środa, 8 maja 2013

Turcja 2013. Drugie kółko.

Malatya. Zaczyna się sezon na owoce. 
Malatya w polskich kręgach konfesyjnych znana jest (jeśli w ogóle) jako miejsce urodzin Ali Agcy. Mniej znany jest fakt, że 80% światowej produkcji moreli pochodzi z Turcji, a większość upraw lokalizowana jest akurat w rejonie Malatyi. Właśnie nieśmiało zaczynał się sezon owocowy, od takich najbardziej pastewnych brzoskwiń, drobnych, z trudno oddzielającą się pestką. I małych zielonych śliwek. Na kayisi pazar (bazarze morelowym) można kupić suszone morele w kilkunastu rodzajach plus morele w czekoladzie, morelowe kosmetyki itp. Sama Malatya jest miastem dużym i nowoczesnym, zupełnie nie żadną zapadłą dziurą, skąd co najwyżej terroryści się rozpełzają na świat. A najbardziej znanym obywatelem miasta był jednak Ismet Inonu, drugi prezydent republiki, następca bliźniaka Beli Lugosiego.
Te pomarańczowe z prawej są siarkowane i dlatego mają ładny kolor po ususzeniu, te z lewej są naturalne.
Malatya posłużyła nam za bazę wypadową do wycieczek po okolicy, z których najciekawszą była ta na Nemrut Dagi. Na wierzchołku góry (2134m) znajdują się ruiny świątyni z monumentalnymi posągami zbudowanymi na rozkaz króla Kommageny Antiocha, syna Mitrydatesa (ale nie tego Mozartowskiego, re di Ponto, tylko jakiegoś innego - popularne imię w tamtych czasach i okolicach). Oczywiście, sam król również figuruje pośród bóstw (z jakiegoś powodu za towarzystwo wybrał sobie Zeusa, Apolla, Herkulesa oraz lokalną odpowiedniczkę Fortuny). Co więcej, o bliskich związkach króla z bogami zaświadczają umieszczone tu i ówdzie płaskorzeźby, na których każdemu po kolei ściska dłoń. Rzecz całą dla współczesności odkrył niemiecki geodeta pod koniec XIX wieku.
Nemrut Dagi.

Nemrut Dagi
Nemrut Dagi
Nemrut Dagi,
W czasach Antiocha Kommagene było małym buforowym królestewkiem, a głównym zadaniem jego władców było lawirowanie w charakterze obrotowego przedmurza pomiędzy Rzymem a Persją. Nawet stolicę zbudowano na całkim sporej górce, (słusznie) nie przewidując że może się rozrosnąć. Patrząc na projekt Nemrut z tej perspektywy, to mniej więcej tak, jakby marszałek województwa podkarpackiego rozkazał splantować wierzchołek Tarnicy i ustawić tam swoją figurę wśród powiedzmy, papieża, Obamy, Putina, Matki Boskiej i Pudziana. A zresztą, cóż będą mogli powiedzieć przyszli odkrywcy ruin świebodzińskich? Rzymianie, gdy już im się znudziła pseudoniezależność Kommagene, rozebrali częściowo świątynię, a budulec wykorzystali do konstrukcji mostu nieopodal. Bądźmy jednego pewni, elementów Świebodzineira nie da się użyć do niczego.
Antioch, kumpel Heraklesa
Dalej, przez miasteczko Kangal - słynące z opracowania modelu psa ogólnotureckiego - pojechaliśmy do czegoś o nazwie Balikli Kaplica. Słowo “kaplica”, sugerujące jakieś uduchowienie, ma w rzeczywistości bliżej do “kąpieliska” (zapewne jakiś indoeuropejski źródłosłów), zaś “balikli” to, jak się okazało, rybki. Rybki-ludożercy, na szczęście zadowalające się podskubywaniem martwego naskórka, a woda (źródła Eufratu) zawiera dużo selenu - z tego względu zaleca się te kąpiele wspomagająco chorym na łuszczycę. My byliśmy tam jedną noc, raczej wiedzeni ciekawością (dość dziwne uczucie bycia skubanym przez zupełnie nie bojące się ludzi rybki) niż jakimś problemem dermatologicznym.

Ogólnym problemem kąpieli termalnych w krajach muzułmańskich jest dyskryminacja par heteroseksualnych (czy wręcz heterofobia) manifestująca się rozdzielnopłciowością basenową. Wieczorem udało się ten problem rozwiązać (recepcjonista wpuścił nas do basenu po jego oficjalnym zamknięciu), rano natomiast poszliśmy na “zajęcia ciche w podgrupach”. Zajęcia nie były zupełnie ciche, w części męskiej dominowali Rosjanie, znaczy była wódeczka, papierosy, karty (takie specjalne, basenowe, z plastiku), oraz odpowiednik radiomagnetofonu z rosyjskim repertuarem (rozpoznałem Porucznika Golicyna). Był też Pan Murzyn, z którym się postanowiłem socjalizować.

Otóż Pan Murzyn przyjechał do Balikli Kaplica z Sudanu Południowego (w Turcji pierwszym pytaniem jest zawsze “Where are you from?”, więc radośnie uległem konwencji). Pan Murzyn był jakimś wyższej rangi parlamentarzystą południowosudańskim czy innym politykiem, co poniekąd tłumaczyło jego obecność na trzytygodniowym turnusie), próbowałem go delikatnie naprowadzić, żeby opowiedział mi cokolwiek o tym nowym państwie. No, zaczęło się od pytania, czy ja wiem, kim był doktor John Garang? Nie wiedziałem, naprawdę nie wiedziałem. Ha, rzekł Pan Murzyn, cały świat zna i czci doktora Johna Garanga, to był nasz wielki lider, który zginął w tajemniczej katastrofie lotniczej. Aha, powiedziałem rekoncylacyjnie. Pan Murzyn nie był do końca zadowolony (“You should go to the library and read about doctor John Garang!”). Obiecałem, ale to do końca nie rozprasowało sytuacji. “Ask your elders, they will explain you about doctor John Garang!” - rekomendował mi Pan Murzyn na koniec naszego spotkania w basenie. Bardzo ciekawa rozmowa, dała mi pewien pogląd na percepcję Smoleńska poza Polską.

