia...
Muscat. Pałac sułtański. |
Muscat. Opera. |
Omańczycy mieszkają w biednych zameczkach (domach otoczonych wysokim murem - czasami jest to wersja “naprawdę biedny zameczek”, czyli dom wtula się w mur jedną ze ścian). Sens muru polega - jak nam wytłumaczono, na tym, że zasłania on mieszkające w domu kobiety przed wzrokiem obcych. Zameczki wykończone są od wewnątrz w stylu cokolwiek cygańskim (o ile możemy wyciągać jakieś uogólnienia z tego jednego, który dane nam było odwiedzić), ciekawy jest rozkład wnętrz, uwzględniający dwa living roomy - kobiecy i męski (z oddzielnym wejściem z zewnątrz).
Jemy kolację. Chłopczyk ma na imię Jihad. |
W ramach ciekawości socjologicznej Dorota “went native”, to znaczy upodabniała się odzieżowo do kobiet miejscowych (choć i tak mimikra była niepełna), co spotkało się z entuzjazmem tubylców i podejrzeniami, że jesteśmy muzułmanami. Co ciekawe, to ja odbierałem gratulacje i wyrazy uznania. [Dorota: Najdziwniejsze dla mnie było to, że miejscowi ludzie, obu płci, w ogóle nie czuli w tym ironii. Ja zaplanowałam to sobie niemal jako demonstarcję solidarności z zamaskowanymi kobietami, łudząc się, że mój ewidentnie dziwaczny wygląd skłoni kogoś do refleksji na własnym, lub najbliższych, losem... Nic z tego. Mój happening został potraktowany serio i bez jakiegokolwiek dystansu - najwyraźniej w ich oczach byłam “dobrą Europejką”, która “poznała swoje kobiece miejsce”, a zupełnie nie o to mi chodziło.]
Quryyat. |
Grób Hioba. Modlitwy przy użyciu tabletu. |
Wadi Shab |
Sam Muscat (choć w zasadzie nazwę tę nosi sensu stricto tylko dzielnica w której znajduje się pałac Kubusia - skądinąd przypominający jakieś struktury imperialne z Wojen Gwiezdnych) składa się z szeregu dzielnic (a może - dawniej - miasteczek) rozciągających się na przestrzeni niemal trzydziestu kilometrów. Dużo nowej, dobrej architektury, zwłaszcza w tak zwanej dzielnicy ministerstw. Corniche, czyli coś w rodzaju deptaku wzdłuż morza, zachęca do spacerów tylko po zmroku. Swoją drogą, miejscowi narzekali, że zima sroga i noce chłodne (około 20 stopni Celsjusza). Pierwszym widokiem, który zapamiętaliśmy po przylocie do Omanu był podświetlony Wielki Meczet Sułtana Kubusia (mieszczący się przy ulicy Sułtana Kubusia), z czego się zresztą bardzo ucieszyliśmy, bo nasz pierwszy hotel miał być w pobliżu.
Muscat. Przebieralnia pod Wielkim Meczetem |
Wielki Meczet. |
Omańczycy uważają się za naród żeglarzy - muzeum w Salalah pokazuje kilkanaście typów różnych żaglowców - a swoje pięć minut w historii mieli (nie licząc obecnego renesansu Kubusiowego) w XVII i XVIII wieku, kiedy to pozbyli się Portugalczyków, a imperium rozciągało się od pakistańskiego Beludżystanu po Zanzibar. W XIX wieku sułtanat wpadł w orbitę wpływów brytyjskich, choć nigdy zależność nie została sformalizowana.
Na południowych plażach Omanu składają jaja żółwie - nocna wycieczka na spotkanie z łażącymi po piasku żółwicami robi wrażenie, choć i tak zapamiętamy najbardziej pierwszy kontakt z tymi zwierzętami na Sri Lance (tam zabawa obejmowała również podbieranie jaj spod “nioski”, gdyż miejscowy ośrodek naukowy wylęgał je w kontrolowanych przez siebie inkubatorach, a następnie kilkudniowe, czyli już nieco “stwardniałe” młode wypuszczał do oceanu).
Nizwa. Souq. |
poniedziałek, 11 lutego 2013
Wieczór autorski w BUW
Wszystkich chętnych - niestety, tylko tych znajdujących się w czwartek 21-go lutego w Warszawie - serdecznie zapraszam do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego na mój wieczór autorski. Jeśli czytając "Wiktorię" żałowaliście, że nie ma więcej ilustracji - to teraz będą na żywo! Jeśli nie czytaliście "Wiktorii" - przyjdźcie, może się zachęcicie...
poniedziałek, 4 lutego 2013
Upiór na ekranie
Poniższa notka jest odpowiedzią na wpis umieszczony na fascynującym blogu Legendum est
UWAGA SPOILERY! Jeśli ktoś nie widział filmu The Phantom of the Opera (2004, reż. Joel Schumacher), a chce mieć własne zdanie, to niech najpierw go obejrzy.
UWAGA SPOILERY! Jeśli ktoś nie widział filmu The Phantom of the Opera (2004, reż. Joel Schumacher), a chce mieć własne zdanie, to niech najpierw go obejrzy.
Dzięki za ten wpis i za „laurkę” we wstępie.