Divrigi, brama Ulu Cami (Starego Meczetu)
Następnego dnia pojechaliśmy do Divrigi, gdzie mieści się zabytek UNESCO w postaci meczetu i (sic!) szpitala psychiatrycznego pochodzących z XIII wieku. Pacjentów leczono jak na owe czasy bardzo nowocześnie, szumem wody oraz dźwiękami muzyki. Nowoczesność tę widać zwłaszcza w porównaniu z ówczesnymi metodami europejskimi, gdzie wariat stanowił popularny obiekt plebejskiej rozrywki, a szpitale udostępniano zwiedzającym, którzy chcieli się pośmiać. Niestety, wychodzi na to, że w momencie kiedy Europa (tak koło XVIII wieku) ruszyła ostro do przodu, Bliski Wschód zafundował sobie akurat własne średniowiecze, z którego do dziś całkiem się nie wygrzebał.
Okolice Darende
Z Divrigi przejechaliśmy poprzez Arapgir (XIII wieczna katedra ormiańska, wysadzona bardzo skutecznie dynamitem w 1957 bo tak się radzie miejskiej podobało) do Darende. Miasteczko znajduje się u wylotu malowniczego wąwozu z bystrą rzeczką, dość dobrze zagospodarowanego (rafting, kąpielisko, ścieżki spacerowe, zaplecze gastronomiczne), a znane jest z tego, że osiedlił się w nim Somuncu Baba (choć angielska wiki łączy go z Bursą, zakładam, że Turcy jakiś rozum też mają), islamski święty, apokryficzny wnuk Mahometa. Oni zresztą tutaj świętość określają za pomocą degrees of separation, znaczy na przykład “ktoś kto znał kogoś, kto osobiście widział Mahometa”.

A potem wróciliśmy do Malatyi i kółko się zamknęło. Fruu do Ankary.


Jest herbata, jest impreza (cd).

sobota, 4 maja 2013

Turcja 2013, pierwsze kółko.

Turcja uchodzi za kraj turystyczny. Turyści masowo zwiedzają Stambuł i śródziemnomorskie wybrzeża, a jak już któryś trafi do Kapadocji, to uważa się za wielkiego odkrywcę (też byliśmy, a co). Postanowiliśmy więc wypuścić się tam, gdzie autokary nie docierają. Wyszły z tego dwa kółka po 4 dni każde, plus na koniec Ankara, jako że pretekstem do całej tej podróży była odbywająca się tam konferencja poświęcona twórczości Henry’ego Jamesa (co Henry James miał wspólnego z Ankarą, jeszcze się może wyjaśni...).


Ani - kościół św. Grzegorza (Saint Gregory of Tigran Honents)
Ani - katedra
Za rzeczką Armenia

Pierwsze zaczęliśmy w Karsie, skąd wynajętym samochodem udaliśmy się do ruin miasta Ani, dawnej stolicy... Armenii. Do Armenii jest niedaleko, przez płot i przez rzeczkę, most (na Jedwabnym Szlaku) jednak został zniszczony chyba jeszcze w średniowieczu. Ani, dawniej podobno konkurujące z Konstantynopolem, jest obecnie bardzo zrujnowane, cóż - okolice są sejsmiczne, wojny częste, a i sąsiedztwo ormiańsko-tureckie trudne. Tak trudne, że jedyna (za to bardzo skrupulatnie) odrestaurowana budowla to późniejszy pałac jakiegoś pomniejszego namiestnika sułtańskiego. Na te wszystkie kościoły z X wieku trochę jakby zabrakło woli i energii. O ile się nic nie zmieni, to za kilka dekad zostanie już tylko przysłowiowy kamień na kamieniu.
Pałac Icka Paszy
Ishakpasha Palace od wewnątrz
Z Ani pojechaliśmy do miasteczka Dogubeyazit, leżącego pod samym Araratem, ze 30 kilometrów od granicy z Iranem. Oprócz samej wielce malowniczej góry czekał tam na nas przepiękny pałac niejakiego Ishaka Paszy - jeśli tak mieszkał jakiś pomniejszy kurdyjski królik, to można sobie tylko wyobrazić rezydencje poważniejszych władców. Zresztą jakby nie interpretować, to Ishak zapewne był Izaakiem, toteż trudno jakąś konsystentną politykę historyczną stosować.

Ararat właściwy (5137m) i mały (3925m)

Wytęż wzrok i znajdź arkę. A za górą - Iran.
W pobliżu Araratu, bezpośrednio przy granicy irańskiej, znajduje się siedziba strażnika Arki Noego. Arka Przymierza w Etiopii dozorowana jest przez jakiegoś dziewięćdziesięciolatka wyposażonego w muszkiet z czasów wojny trzydziestoletniej. Arka Noego, a w zasadzie jej domniemany odcisk w skale posiada strażnika imieniem Hassan, który w towarzystwie dwóch bardzo małoletnich wnuczek prowadzi “muzeum”, za co otrzymał ponoć medal od władz Rumunii i drugi z Ukrainy.
Erzurum - Yakutie medressi
Jest herbata - jest impreza
Z Dogubayazit pojechaliśmy do Erzurum, malowniczo położonej stolicy tureckiego narciarstwa. Oprócz białych atrakcji w okolicach, miasto proponuje odwiedzającym kilka meczetów i medres (wszystko oczywiście z czasów dostojnie średniowiecznych) oraz grobowce trzech - no właśnie nie wiadomo: mędrców, męczenników, bohaterów (a może tylko bogaczy), tak stare, że już zupełnie nie wiadomo, kogo w nich pochowano. Erzurum ze znanych nam miast najbardziej przypomina Konię, przez którą jedzie się do Kapadocji. To już zdecydowanie Azja.
Bliżej świata: antenty satelitarne na ruderach; przypomina się Polska wczesnych lat 90 ubiegłego wieku.
Jednym z najbardziej zaskakujących odkryć była wielka sympatia tutejszych mieszkańców dla Polaków, a także fakt, że całkiem sporo wschodnich Turków bywało lub wybierało się w nasze strony (często jako stypendyści Erazmusa). Oczywiście, niekiedy “przyjaźń” ma wymiar handlowy (dużo rzadziej niż w rejonach turystycznych), ale całkiem często jest zupełnie bezinteresowna. Ot, po prostu chcą pogadać, pochwalić się, że mówią trochę po angielsku (albo niemiecku), wypić z kimś herbatę, udzielić jakichś rad, czy po prostu się zdziwić naszą obecnością.

Oskvank - katedra
Świadectwem skomplikowanej historii regionu są też “gruzińskie doliny” (Georgian Valleys) na trasie z Erzurum z powrotem do Karsu. W wioseczkach zagubionych w głębokich górskich dolinach znajdują się ukryte bizantyjskie kościoły z VIII-X wieku, niektóre wciąż w niezłym stanie. W takim np. Oskvank, składającym się obecnie z kilku rozklekotanych domków wznosi się imponujących rozmiarów katedra, prawie kompletna jeśli nie liczyć zawalonego dachu. Równie niesamowite są kościoły w Bagbasi i Ishan. Samochód rzęzi na pierwszym biegu pokonując kilkukilometrowe podjazdy, trudno sobie wyobrazić, jak dostarczono materiał na budowę i kto w ogóle z niej później korzystał na tym odludziu. Czegoś jednak o tym wczesnym średniowieczu nie wiemy.

Kars - katedromeczet
Sam Kars wygląda miejscami jak mniejsza i bardziej zapuszczona Odessa, a to z powodu rosyjskiego panowania nad miastem w XIX wieku, czego efektem jest spora liczba klasycystycznych i eklektycznych budynków, w różnym obecnie stopniu degradacji.  Przykładem zmiennych losów Karsu jest kościół św. Apostołów z połowy X wieku, który w swojej historii był katedrą potem meczetem potem znów katedrą, potem znów meczetem, potem magazynem, potem muzeum. Teraz znów jest meczetem, co pewno świadczy o religijnym odrodzeniu w Turcji.

Jest też akcent polski w Karsie. January Suchodolski, znany skądinąd jako proto-Kossak i autor malowideł ku pokrzepieniu serc, po czterdziestce, gdy już namalował wszystkie swoje napoleoniana, oddał swój pędzel na usługi cara Mikołaja I, słowem został kolaborującym renegatem, ilustrującym przewagi wojsk rosyjskich. Oblężenie Karsu malował z wyobraźni, więc miasto jest jakby ze złej strony cytadeli (w rzeczywistości oddzielone od niej rzeką). Na obrazie dzielni Moskale pod dowództwem znanego skądinąd generała Paskiewicza przygotowują się do odbicia miasta z rąk pohańców.
Kars - widok na cytadelę




niedziela, 7 kwietnia 2013

Jak się ubrać do opery? Dress code dla początkujących (cz. 1).

Teatr Wielki w Łodzi. Anna Bolena (Gaetano Donizetti). Premiera 6 kwietnia 2013



Pan Instalacja.

Dobra Wróżka łódzkiej opery. Ten sam strój na każdej premierze od kilkunastu lat.



czwartek, 28 lutego 2013

Madame Faust


Na Sprawę Makropulos w warszawskim Teatrze Wielkim cieszyłam się od dawna, w związku z pewnym projektem, który mam „na tapecie”, a który dotyczy gotyckich wizerunków diw – i nie zawiodłam się. Przedstawienie było wysmakowane plastycznie, pięknie zagrane i odśpiewane, nawet „dźwięki” (tzn. nowoczesna muzyka) nie przeszkadzały, gdyż dzieło ma melodyjną uwerturę i wbijający w fotel finał. Przy tym dawno już nie widziałam na operowej scenie tak inteligentnej i poruszającej (a nieznanej mi dotychczas) opowieści.

Elina Makropulos jest primadonną i ma 337 lat. Po stuleciach ucieczek i ukrywania się pod coraz to innym zmienionym nazwiskiem przyjeżdża do Pragi, gdzie właśnie dobiega końca sprawa sądowa o spadek, rozgrywająca się pomiędzy jej odległymi potomkami. Elina wie, że wśród sterty zapomnianych papierzysk znajduje się tajemnicza formuła nieśmiertelności, zapisana wieki temu przez jej ojca, cesarskiego lekarza. Chce ją odzyskać i wreszcie pozbyć się ciążącego jej brzemienia wiecznego życia.

Nieśmiertelność - jedno z największych marzeń ludzkości, przedmiot (lekko licząc) połowy literatury gotyckiej. Czy rzeczywiście byłaby nie do zniesienia? Nawet w parze z drugim „świętym Graalem” – wieczną młodością? Elina posiadła sekret w wieku lat szesnastu; po ponad trzech stuleciach wygląda (przynajmniej w libretcie) na najwyżej 30 i wciąż olśniewa urodą. Doktor Faust (wielokrotnie) obiecał za to duszę diabłu…

Z tym, że Elina Makropulos jest Faustem mimo woli. Nigdy nie pragnęła nieśmiertelności, sławy, zastępów utytułowanych kochanków. Jako podlotek padła ofiarą naukowego eksperymentu ojca, który bał się podać niesprawdzoną formułę władcy, więc wypróbował ją na własnej córce. Myślał, że czar nie podziałał i wkrótce umarł ze zszarganą opinią szarlatana i fantasty. Elina nie umarła. W swoich kolejnych „wcieleniach” opanowała do perfekcji sztukę śpiewu, przyciągając bogatych protektorów. Nie czuła do nich nic. Z czasem, jak mówi, „nudzi już bycie dobrą, nudzi bycie złą”, nudzi bycie w ogóle. Pieniądze wydają się trywialne, sztuka płytka, seks mechaniczny, umierający dokoła ze starości (zda się, dopiero co poznani) ludzie tylko irytują. Czy Faust też znudziłby się mądrością?

Być może największym problemem Eliny jest wieczna samotność, uporczywe trwanie w zmieniającym się świecie. Co zaskakujące, nieśmiertelna diwa nie jest wampirem – nikogo nie morduje w świetle księżyca, nie wysysa krwi. Nawet żaden diabeł się przy niej nie kręci. Jej jedyną winą – ale w oczach pozostałych postaci, niewybaczalną – jest to, że żyje dłużej od innych. Dlatego musi się ukrywać, uciekać, wiecznie zacierać ślady. Kiedy w przypływie kaprysu (lub desperacji) ujawnia się przed jednym z dawnych kochanków, to jest początek jej końca. Powiedzenie: „Jestem Elina Makropulos. Mam 337 lat. Nie umieram, nie starzeję się. Nie wiem dlaczego. Tak wyszło” absolutnie nie wchodzi w grę – kiedy wreszcie to stwierdzenie pada, to w atmosferze absolutnego skandalu. Przez całe przedstawienie zadawałam sobie pytanie dlaczego.