Jest taka teoria, że jak się czemuś poświęci 10000 godzin (co wyliczono średnio
na 10 lat), to będzie się w tym ekspertem. Ja w tej historii siedzę już (o
zgrozo!) lat dwadzieścia z okładem – ale czy jestem ekspertem, czy wciąż tylko
zakochaną fangirl, naprawdę nie wiem. Moim zdaniem z Upiorem (generalnie) jest
ten problem, że jako opowieść jest to materiał niesamowicie wręcz plastyczny, w
który można „wczytać” prawie wszystko, co się chce – już od bardzo wieloznacznej
i pełnej nierozwiązanych zagadek (np. Czy Erik był mordercą?) powieści Leroux.
Każda z kilkudziesięciu (sic!) adaptacji jest inna, wiele nie łączy z
oryginałem (ani pomiędzy sobą) prawie nic, czasem tytuł, czasem imiona
bohaterów lub jakieś poboczne wątki. Dlaczego nie lubię filmu Schumachera? Otóż dlatego, że uwielbiam spektakl Webbera i boli mnie, kiedy ktoś go spłyca i
psuje (vide horrendalna non-replica w warszawskiej Romie). Czym moim zdaniem
najbardziej różni się film od spektaklu? Rozłożeniem akcentów w związkach
pomiędzy trójką głównych bohaterów, a szczególnie pomiędzy Christine a (tu
bezimiennym) Erikiem.
Po pierwsze, w spektaklu Upiór nie jest prawie
młodzieńcem, a mężczyzną dojrzałym (choć absolutnie nie starym), jest więc
wyraźny motyw Faustowski. Nie ma najmniejszej wzmianki o „hodowaniu” sobie
protegowanej od dzieciństwa – Christine pojawia się w Operze jako młoda kobieta
(młoda, ale zdecydowanie kobieta, nie zaś istota de facto będąca dzieckiem). Dla
mnie jest to opowieść o ludziach „po przejściach” (czego młody wiek Christine
zupełnie nie wyklucza – ona ma potężną traumę po ojcu), zakochujących się w
sobie znienacka i ku obopólnemu przerażeniu. Oboje - a już na pewno Erik, z
jego własną gigantyczną traumą – są świadomi, że społeczeństwo (XIX wiek!)
wyklucza samą możliwość tej miłości. To nie chodzi nawet o związek młodej
kobiety z o wiele starszym mężczyzną, który miał pecha urodzić się ze
zdeformowaną twarzą – ale o wybór dwóch dróg życiowych: bycia „normalną
kobietą” (wicehrabiną, żoną-i-matką) albo „potworem” (primadonną, kobietą
oddaną swojej pasji, a nie rodzinie).
U Webbera mamy taki trochę „gotyk bez gotyku”.
„Ducha”, który okazuje się zwykłym (choć nietuzinkowym) człowiekiem, jego
„ofiarę”, która jest (konkretnie bywa, w zależności od grającej ją aktorki) tak
chętna i współpracująca, jak wspomniana przez Ciebie Mina u Coppoli. I tego
trzeciego – „rycerzyka”, który przy bliższym oglądzie okazuje się autorytarnym
i dominującym manipulatorem, wcale nie mniej niż „czarny charakter”. W filmie
nikt nie zadaje sobie nawet trudu pokazać, że Raoulowi w pierwszej kolejności
chodzi o to, żeby Christine uciszyć na zawsze – za cenę pieniędzy, tytułu, pozycji
społecznej. Czy naprawdę to powinna wybrać? Czy takie rozwiązanie powinno być
przedstawiane „targetowi” (nowemu pokoleniu równie młodych jak sama Chris
kobiet, które w większości nie widziały wersji scenicznej) jako oczywiste,
wręcz jedyne możliwe (ta scena, kiedy w finale, tuż przed pocałowaniem Upiora
Christine bezgłośnie przekazuje „I love you” Raoulowi…)?
Moim zdaniem, o co w tym spektaklu naprawdę
chodziło, to lustro i fakt, że oboje dla siebie nawzajem są Aniołami Muzyki
(i.e. niespodziewaną i nieoczekiwaną nawet szansą ocalenia, być może ostatnią,
choć zarazem pierwszą). Pomimo wszystkich trudności – nie mają łatwych
charakterów, ale z drugiej strony czy ktoś interesujący takowy ma? – oni na
jakimś głębokim poziomie są jednym, tak jak Catherine i Heathcliff w Wichrowych
wzgórzach. Próba ich rozdzielania przez „zacnych mieszczan” skończy się jak
najgorzej dla tych mieszczan, a także dla samych bohaterów, bo nie da się żyć z
połową swojej duszy (a takie będzie życie Chris przy Raoulu). Nawet jeśli
patrzenie w lustro boli.
Zgadzam się, że film Schumachera jest ładny.
Podoba mi się w nim wiele intertekstualnych odniesień do historii kina
(niektóre sceny żywcem wzięte z Pięknej i Bestii Cocteau) i historii filmów o
Upiorze (to łóżko to zapożyczenie z wersji z 1926 roku z Lonem Chaneyem).
Podoba mi się wiele detali, np. sposób, w jaki Erik gładzi palcem figurkę
przedstawiającą Christine na swoim modelu dekoracji do Il Muto. Prolog z
teatrem (i wspomnieniami) nabierającymi barw przy dźwiękach grzmiącej Uwertury
też uważam za świetny. Drugie plany (Carlotta, dyrektorzy, Meg i jej matka)
są do łyknięcia, również dlatego, że nie o nich tu chodzi. Z tego samego
powodu przymknęłabym oko na pozbawioną feerii barw Maskaradę. Ale już na
pięknego Upiora nie potrafię przymknąć oka. Ta kosmicznych rozmiarów trauma,
warunkująca całe życie spędzone w ukryciu ma być wynikiem
czegoś takiego??? Na Wielką Demeter Eleuzyjską, toż on mi się wręcz
bardziej podoba bez maski, a zwłaszcza bez tej peruki - jak próżnym trzeba być,
żeby nosić czarną perukę, aby bardziej pasować do własnych (?) wyobrażeń o
mrocznym uwodzicielu?! Przy takiej skali problemu Upiora naprawdę trudno mi
uwierzyć w realność jego bólu.