Co ciekawe, tam jest jeszcze jedna śpiewaczka. Krista (Krystyna), córka prowadzącego sprawę prawnika. Aż chciałoby się zapytać, czy Karel Čapek lub Leos Janaček słyszeli o tej innej Krystynie, równie młodej, naiwnej i pozbawionej wiary w siebie. Tutejsza też ma zamożnego narzeczonego (syna jednego z domniemanych spadkobierców), ale wydaje się, że najbardziej, może nie do końca świadomie, zafascynowana jest Eliną (a konkretnie jej najnowszym awatarem). Śpiewać jak Elina - być Eliną! - staje się jej największym marzeniem, wręcz obsesją. Narzeczony, Janek, tego nie rozumie – w końcu to tylko śpiewaczka, wystarczy trochę czasu i pracy, a Krista też może osiągnąć podobny artyzm. Najbardziej zaskakuje więc – i moim zdaniem jest to jedyna „skucha” w fabule tej opery – że to Janek (a nie jego ojciec, ani pra-prawnuk Eliny, ani wariat Housek – wszystko jej byli lub obecni kochankowie) z powodu primadonny strzela sobie w głowę. Gdzie się podział lojalny (i odrobinę drobnomieszczański) narzeczony? Zaczarowała go ta upiorzyca, czy jak? Samej Eliny śmierć Janka nie obeszła, wręcz z trudem kojarzy, kto to był (ach tak, syn tego nadętego dupka, z którym poszła do łóżka żeby odzyskać cenny dokument, a który potem jeszcze stroił fochy, że nie wykazywała entuzjazmu i była zimna niczym trup…).

W końcu wszyscy, którzy przeżyli, spotykają się na sali sądowej – w sprawie, która z banalnego procesu o majątek staje się niemal aferą kryminalną. Elina w dramatycznej arii wyjawia swoją prawdziwą tożsamość, jakby przyznawała się do ostatecznej zbrodni. Zrealizowała swój cel, odzyskała manuskrypt ojca. Nie jest do końca jasne, co dalej. Czy i tak umiera, bowiem „wieczność” w jej wypadku liczyła sobie 300 lat? Czy musi zniszczyć zaklęcie, a może wystarczy przekazać papier kolejnej „Madame Faust”? Elina podaje go Kriście – jako podarunek-pokusę, okup za zdradę i samobójstwo Janka, sekret mistrzyni przekazywany adeptce. „Weź, będziesz śpiewać jak ja. Będziesz żyć jak ja. Na zawsze.” Krista, prawdę mówiąc, nie ma już nic do stracenia. Miłość (w osobie Janka) okazała się źródłem upokorzenia i bólu. Rozwiała się nadzieja na „normalne życie” u boku zamożnego męża; na horyzoncie majaczy widmo staropanieństwa przy tetryczejącym ojcu. Tak czy inaczej – gorycz, rozczarowanie, samotność. To wszystko, co z własnego doświadczenia zna Elina. Ale jest jeszcze ambicja, scena, sztuka. Czy doskonałe piękno wystarczy za pocieszenie? Krista bierze dokument i podpala go od zapalniczki. Woli być nikim niż Faustem. Elina odchodzi (w libretcie rozsypuje się w proch). Kurtyna.

A ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że strasznie szkoda zmarnowanego talentu Kristy, jej wyrzuconego do ognia życia. W imię czego? Strachu, potulności odróżniającej „dobre kobiety” od „potworów”? Pustoty? W końcu po co nieśmiertelność (a nawet „tylko” 300 lat) komuś, kto składa się niemal wyłącznie z ciała (świadczącego usługi seksualno-opiekuńcze), czym wypełni czas? Czy naprawdę historia Madame Faust byłaby opowieścią o niemożliwości – bo każda kobieta jest ciałem uwikłanym w relacje rodzinno-romantyczne i niczym więcej? Jutro idziemy na Traviatę – kolejne ładne, popsute ciałko, ech…

sobota, 16 lutego 2013

W krainie sułtana Kubusia

Uciekając przed grypą udaliśmy się do Kataru - całkiem zgrabny początek, tyle że zgrabne początki
generują pewne oczekiwania co do dalszego ciągu. Poza tym Katar (Doha) był tylko przesiadką w drodze do Sułtanatu Omanu (patrz: Jak latają lemingi), o którym do 2 lutego wiedzieliśmy tylko tyle, że istnieje (i z grubsza, gdzie). Tak więc całkiem niespodziewanie dla siebie znaleźliśmy się w kraju sułtana Kubusia...
Muscat. Pałac sułtański.

Sułtan Qaboos, nazwany przez nas zaraz Kubusiem, objął rządy w roku 1970 na drodze zamachu stanu i obalenia własnego ojca. Wówczas Oman miał 5km dróg bitych, jeden szpital prowadzony przez zakonnice i jedną szkołę prowadzoną przez misjonarzy (czy coś bardzo w tym stylu) i ogólnie był zadupiem świata. Kubuś ogłosił, że pominąwszy epoki wcześniejsze, do Omanu wprowadza renesans. Renesans polega na boomie budowlanym, wyłożeniu części plaż marmurami, założeniu placów zabaw i ławeczek na pustyni oraz posadzeniu kwiatków. Kubuś był żonaty (ale się rozwiódł), o dzieciach nie wiadomo (co biorąc pod uwagę drogę Kubusia do władzy wydaje się całkiem rozsądne) oraz uwielbia operę - do tego stopnia, że zbudował sobie własną. Żeby nie mieć kłopotu z zespołem (i frustracji, że poziom nie ten, co na przykład w Met) opera nie ma zespołu, zamiast tego Kubuś sprowadza różne Covent Gardeny, Maryjskie, Balszoje, a nawet Operę Warszawską (w zeszłym roku, z Aidą).

Muscat. Opera.
Oman zamieszkują Omańczycy oraz expaci (zwani w innych miejscach świata, na przykład przez brytyjskich Polaków, Ciapatymi), pochodzący z biednej Azji - głównie Hindusi i Pakistańczycy - którzy zresztą pełnią podobną funkcję w Omanie, co Polacy na Wyspach. Miłym skutkiem ubocznym jest jaka taka znajomość angelskiego wszędzie oraz elementy kuchni hinduskiej. Sami Omańczycy są uprzedzająco grzeczni, mili i skłonni do pomocy (wiele razy zdarzało się nam spotkać się z ofertą pomocy, gdy tylko przystanęliśmy samochodem na poboczu rozczytując mapę bądź drogowskazy (dwujęzyczne, jak większość szyldów w Sułtanacie).

Omańczycy mieszkają w biednych zameczkach (domach otoczonych wysokim murem - czasami jest to wersja “naprawdę biedny zameczek”, czyli dom wtula się w mur jedną ze ścian). Sens muru polega - jak nam wytłumaczono, na tym, że zasłania on mieszkające w domu kobiety przed wzrokiem obcych. Zameczki wykończone są od wewnątrz w stylu cokolwiek cygańskim (o ile możemy wyciągać jakieś uogólnienia z tego jednego, który dane nam było odwiedzić), ciekawy jest rozkład wnętrz, uwzględniający dwa living roomy - kobiecy i męski (z oddzielnym wejściem z zewnątrz).

Jemy kolację. Chłopczyk ma na imię Jihad.
Omanki wydają się być wyemancypowane - kończą szkoły, jeżdżą samochodami, pracują zawodowo (w różnych zawodach, nie tylko typowo kobiecych), ale dość konserwatywne odzieżowo. Większość małżeństw nadal aranżowana jest przez krewnych wśród bliższej i dalszej rodziny, choć na szczęście pyta się już zainteresowane o zdanie. 






W ramach ciekawości socjologicznej Dorota “went native”, to znaczy upodabniała się odzieżowo do kobiet miejscowych (choć i tak mimikra była niepełna), co spotkało się z entuzjazmem tubylców i podejrzeniami, że jesteśmy muzułmanami. Co ciekawe, to ja odbierałem gratulacje i wyrazy uznania. [Dorota: Najdziwniejsze dla mnie było to, że miejscowi ludzie, obu płci, w ogóle nie czuli w tym ironii. Ja zaplanowałam to sobie niemal jako demonstarcję solidarności z zamaskowanymi kobietami, łudząc się, że mój ewidentnie dziwaczny wygląd skłoni kogoś do refleksji na własnym, lub najbliższych, losem... Nic z tego. Mój happening został potraktowany serio i bez jakiegokolwiek dystansu - najwyraźniej w ich oczach byłam “dobrą Europejką”, która “poznała swoje kobiece miejsce”, a zupełnie nie o to mi chodziło.]



Quryyat.
Oprócz samego Kubusia do słynnych Omańczyków zalicza się żeglarza Sindbada (który pochodził  jakoby z Sur - miejsca, gdzie słońce wstaje pierwsze na Półwyspie Arabskim) oraz proroka Ayuuba czyli biblijnego Hioba, którego grobowiec (i odcisk stopy) znajduje się w górach niedaleko od Salalah. Zaliczenie Hioba do proroków wydaje się cokolwiek dziwne, w końcu nie bardzo potrafił przepowiedzieć nawet własną przyszłość, ale Islam lubi recyklować postaci ze Starego i Nowego Testamentu - w samym Salalh znajduje się grobowiec Nabi Imrana identyfikowanego z Joachimem, czyli Dziadkiem Boskim).

Grób Hioba. Modlitwy przy użyciu tabletu.
Salalah (około 1000km od Muscatu, w stronę granicy z Jemenem) słynęło w starożytności jako ośrodek produkcji i handlu kadzidłem. Kadzidło jest skrystalizowaną żywicą drzewa Boswelia sacra, rosnącego (czy raczej próbującego rosnąć) na pustyni, endemicznie na tym końcu Półwyspu Arabskiego. Miło oderwać zapach od liturgicznego kontekstu: tutaj kadzidła używa się jako panaceum na wszystko - podnosi odporność, dezynfekuje, leczy raka, że wspomnę tylko najbardziej prozaiczne działania. Do postawowych obowiązków omańskiego gospodarza należy okadzenie gościa przed wyjściem. Samo Salalah jest modne wśród Omańczyków w porze monsunowej (czerwiec - lipiec), przyjeżdżają zobaczyć jak wygląda deszcz, mgła i zieleń.
Wadi Shab
Do Salalah z Muscatu polecieliśmy samolotem Oman Air (zresztą wyleasingowanym od Czechów, z załogą czesko - polsko - słowacką), ale po Omanie przyjemnie jeździ się samochodem. Głównie dlatego, że drogi wzbudzają zachwyt i podziw, zarówno rozległością sieci (wciąż rozbudowywanej) , jak i jakością nawierzchni (wciąż modernizowanej), ale też dlatego, że benzyna kosztuje po przeliczeniu nieco mniej niż złotówkę za litr. Gdybyście więc, Drodzy Czytelnicy planowali przywozić jakieś prezenty z Omanu, polecamy przede wszystkim cysternę benzyny. Miasta w Omanie są zresztą rozlazłe terytorialnie, więc samochód raczej nieodzowny (widzieliśmy gdzieniegdzie przystanki autobusowe, ale autobusów jako takich nie).

Sam Muscat (choć w zasadzie nazwę tę nosi sensu stricto tylko dzielnica w której znajduje się pałac Kubusia - skądinąd przypominający jakieś struktury imperialne z Wojen Gwiezdnych) składa się z szeregu dzielnic (a może - dawniej - miasteczek) rozciągających się na przestrzeni niemal trzydziestu kilometrów. Dużo nowej, dobrej architektury, zwłaszcza w tak zwanej dzielnicy ministerstw. Corniche, czyli coś w rodzaju deptaku wzdłuż morza, zachęca do spacerów tylko po zmroku. Swoją drogą, miejscowi narzekali, że zima sroga i noce chłodne (około 20 stopni Celsjusza). Pierwszym widokiem, który zapamiętaliśmy po przylocie do Omanu był podświetlony Wielki Meczet Sułtana Kubusia (mieszczący się przy ulicy Sułtana Kubusia), z czego się zresztą bardzo ucieszyliśmy, bo nasz pierwszy hotel miał być w pobliżu.