Pewien teoretyk, Abraham Moles, nazwał w
swojej książce kicz „sztuką szczęścia” – i moim zdaniem ta diagnoza pasuje do
filmu Schumachera doskonale. Ja tu nie widzę campu – samoświadomego kiczu,
mrugnięcia do widza – ja widzę szczery kicz w tonacji molto serio. Wszystko, co
może być przerysowane, jest przerysowane; nagromadzenie efektów wizualnych,
ozdób na ozdobach, jest przytłaczające (np. dekoracje Opery lub nawet bardziej scena
na cmentarzu); zaburzone są wszystkie proporcje. Po co? Moim zdaniem po to,
żeby odwrócić uwagę widza od sedna problemu – od tego, że związek głównych
protagonistów przekształcono w pozbawiony niuansów melodramat z jasno
rozpisanymi rolami zbrodniarza i obrońcy. Żeby z tej ładności uczynić argument
za „rozsądnym” wyborem rezygnacji z własnych ambicji, pasji i wsiąknięciem w
szary tłum. W sumie, co łączy Christine z Raoulem? Dawno minione wspomnienia z
dzieciństwa. Co Raoul wie o jej obecnym życiu; co go ono obchodzi? Jak ma
wyglądać to ich „happy ever after”? Ale nie – widz(ka) ma nawet sobie nie
zadawać tych pytań (na marginesie, Raoula też uważam za ciekawą postać i
sądzę, że ma on własną traumę i własną tajemnicę). Wraz z piękną muzyką i
pięknymi obrazkami ma łyknąć całą (XIX-wieczną z ducha) mieszczańską ideologię
w formie, jakiej nie wciskał jej nawet Gacek Leroux.
niedziela, 30 grudnia 2012
Pięć zdań na koniec roku
Przetrwaliśmy koniec świata (choć, jak zastrzegał Marek Grechuta słowami Ewy Lipskiej, "nie ma pewności, że to naszego świata") i świąteczne obżarstwa, a jeszcze wcześniej sporo rzeczy miłych i kilka niezbyt przyjemnych. Przeczytaliśmy sporo książek (jedną nawet napisaliśmy), zobaczyliśmy kolejny kawałek świata, parę filmów i kilka spektakli. Smuciliśmy się smutkiem naszych przyjaciół i ogrzewali w cieple ich radości. Mimo wszystko to był dla nas dobry rok. Życzymy sobie - a przy okazji Wam wszystkim - żeby następny nie był gorszy!
![]() |
Bjerkebæk, Lillehammer. Dom Sigrid Undset. |
niedziela, 16 grudnia 2012
Tajemnica Carmen
„Tajemnicy, którą znam, nigdy nie zdradzę…” –
droczy się Carmen z żołnierzem w pierwszym akcie opery Bizeta. Odkąd pamiętam,
zawsze mi coś nie pasowało w postaci Carmen i chyba dopiero teraz zrozumiałam
co. Nasunęły mi to czerwone pantofelki śpiewaczki podczas klasycznej do bólu
(przynajmniej przez większość czasu) inscenizacji w Deutsche Oper. Chyba nie
potrafię już patrzeć na czerwone obuwie na jakiejkolwiek scenie nie mając
natychmiastowego skojarzenia z baśnią Andersena. To informacja „Chcę zbyt
wiele”. Carmen tym różni się drastycznie od reszty kobiet w tej operze, że chce
zbyt wiele. I moim zdaniem wcale nie o to chodzi, że jest „kobietą wyzwoloną”.
Poczucie mentalnej swobody nie musi łączyć się z seksualną prowokacją, z której
Carmen uczyniła niemal swój znak firmowy. Ona wręcz ocieka seksem w stopniu
nieporównywalnym nie tylko z wiejską cnotką Micaelą, ale nawet z frywolnymi i
zalotnymi Frasquitą i Mercedes. Carmen jest celowo przerysowana, napastliwa w
swojej kokieterii – de facto tak superkobieca, że aż prawie męska. Chce żyć po
męsku, agresywnie i nie licząc się z uczuciami innych i przez większość
czasu jej się to udaje. A może sekret największej diwy wśród operowych
uwodzicielek polega na tym, że Carmen… wcale nie jest kobietą?
Patrząc na tradycyjne dekoracje
przedstawiające urocze dziewiętnastowieczne Hiszpanki flirtujące niewinnie z szarmanckimi
señores pod wygrzanym
śródziemnomorskim słońcem murami Sewilli wyobraziłam sobie całkiem inną Carmen. Też działaby się w Hiszpanii (a co
tam), ale byłaby w stanie przybliżyć dzisiejszemu odbiorcy ten szok i skandal,
który przesądził o powodzeniu opery Bizeta na wielkich scenach na następne
półtora wieku; dziś zagubiony pod kurzem cepeliowskiej opowiastki o ślicznej
Cygance i zazdrosnym żołnierzu. Nie
jestem zwolenniczką szokowania pour epater les bourgeois, zwłaszcza w operze,
ale akurat w wypadku Carmen myślę, że musi być skandal, bo inaczej będzie
banał.