Muscat. Przebieralnia pod Wielkim Meczetem
[Dorota: O ile sam Wielki Meczet jest architektonicznie ciekawy i zdecydowanie wart zwiedzenia, to obyczaje przy wejściu znów napełniły mnie feministycznym smutkiem i poczuciem bezradności. Mężczyzna może wejść byle jak ubrany, byle schludnie. Mnie strażnik na wejściu “zahaltował” za zbyt krótkie jego zdaniem rękawy (siegały za łokcie). Zmuszona więc byłam wynająć odpowiednią sukienkę (ostatecznie tak mi się spodobała, że skończyło się kupnem). Chustkę miałam już własną, przezornie zabraną - ale i tak co i raz jakiś cieć pokazywał, że mam schować wysuwający się spod niej kosmyk włosów. No żesz kurczęż bladęż! Rozumiem rozmaite obyczaje - typu zdejmowanie butów, względnie odkrywanie/zasłanianie głów - ale po równo dla wszystkich! Wyobraźcie sobie sytuację, że jakaś religia owszem, wpuszcza do swoich świętych miejsc turystów czarnoskórych, ale pod warunkiem, że założą (usłużnie podaną za drobną opłatą) białą maskę - bo miejscowemu Panbukowi nie chce się patrzeć na ich czarne gęby. Można dodać np. legendę, jak to ludzie zostali stworzeni białymi, ale na niektórych diabeł nafajdał...]

Wielki Meczet.

Omańczycy uważają się za naród żeglarzy - muzeum w Salalah pokazuje kilkanaście typów różnych żaglowców - a swoje pięć minut w historii mieli (nie licząc obecnego renesansu Kubusiowego) w XVII i XVIII wieku, kiedy to pozbyli się Portugalczyków, a imperium rozciągało się od pakistańskiego Beludżystanu po Zanzibar. W XIX wieku sułtanat wpadł w orbitę wpływów brytyjskich, choć nigdy zależność nie została sformalizowana.

Na południowych plażach Omanu składają jaja żółwie - nocna wycieczka na spotkanie z łażącymi po piasku żółwicami robi wrażenie, choć i tak zapamiętamy najbardziej pierwszy kontakt z tymi zwierzętami na Sri Lance (tam zabawa obejmowała również podbieranie jaj spod “nioski”, gdyż miejscowy ośrodek naukowy wylęgał je w kontrolowanych przez siebie inkubatorach, a następnie kilkudniowe, czyli już nieco “stwardniałe” młode wypuszczał do oceanu). 

Nizwa. Souq.

Nizwa. Souq.


Muzea w Omanie są na bardzo przyzwoitym poziomie i najczęściej darmowe (lub płatne symbolicznie). Z rzeczy godnych zwiedzenia (uwzględnionych na liście dziedzictwa kuturowego UNESCO, którą uważamy za referencyjną) najbardziej zapamiętaliśmy fort w Nizwie (oraz miejscowy souq - bazar jak z tysiąca i jednej nocy, gdzie handluje się wszystkim, od kóz do broni palnej). W pobliżu kolejny fort, zbudowany z gliny (Bahla). Na południowym wybrzeżu dwie odkopki archeologiczne, na jednej z nich włoska pani archeolog dowiedziawszy się żeśmy z Polski rodem powitała nas tekstem: starość nie radość, śmierć nie wesele. Okazało się, że wcześniej kopała gdzieś z Polakami, którzy nauczyli ją tego jedynego zdania po polsku (na szczęście nie jakichś bluzgów). Dziękujemy wam, panowie archeolodzy!

Ibra.












poniedziałek, 11 lutego 2013

Wieczór autorski w BUW

Wszystkich chętnych - niestety, tylko tych znajdujących się w czwartek 21-go lutego w Warszawie - serdecznie zapraszam do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego na mój wieczór autorski. Jeśli czytając "Wiktorię" żałowaliście, że nie ma więcej ilustracji - to teraz będą na żywo! Jeśli nie czytaliście "Wiktorii" - przyjdźcie, może się zachęcicie...

poniedziałek, 4 lutego 2013

Upiór na ekranie

Poniższa notka jest odpowiedzią na wpis umieszczony na fascynującym blogu Legendum est


UWAGA SPOILERY! Jeśli ktoś nie widział filmu The Phantom of the Opera (2004, reż. Joel Schumacher), a chce mieć własne zdanie, to niech najpierw go obejrzy.



Dzięki za ten wpis i za „laurkę” we wstępie. Jest taka teoria, że jak się czemuś poświęci 10000 godzin (co wyliczono średnio na 10 lat), to będzie się w tym ekspertem. Ja w tej historii siedzę już (o zgrozo!) lat dwadzieścia z okładem – ale czy jestem ekspertem, czy wciąż tylko zakochaną fangirl, naprawdę nie wiem. Moim zdaniem z Upiorem (generalnie) jest ten problem, że jako opowieść jest to materiał niesamowicie wręcz plastyczny, w który można „wczytać” prawie wszystko, co się chce – już od bardzo wieloznacznej i pełnej nierozwiązanych zagadek (np. Czy Erik był mordercą?) powieści Leroux. Każda z kilkudziesięciu (sic!) adaptacji jest inna, wiele nie łączy z oryginałem (ani pomiędzy sobą) prawie nic, czasem tytuł, czasem imiona bohaterów lub jakieś poboczne wątki. Dlaczego nie lubię filmu Schumachera? Otóż dlatego, że uwielbiam spektakl Webbera i boli mnie, kiedy ktoś go spłyca i psuje (vide horrendalna non-replica w warszawskiej Romie). Czym moim zdaniem najbardziej różni się film od spektaklu? Rozłożeniem akcentów w związkach pomiędzy trójką głównych bohaterów, a szczególnie pomiędzy Christine a (tu bezimiennym) Erikiem.

Po pierwsze, w spektaklu Upiór nie jest prawie młodzieńcem, a mężczyzną dojrzałym (choć absolutnie nie starym), jest więc wyraźny motyw Faustowski. Nie ma najmniejszej wzmianki o „hodowaniu” sobie protegowanej od dzieciństwa – Christine pojawia się w Operze jako młoda kobieta (młoda, ale zdecydowanie kobieta, nie zaś istota de facto będąca dzieckiem). Dla mnie jest to opowieść o ludziach „po przejściach” (czego młody wiek Christine zupełnie nie wyklucza – ona ma potężną traumę po ojcu), zakochujących się w sobie znienacka i ku obopólnemu przerażeniu. Oboje - a już na pewno Erik, z jego własną gigantyczną traumą – są świadomi, że społeczeństwo (XIX wiek!) wyklucza samą możliwość tej miłości. To nie chodzi nawet o związek młodej kobiety z o wiele starszym mężczyzną, który miał pecha urodzić się ze zdeformowaną twarzą – ale o wybór dwóch dróg życiowych: bycia „normalną kobietą” (wicehrabiną, żoną-i-matką) albo „potworem” (primadonną, kobietą oddaną swojej pasji, a nie rodzinie).