Moja Carmen jest chłopcem – i to nawet nie
transseksualnym chłopcem, który czuje się dziewczyną i ukrywa swoją biologiczną
tożsamość przed całym światem (jak bohaterka Gry pozorów Neila Jordana). Już raczej kimś takim jak Angel z
musicalu Rent – „aniołem” bez płci, a
może z obiema naraz. Urodzoną gwiazdą, przykrym zrządzeniem losu przykutą do
fabrycznej taśmy produkcyjnej i marzącą o tym, o czym wszystkie rynsztokowe
gwiazdy – o pieniądzach, kochankach, władzy. Tajemnica Carmen jest tajemnicą
Poliszynela; wszyscy, (może z wyjątkiem gąski Micaeli) wiedzą, że damskie
ciuszki i makijaż to maska – ale i tak w dziwny sposób ta istota działa na ich
zmysły. Tragedia Don Josego polega na tym, że wbrew sobie zakochał się w
chłopcu (jako w dziewczynie) i sam stracił poczucie tożsamości. Niby nie jest
gejem – nigdy nim nie był – ale dla jednej Carmen robi wyjątek. W scenie
miłosnej czułym gestem zmywa jej gruby makijaż.
Knajpa Lillas Pastii – w Berlinie pokazana
jako sympatyczna trattoria za drewnianym płotkiem – to u mnie bar, w którym
schodzą się wszelcy odmieńcy. Prym wodzi tam jednak Carmen, przebrana z
fabrycznego fartucha w olśniewający kostium plastikowej primadonny.
Zdecydowanie to nie miałoby być wulgarne. I żadnych postapokaliptycznych,
zasyfiałych miast – piękna, gorąca Sewilla i ludzie szukający wolności i
zabawy. Żadnych śmietników cywilizacji – karnawał. Do knajpy przychodzi kolejny
amator mocnych wrażeń – Escamillo, który tutaj nie byłby torreadorem, ale
opiętym w równie ciasny kostium celebrytą-żużlowcem. Napakowany testosteronem
macho z tatuażami i w skórzanej kurtce. Tak męski, że nawet faceta by
przeleciał.
Potem następuje pojedynek o Carmen pomiędzy
motocyklistą-milionerem Escamillem a zwykłym żołnierzem (a może policjantem) –
jak nie trudno zgadnąć, ambitnej drag queen już pachną pieniądze i sława. Ale
póki co lepszy wróbel w garści (kasę zapewni przemyt marokańskiego haszyszu) –
nawet jeśli plącze się za nim jakaś nudna wieśniaczka.
Na koniec zacytowałabym jedną ze scen z
berlińskiego przedstawienia, kiedy reżyser po dwóch i pół aktach doszedł do
wniosku, że realizm realizmem, ale może można by dodać tu kilka symboli. Carmen
przychodziła na corridę w (męskiej!) kurtce torreadora, a więc prawdziwa walka
z bestią toczyła się nie na arenie, ale w kuluarach, pomiędzy nią a oszalałym z
zazdrości Don Jose. U mnie Carmen-chłopiec też przyjdzie na fiestę (corrida
jest tylko metaforyczna, naprawdę są to wyścigi motocyklowe) ubrany w kurtkę
torreadora (i obcisłe skórzane spodnie zamiast spódnicy do ziemi). W Berlinie
zabrakło mi podkreślenia „corridy” ruchem scenicznym, Jose-byka atakującego
Carmen-torreadora nożem niczym rogami. Ja chciałabym pokazać jego rozdarcie,
wstręt do samego siebie, że zapragnął chłopca; wstręt do Carmen, że nie jest
kobietą, o której Jose marzył. Po zadźganiu jej nożem (co może sugerować gwałt)
Don Jose mógłby na sam koniec wykastrować trupa, symbolicznie czyniąc Carmen
bliższą swoich marzeń.
W Berlinie przed corridą Mercedes i Frasquita
ostrzegały Carmen przed zazdrosnym Don Josem pojawiając się w przepięknych
czarnych sukniach z wielkimi czarnymi skrzydłami niczym anioły śmierci. Było to
bardzo malownicze, chociaż z zupełnie innej inscenizacji, niepasujące do
reszty. U mnie jedynym aniołem byłaby sama Carmen. Nie mam pojęcia kto mógłby
to zaśpiewać – chyba raczej młodzieniec niż kobieta, tak by w scenie tańca (lap
dance?) dało się zrobić striptiz do nagiej (męskiej) klatki piersiowej. Może to
jest pomysł bardziej na film, niż na scenę. Może jakaś mezzosopranistka mogłaby
śpiewać z offu, a na scenie zastępowałby ją np. piękny tancerz. Albo znaleźć
jakiś dźwięczny męski alt. Sama nie wiem… Ale trudno mi będzie po wczorajszym
znowu widzieć w Carmen kobietę.
poniedziałek, 10 grudnia 2012
Głos po wodzie niesie...
niedziela, 11 listopada 2012
Z ziemi włoskiej do polskiej i z powrotem
Nie tak dawno AndSol zauważył, że Polacy to Włosi północy. Dziś przy biesiadzie przyjaciel skonstatował, że nie można bezkarnie z ziemi polskiej do Wolski, że każdej akcji towarzyszy reakcja. I faktycznie, w ostatniej (rzadko śpiewanej) zwrotce hymnu włoskiego słyszymy (czytamy):
Già l'Aquila d'Austria
Le penne ha perdute.
Il sangue d'Italia,
Il sangue Polacco,
Bevé, col cosacco,
Ma il cor le bruciò.
W dość pobieżnym tłumaczeniu (włoskim dysponuje operowym) tekst jest niezbyt ekologiczny. Chodzi o to, że orłowi austriackiemu wypadły pióra. Ówże (aby się leczyć?) pił (wraz z kozakami) krew włoską i polską. Niestety terapia okazała się zabójcza, krew wypaliła mu serce. Czernina bardzo niezdrowa. Ale co z opitymi krwią polską i włoską kozakami? Już wiadomo: zasadzają się na Patryjotów w okolicach Ogrodu Saskiego.
Già l'Aquila d'Austria
Le penne ha perdute.
Il sangue d'Italia,
Il sangue Polacco,
Bevé, col cosacco,
Ma il cor le bruciò.
W dość pobieżnym tłumaczeniu (włoskim dysponuje operowym) tekst jest niezbyt ekologiczny. Chodzi o to, że orłowi austriackiemu wypadły pióra. Ówże (aby się leczyć?) pił (wraz z kozakami) krew włoską i polską. Niestety terapia okazała się zabójcza, krew wypaliła mu serce. Czernina bardzo niezdrowa. Ale co z opitymi krwią polską i włoską kozakami? Już wiadomo: zasadzają się na Patryjotów w okolicach Ogrodu Saskiego.
PS. W ogóle dalsze zwrotki hymnów kryją wiele mroczych tajemnic (vide papistowskie mrzonki, łotrostwo księży i zbuntowani Szkoci w "God Save the Queen").
środa, 7 listopada 2012
czwartek, 1 listopada 2012
środa, 31 października 2012
piątek, 14 września 2012
niedziela, 5 sierpnia 2012
Ladacznica bez zasad
Mało jest w operze historii, które przetrwały
w dwóch lub więcej wersjach. W końcu „Otello” Verdiego wyparł milusią operkę
Rossiniego z happy-endem, zaś „Orfeusz i Eurydyka” Glucka odesłał w
sceniczny niebyt wszystkie wcześniejsze „Orfeusze” i „Eurydyki”, razem czy
osobno. Jednym z niewielu wyjątków jest „Manon”, gdyż wersje Masseneta i
Pucciniego, choć grane rzadko, funkcjonują w operowym głównym nurcie obie.
Właśnie obejrzeliśmy sobie tę pierwszą na nagraniu z METu, z kilkumiesięcznym
opóźnieniem.
Na inscenizacjach Metropolitan można polegać,
że będzie porządnie, bez taniochy i przemyślane pod względem reżyserskim – i
tak też było. Podobnie jak w nie tak dawnej „Łucji z Lammermoor” akcja została
przeniesiona do drugiej połowy XIX wieku - co nigdy nie budzi moich sprzeciwów,
bo jeśli czegoś w operze jako gatunku szukam, to właśnie prawdziwego (a nie
podrasowanego pod dzisiejszy smak) wiktorianizmu. W głównej partii, tak jak
wtedy, wystąpiła Anna Netrebko, i ponownie z polskim partnerem scenicznym –
wtedy Mariuszem Kwietniem w roli demonicznego brata, teraz Piotrem Beczałą jako
ciapciakowatym narzeczonym.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Monsieur
Massenet przez całe życie strasznie chciał napisać „Fausta” i cierpiał
dotkliwie z powodu tego, że wyprzedził go w tym Gounod. Od 1866 roku czynił
jakieś przymiarki do Goethego, ale niestety nic z tego nie wyszło, a „Kielich
króla Thule” nie został nigdy wystawiony (a bardzo szkoda, bo ja tam bym się
wybrała na każdego nowego „Fausta”). Tak więc wreszcie kompozytor poszedł po
rozum do głowy i napisał sobie coś innego, ale też o kochankach, diabolicznych
pokusach, z dramatyczną rozmową w kościele i malowniczo umierającą w ramionach
ukochanego więźniarką. No „Faust” po prostu – ale w zamierzeniach autora
jeszcze lepszy, podrasowany o „Romea i Julię” (też Gounoda oczywiście) gdzie
oboje są śliczni i szczerze zakochani, „Traviatę” (superprzebój w Paryżu), a
nawet zaprawiony kapką Rossiniowskiego „Cyrulika”, gdzie w dramatycznym
momencie do drzwi puka policja. I co z tego wyszło? Moim zdaniem coś bardzo
ciekawego, czego żadnym sposobem nie potrafię pokochać, mimo (a może dlatego)
że „Fausta” uwielbiam bałwochwalczo, operowych kochanków z Werony uważam za
lepszych od Szekspirowskich (co jest absolutnym ewenementem), Violetcie
szczerze współczuję, a na „Cyruliku” (jak po raz nie-wiadomo-który wyskoczy na
mnie gdzieś w świecie) w końcu się śmieję, choć zarzekam się, że tym razem nie
będę bo ile można.
Kluczem do zrozumienia „Manon” jest dla mnie –
mało zaskakująco – sama Manon, postać tyleż interesująca co antypatyczna. To
nie jest naiwna, uwiedziona Małgorzata, chociaż na taką Massenet zdaje się ją
kreować. Tym bardziej nie przypomina szczerej i impulsywnej Julii, która
zakochała się z punktu i wpadła jak kamień w wodę. Manon nie jest również Violettą,
choć ostatecznie obie wykonują podobny zawód. Jeśli Violetta była prostytutką z
zasadami, Manon jest prostytutką bez zasad, a może raczej z jedyną zasadą, że
liczy się tylko jej przyjemność, kaprysy i pełna kiesa, a „korzystać z
młodości” najlepiej (i najintratniej) jest sprzedając swoje wdzięki za
pieniądze każdemu, kto zechce odpowiednio dużo zapłacić. Jak to mawiają:
„Prostytutka to zawód, kurwa to charakter.” O ile można przypuszczać, że
Violettę popchnęła do nierządu nędza i smutne okoliczności życiowe, Manon sama
zwiewa z miłosnego gniazdka, bo trafił się bogatszy sponsor.