U Webbera mamy taki trochę „gotyk bez gotyku”. „Ducha”, który okazuje się zwykłym (choć nietuzinkowym) człowiekiem, jego „ofiarę”, która jest (konkretnie bywa, w zależności od grającej ją aktorki) tak chętna i współpracująca, jak wspomniana przez Ciebie Mina u Coppoli. I tego trzeciego – „rycerzyka”, który przy bliższym oglądzie okazuje się autorytarnym i dominującym manipulatorem, wcale nie mniej niż „czarny charakter”. W filmie nikt nie zadaje sobie nawet trudu pokazać, że Raoulowi w pierwszej kolejności chodzi o to, żeby Christine uciszyć na zawsze – za cenę pieniędzy, tytułu, pozycji społecznej. Czy naprawdę to powinna wybrać? Czy takie rozwiązanie powinno być przedstawiane „targetowi” (nowemu pokoleniu równie młodych jak sama Chris kobiet, które w większości nie widziały wersji scenicznej) jako oczywiste, wręcz jedyne możliwe (ta scena, kiedy w finale, tuż przed pocałowaniem Upiora Christine bezgłośnie przekazuje „I love you” Raoulowi…)?

Moim zdaniem, o co w tym spektaklu naprawdę chodziło, to lustro i fakt, że oboje dla siebie nawzajem są Aniołami Muzyki (i.e. niespodziewaną i nieoczekiwaną nawet szansą ocalenia, być może ostatnią, choć zarazem pierwszą). Pomimo wszystkich trudności – nie mają łatwych charakterów, ale z drugiej strony czy ktoś interesujący takowy ma? – oni na jakimś głębokim poziomie są jednym, tak jak Catherine i Heathcliff w Wichrowych wzgórzach. Próba ich rozdzielania przez „zacnych mieszczan” skończy się jak najgorzej dla tych mieszczan, a także dla samych bohaterów, bo nie da się żyć z połową swojej duszy (a takie będzie życie Chris przy Raoulu). Nawet jeśli patrzenie w lustro boli.

Zgadzam się, że film Schumachera jest ładny. Podoba mi się w nim wiele intertekstualnych odniesień do historii kina (niektóre sceny żywcem wzięte z Pięknej i Bestii Cocteau) i historii filmów o Upiorze (to łóżko to zapożyczenie z wersji z 1926 roku z Lonem Chaneyem). Podoba mi się wiele detali, np. sposób, w jaki Erik gładzi palcem figurkę przedstawiającą Christine na swoim modelu dekoracji do Il Muto. Prolog z teatrem (i wspomnieniami) nabierającymi barw przy dźwiękach grzmiącej Uwertury też uważam za świetny. Drugie plany (Carlotta, dyrektorzy, Meg i jej matka) są do łyknięcia, również dlatego, że nie o nich tu chodzi. Z tego samego powodu przymknęłabym oko na pozbawioną feerii barw Maskaradę. Ale już na pięknego Upiora nie potrafię przymknąć oka. Ta kosmicznych rozmiarów trauma, warunkująca całe życie spędzone w ukryciu ma być wynikiem czegoś takiego??? Na Wielką Demeter Eleuzyjską, toż on mi się wręcz bardziej podoba bez maski, a zwłaszcza bez tej peruki - jak próżnym trzeba być, żeby nosić czarną perukę, aby bardziej pasować do własnych (?) wyobrażeń o mrocznym uwodzicielu?! Przy takiej skali problemu Upiora naprawdę trudno mi uwierzyć w realność jego bólu.

Pewien teoretyk, Abraham Moles, nazwał w swojej książce kicz „sztuką szczęścia” – i moim zdaniem ta diagnoza pasuje do filmu Schumachera doskonale. Ja tu nie widzę campu – samoświadomego kiczu, mrugnięcia do widza – ja widzę szczery kicz w tonacji molto serio. Wszystko, co może być przerysowane, jest przerysowane; nagromadzenie efektów wizualnych, ozdób na ozdobach, jest przytłaczające (np. dekoracje Opery lub nawet bardziej scena na cmentarzu); zaburzone są wszystkie proporcje. Po co? Moim zdaniem po to, żeby odwrócić uwagę widza od sedna problemu – od tego, że związek głównych protagonistów przekształcono w pozbawiony niuansów melodramat z jasno rozpisanymi rolami zbrodniarza i obrońcy. Żeby z tej ładności uczynić argument za „rozsądnym” wyborem rezygnacji z własnych ambicji, pasji i wsiąknięciem w szary tłum. W sumie, co łączy Christine z Raoulem? Dawno minione wspomnienia z dzieciństwa. Co Raoul wie o jej obecnym życiu; co go ono obchodzi? Jak ma wyglądać to ich „happy ever after”? Ale nie – widz(ka) ma nawet sobie nie zadawać tych pytań (na marginesie, Raoula też uważam za ciekawą postać i sądzę, że ma on własną traumę i własną tajemnicę). Wraz z piękną muzyką i pięknymi obrazkami ma łyknąć całą (XIX-wieczną z ducha) mieszczańską ideologię w formie, jakiej nie wciskał jej nawet Gacek Leroux.

niedziela, 30 grudnia 2012

Pięć zdań na koniec roku

Przetrwaliśmy koniec świata (choć, jak zastrzegał Marek Grechuta słowami Ewy Lipskiej, "nie ma pewności, że to naszego świata") i świąteczne obżarstwa, a jeszcze wcześniej sporo rzeczy miłych i kilka niezbyt przyjemnych. Przeczytaliśmy sporo książek (jedną nawet napisaliśmy), zobaczyliśmy kolejny kawałek świata, parę filmów i kilka spektakli. Smuciliśmy się smutkiem naszych przyjaciół i ogrzewali w cieple ich radości. Mimo wszystko to był dla nas dobry rok. Życzymy sobie - a przy okazji Wam wszystkim - żeby następny nie był gorszy!