Przez chwilę starałam się ją zrozumieć. Piętnastolatka w pierwszej w życiu podróży z rodzinnego domu, de facto uprowadzona przez poznanego kwadrans
wcześniej adoratora, kawalera Des Grieux, o którym też długo nie wiadomo, czy
jest w swoim uwielbieniu szczery czy wyrachowany. Niedoświadczona, mamiona
obietnicami, że ukochany na pewno zaraz się z nią ożeni (ale najpierw
skonsumuje jej dziewictwo w jakiejś spelunie). Czy nagle uświadomiła sobie, że
gardzi tym chłystkiem, który deklarując miłość nie okazał jej elementarnego
szacunku? Czy może poczuła obrzydzenie do samej siebie, gdy okazało się, że
jest dla mężczyzn tylko ciałem to miętolenia w pościeli i paradoksalnie doszła
do wniosku, że jeśli nie mają zamiaru obdarzyć jej tytułami i statusem
społecznym, to każe sobie płacić przynajmniej twardą walutą? A może po prostu
od początku napatrzyła się z zachwytem na „piękne kobiety” w oberży i
postanowiła być taka jak one, chciwa i cyniczna? Wszystkie jej wielkie arie,
które wyśpiewuje ubrana w pyszne toalety, to pochwała excusez le mot kurestwa,
bo nawet nie uczciwej prostytucji. „Korzystaj z życia, młodość nie trwa
wiecznie” – Violetta jakoś bardziej zdawała sobie sprawę, że śpiewając „Sempre
libera” tak naprawdę jest niewolnicą bogatych satyrów, budzących w niej
obrzydzenie. Tutaj też była jedna kapitalna i głęboko poruszająca scena, kiedy
najbardziej zdeprawowany ze „sponsorów” wynajmuje na cześć Manon cały balet
Opery, a po skończonym pokazie eleganccy panowie rzucają się gwałcić bezbronne
dziewczęta jakby łapali kury po wiejskim podwórku. Manon jest nieporuszona –
inna sprawa, że tutaj wyszło na to, że stawianie młodych i szczupłych
tancereczek przed oczy damie w pewnych -
hmm… - latach i kilogramach, ale wciąż pretendującej do miana królowej
piękności, to jest materiał na „epic fail”.
Szybko okazuje się, że „królowanie” w
półświatku nie wystarcza Manon. Gdy dowiaduje się, że jej pierwszy uwodziciel
Des Grieux, nie mogąc przeboleć jej utraty, został księdzem, niezwłocznie udaje
się do kościoła St. Sulpice i odstawia scenę godną innej bohaterki Masseneta –
Thais. Pokutujący (po niewczasie) za błędy młodości księżulo nie daje się długo
uwodzić, ponownie deklaruje wielką miłość - która błyskawicznie przenosi się do
łóżka (co oczywiście w tym momencie nie ma już większego znaczenia dla Manon,
dla kawalera w koloratce za to owszem). Manon zamiast klepać biedę z zakochanym
księdzem-renegatem woli wciągnąć go w swój światek hazardu, oszustw i zawodowo
wesołych pań. Usilnie pomaga jej w tym kuzyn, który najpierw (przez swój
hazardowy nałóg) nie obronił jej cnoty kiedy jeszcze było co bronić, a teraz
pełni przy niej rolę Mefistofelesa szepcząc jej do ucha zachęty do wszelkich
bezeceństw. Skołowany Des Grieux poddaje się bardzo szybko, zasiada do
karcianego stolika, ale zamiast spodziewanej wygranej machlojki Manon kończą
się interwencją policji, która zgarnia wszystkich do paki.
Ostatecznie Manon umiera. W sumie trudno
powiedzieć na co, być może źle ją traktowano w więzieniu, co może sugerować
scena, że podczas transportu na statek, który ma ją zawieźć do karnej kolonii
zostaje pobita i sponiewierana przez dawnych adoratorów. U Pucciniego jednak do
tej Ameryki dopływa, w czym towarzyszy jej wierny Des Grieux, po czym umiera „z
braku pudru” i innych wygód. U Masseneta oddaje ducha na drodze do Hawru – też
długo i strasznie melodramatycznie (nie należy zapominać, że Massenet kazał
Werterowi śpiewać jeszcze przez dobry kwadrans po tym, jak ten strzelił sobie w
głowę), ale nawet specjalnie nie żałuje swojego stylu życia, a samotna gwiazda
na niebie wciąż przypomina jej brylant. Raczej nie można mieć nadziei na
wstąpienie do nieba, jak w przypadku Małgorzaty, ale piekła też chyba nie
będzie. Ot, pościelowe mięso zamieni się w zwykłe mięso i stanie pożywieniem
dla pośledniejszych stworzeń. W końcu Manon osiągnęła to, co chciała – wczesna śmierć
pozwoliła jej nie stracić młodości i urody, a pierwszy kochanek wytrwał przy
niej do końca, jak sam przyznał, opętany jej urokiem Sfinksa. Być może miało
być prowokacyjnie pour epater les bourgeois, ale moim zdaniem wyszło płytko. I
smutno, ale tak bardziej ku przestrodze niż ku jakiejkolwiek katharsis.
czwartek, 26 lipca 2012
niedziela, 8 lipca 2012
Psu na budę.
Solidny podjazd na autostradzie, samochód (wynajęty oplik) zesłabł na piątce do siedemdziesiątki. Przy zjeździe na wioseczkę (stacja benzynowa, sklep kilka domów) kościółek w trybie większa kaplica (ermita). W charakterze pustelnika pies: duży, czarny, kudłaty. Przed ermitą psia buda. Mocne, symboliczne.
Niedawno Witold Mrozek postulował odłączenie na poziomie ministerialnym Dziedzictwa Narodowego od Kultury, sugerując, że Minister Dziedzictwa Narodowego mógłby się zająć kulturą w sensie IPNowskim, natomiast kultura w sensie powszechnie rozumianym mogłaby pozostać w gestii ministra od - właśnie! - kultury.
Minister (Kultury i) Dziedzictwa Narodowego - i to w roku 2008 - wyfasował (za nasze pieniądze) Hiszpanom witraż z przekazem ideologicznym (wiem kto, bo opisane na miejscu). Na witrażu przypomnienie, że Częstochowska mocniejsza od La Morenety z Montserrat, La Macareny z Sewilli i świętego Jakuba z Composteli razem wziętych - choć Hiszpanie, jak widać u Suchodolskiego, też walczyli Skorupką. Dzieciątko Jezus grozi paluszkiem hiszpańskiemu artylerzyście ("Ty zły człowieku, nie rób BUM naszym chłopcom!"). Madryt - Warszawa: jasna sprawa.
Na zewnątrz tablica pamiątkowa dla uczczenia "drugiej strony" (Benito San Juan dowodził obroną wąwozu). No właśnie, czy i u nas jacyś voluntarios z Asociacion Historico - Cultular nie mogliby wejść w kompetencje Ministerstwa a za zaoszczędzone pieniądze...
Niedawno Witold Mrozek postulował odłączenie na poziomie ministerialnym Dziedzictwa Narodowego od Kultury, sugerując, że Minister Dziedzictwa Narodowego mógłby się zająć kulturą w sensie IPNowskim, natomiast kultura w sensie powszechnie rozumianym mogłaby pozostać w gestii ministra od - właśnie! - kultury.
Minister (Kultury i) Dziedzictwa Narodowego - i to w roku 2008 - wyfasował (za nasze pieniądze) Hiszpanom witraż z przekazem ideologicznym (wiem kto, bo opisane na miejscu). Na witrażu przypomnienie, że Częstochowska mocniejsza od La Morenety z Montserrat, La Macareny z Sewilli i świętego Jakuba z Composteli razem wziętych - choć Hiszpanie, jak widać u Suchodolskiego, też walczyli Skorupką. Dzieciątko Jezus grozi paluszkiem hiszpańskiemu artylerzyście ("Ty zły człowieku, nie rób BUM naszym chłopcom!"). Madryt - Warszawa: jasna sprawa.
Na zewnątrz tablica pamiątkowa dla uczczenia "drugiej strony" (Benito San Juan dowodził obroną wąwozu). No właśnie, czy i u nas jacyś voluntarios z Asociacion Historico - Cultular nie mogliby wejść w kompetencje Ministerstwa a za zaoszczędzone pieniądze...
środa, 4 lipca 2012
Historie z drogi. Fotoreportaż.
Opowieść z dobrym zakończeniem zaklęta w kamieniu. Podążał był do Santiago młodzian piękny a pobożny. W Barcelos zagięła na niego parol oberżystka, lecz on był co najmniej cnotliwy, a niewykluczone, że i metroseksualny, więc spaliło na panewce. Wzgardzona kobieta uknuła intrygę, schowała srebrny kielich w węzełku pielgrzyma. Rano oskarżyła go o kradzież. Miejscowy sędzia spieszył się na obiad (akurat dorodny kogut był w jadłospisie), więc proces szybki a wyrok surowy. Na odchodnym przez młodziana opatrzność przemówiła - "Gdy ja zawisnę, kogut na twym stole zapieje!". Takoż się stało, poruszony sędzia biegnie ku szubienicy, a tam święty Jakub podtrzymuje niedowisielca za stopy. Co stało się z kobietą, historia milczy, ale średniowiecze potrafiło być okrutne.
Viana do Castelo. Posejdon i Amfitryta. Posejdon, z krzyżykiem, się już nawrócił. Ale i tak ptactwo go osrało. |
Santiago. Gollum udaje Baranka Bożego. |
Centaur między świętymi. |
poniedziałek, 2 lipca 2012
Szereg wątpliwości natury teologicznej
Dawno, dawno temu, gdy religia ledwo co powróciła do szkół, córka moich sąsiadów była świadkiem i uczestnikiem następującej dysputy teologicznej. Otóż siostra katechetka przedstawiała na lekcji religii koncept rzeczy ostatecznych oraz modlitwy za dusze czyśćcowe. Jeden z uczniów zadał podchwytliwe pytanie "A co się stanie, jeśli modlimy się za kogoś, kto trafił do piekła?". Siostra katechetka się zasromała i już-już zamierzała odpowiedzieć wymijająco ("A teraz wyciągamy karteczki"), gdy dociekliwy uczeń, nazwijmy go Tomek, odpowiedział sobie sam: "To się go wyłowi!". Skończyło się wzywaniem rodziców i próbami obniżania oceny ze sprawowania.
Tomaszu, który jesteś już pewno dorosłym facetem, Twoje niewczesne zwycięstwo. Oto dowód na skuteczność modlitw za piekielników - scena wyławiania delikwentów z katedry w Bradze.
Drugi obrazek przerasta nasze możliwości analizy teologicznej. Dla wyjaśnienia dodajemy, że nie pochodzi z jakiegoś gniazda heretyków, a również z Bragi, z oficjalnego sklepu przy katedrze. Czekamy na pomysły i klucze interpretacyjne.
A dla wszystkich zagrożonych sklerozą - konterfekt najskuteczniejszej Matki Boskiej Antymiażdżycowej, walczącej z Alzheimerem i złogami cholesterolowymi.
Tomaszu, który jesteś już pewno dorosłym facetem, Twoje niewczesne zwycięstwo. Oto dowód na skuteczność modlitw za piekielników - scena wyławiania delikwentów z katedry w Bradze.
Drugi obrazek przerasta nasze możliwości analizy teologicznej. Dla wyjaśnienia dodajemy, że nie pochodzi z jakiegoś gniazda heretyków, a również z Bragi, z oficjalnego sklepu przy katedrze. Czekamy na pomysły i klucze interpretacyjne.
Owieczce coś zaszkodziło? Konsylium weterynaryjne? |
czwartek, 21 czerwca 2012
Odniosłam Wiktorię
Informuję wszystkich Drogich Czytelników, iż odniosłam Wiktorię. Konkretnie to Wiktorię (a raczej należną jej część) odniesiono mi, w trzech pakach owiniętych szarym papierem prosto do gabinetu, skąd rozeszła się po ludziach jakoś podejrzanie szybko.
O tym, że fajnie być autorem nie trzeba mnie przekonywać – mniej lub bardziej twarde dowody znajdują się z boku – ale zostanie, jak mawiają Anglosasi, „a Published Author“ jest jeszcze przyjemniejsze. Przy okazji oczywiście nachodzą człowieka różne głupie myśli o spuściźnie, czytelnikach, którzy być może jeszcze się nawet nie urodzili i inne takie tam exegi monumentum. Teoretycznie Wiktorii – praktycznie różnym osobom, w tym i sobie. Jest to dziwne, podniosłe i napełniające pokorą jednocześnie. Może to kwestia przyzwyczajenia – powiem tak: postaram się do tego przywyknąć.

Gdyby ktoś życzył sobie zawrzeć z Wiktorią osobistą znajomość, to może to uczynić na przykład tutaj (albo, na przykład, tutaj).
A na zachętę, zapraszam do Programu Drugiego Polskiego Radia w najbliższą sobotę (23 czerwca) o 16.00, kiedy to Wiktoria będzie tematem, a ja gościem audycji Klub Ludzi Ciekawych Wszystkiego. Pewnie po emisji wstawią odcinek na swoją stronę.
poniedziałek, 18 czerwca 2012
O złych skutkach adopcji
Wszyscy kiedyś widzieliśmy motylka modraszka. Motylek modraszek przypomina mrożkowskiego ptaszka ugupu. Przypomina z obyczajów. Modraszek do szczęścia potrzebuje roślinek krwiściągu lekarskiego. To jest jeszcze całkiem zrozumiałe, bo - na przykład - pies Olgi Jackowskiej też potrzebuje roślinek, innych i w dodatku ususzonych. Perwersje zaczynają się dalej. Oto bowiem larwie modraszka, która wykluła się ze złożonego na krwiściągu jajeczka i żyła sobie dotychczas spokojnie włączają się szwendacze. Larwa rusza w świat, a w zasadzie wykonuje pierwszy w tym kierunku krok polegający na opadnięciu bądź zejściu na ziemię. Na ziemi larwa czeka na mrówkę. I to nie byle jaką. Na mrówkę wścieklicę. Mrówce wścieklicy, otumanionej feromonami, wydaje się, że larwa modraszka jest młodszą siostrzyczką (larwą mrówki) i zanosi ją do mrowiska. Na ogół tej iluzji ulegają też inne mrówki mrowiska; larwa modraszka unikając gwałtownych ruchów stara się je nie prowokować. W mrowisku larwa modraszka skłania się ku diecie wysokobiałkowej (jaja i larwy mrówek), a na wiosnę wylatuje pięknym modraszkiem, szukając modraszka odmiennej płci i roślinki krwiściągu lekarskiego. I tak da capo al fine.
Oszacujmy teraz prawdopodobieństwo znalezienia właściwej roślinki, prawdopodobieństwo opadnięcia na ziemię we właściwym czasie (tak, aby trafić na przechodzącą mrówkę właściwego gatunku - larwy niezabrane do mrowiska giną z głodu), prawdopodobieństwo, że mrówki dadzą się oszukać i nie zlinczują larwy modraszka w mrowisku, wreszcie prawdopodobieństwo, że mrowisko nie pozbiera tak dużej ilości modraszków, że nie przeżyje jako społeczność. Na deser dodajmy sobie jeszcze prawdopodobieństwo uniknięcia porażenia larwy modraszka przez błonkówki z rodziny gąsieniczników (a tak, trafiła kosa na kamień, modraszki też mają swoich obcych). I co nam wyjdzie? Ano wyjdzie nam to, że modraszki od kilkunastu tysięcy pokoleń(*) grają w totolotka. I wciąż zdarzają się szóstki.
(*) - Wiadomo dość dokładnie, kiedy wyewoluowały modraszki. A nawet gdzie. W Mongolii.
Subskrybuj:
Posty (Atom)