Bjerkebæk, Lillehammer. Dom Sigrid Undset.

niedziela, 16 grudnia 2012

Tajemnica Carmen


„Tajemnicy, którą znam, nigdy nie zdradzę…” – droczy się Carmen z żołnierzem w pierwszym akcie opery Bizeta. Odkąd pamiętam, zawsze mi coś nie pasowało w postaci Carmen i chyba dopiero teraz zrozumiałam co. Nasunęły mi to czerwone pantofelki śpiewaczki podczas klasycznej do bólu (przynajmniej przez większość czasu) inscenizacji w Deutsche Oper. Chyba nie potrafię już patrzeć na czerwone obuwie na jakiejkolwiek scenie nie mając natychmiastowego skojarzenia z baśnią Andersena. To informacja „Chcę zbyt wiele”. Carmen tym różni się drastycznie od reszty kobiet w tej operze, że chce zbyt wiele. I moim zdaniem wcale nie o to chodzi, że jest „kobietą wyzwoloną”. Poczucie mentalnej swobody nie musi łączyć się z seksualną prowokacją, z której Carmen uczyniła niemal swój znak firmowy. Ona wręcz ocieka seksem w stopniu nieporównywalnym nie tylko z wiejską cnotką Micaelą, ale nawet z frywolnymi i zalotnymi Frasquitą i Mercedes. Carmen jest celowo przerysowana, napastliwa w swojej kokieterii – de facto tak superkobieca, że aż prawie męska. Chce żyć po męsku, agresywnie i nie licząc się z uczuciami innych i przez większość czasu jej się to udaje. A może sekret największej diwy wśród operowych uwodzicielek polega na tym, że Carmen… wcale nie jest kobietą?

Patrząc na tradycyjne dekoracje przedstawiające urocze dziewiętnastowieczne Hiszpanki flirtujące niewinnie z szarmanckimi señores pod wygrzanym śródziemnomorskim słońcem murami Sewilli wyobraziłam sobie całkiem inną Carmen. Też działaby się w Hiszpanii (a co tam), ale byłaby w stanie przybliżyć dzisiejszemu odbiorcy ten szok i skandal, który przesądził o powodzeniu opery Bizeta na wielkich scenach na następne półtora wieku; dziś zagubiony pod kurzem cepeliowskiej opowiastki o ślicznej Cygance i zazdrosnym żołnierzu.  Nie jestem zwolenniczką szokowania pour epater les bourgeois, zwłaszcza w operze, ale akurat w wypadku Carmen myślę, że musi być skandal, bo inaczej będzie banał.

Moja Carmen jest chłopcem – i to nawet nie transseksualnym chłopcem, który czuje się dziewczyną i ukrywa swoją biologiczną tożsamość przed całym światem (jak bohaterka Gry pozorów Neila Jordana). Już raczej kimś takim jak Angel z musicalu Rent – „aniołem” bez płci, a może z obiema naraz. Urodzoną gwiazdą, przykrym zrządzeniem losu przykutą do fabrycznej taśmy produkcyjnej i marzącą o tym, o czym wszystkie rynsztokowe gwiazdy – o pieniądzach, kochankach, władzy. Tajemnica Carmen jest tajemnicą Poliszynela; wszyscy, (może z wyjątkiem gąski Micaeli) wiedzą, że damskie ciuszki i makijaż to maska – ale i tak w dziwny sposób ta istota działa na ich zmysły. Tragedia Don Josego polega na tym, że wbrew sobie zakochał się w chłopcu (jako w dziewczynie) i sam stracił poczucie tożsamości. Niby nie jest gejem – nigdy nim nie był – ale dla jednej Carmen robi wyjątek. W scenie miłosnej czułym gestem zmywa jej gruby makijaż.

Knajpa Lillas Pastii – w Berlinie pokazana jako sympatyczna trattoria za drewnianym płotkiem – to u mnie bar, w którym schodzą się wszelcy odmieńcy. Prym wodzi tam jednak Carmen, przebrana z fabrycznego fartucha w olśniewający kostium plastikowej primadonny. Zdecydowanie to nie miałoby być wulgarne. I żadnych postapokaliptycznych, zasyfiałych miast – piękna, gorąca Sewilla i ludzie szukający wolności i zabawy. Żadnych śmietników cywilizacji – karnawał. Do knajpy przychodzi kolejny amator mocnych wrażeń – Escamillo, który tutaj nie byłby torreadorem, ale opiętym w równie ciasny kostium celebrytą-żużlowcem. Napakowany testosteronem macho z tatuażami i w skórzanej kurtce. Tak męski, że nawet faceta by przeleciał.

Potem następuje pojedynek o Carmen pomiędzy motocyklistą-milionerem Escamillem a zwykłym żołnierzem (a może policjantem) – jak nie trudno zgadnąć, ambitnej drag queen już pachną pieniądze i sława. Ale póki co lepszy wróbel w garści (kasę zapewni przemyt marokańskiego haszyszu) – nawet jeśli plącze się za nim jakaś nudna wieśniaczka.

Na koniec zacytowałabym jedną ze scen z berlińskiego przedstawienia, kiedy reżyser po dwóch i pół aktach doszedł do wniosku, że realizm realizmem, ale może można by dodać tu kilka symboli. Carmen przychodziła na corridę w (męskiej!) kurtce torreadora, a więc prawdziwa walka z bestią toczyła się nie na arenie, ale w kuluarach, pomiędzy nią a oszalałym z zazdrości Don Jose. U mnie Carmen-chłopiec też przyjdzie na fiestę (corrida jest tylko metaforyczna, naprawdę są to wyścigi motocyklowe) ubrany w kurtkę torreadora (i obcisłe skórzane spodnie zamiast spódnicy do ziemi). W Berlinie zabrakło mi podkreślenia „corridy” ruchem scenicznym, Jose-byka atakującego Carmen-torreadora nożem niczym rogami. Ja chciałabym pokazać jego rozdarcie, wstręt do samego siebie, że zapragnął chłopca; wstręt do Carmen, że nie jest kobietą, o której Jose marzył. Po zadźganiu jej nożem (co może sugerować gwałt) Don Jose mógłby na sam koniec wykastrować trupa, symbolicznie czyniąc Carmen bliższą swoich marzeń.

W Berlinie przed corridą Mercedes i Frasquita ostrzegały Carmen przed zazdrosnym Don Josem pojawiając się w przepięknych czarnych sukniach z wielkimi czarnymi skrzydłami niczym anioły śmierci. Było to bardzo malownicze, chociaż z zupełnie innej inscenizacji, niepasujące do reszty. U mnie jedynym aniołem byłaby sama Carmen. Nie mam pojęcia kto mógłby to zaśpiewać – chyba raczej młodzieniec niż kobieta, tak by w scenie tańca (lap dance?) dało się zrobić striptiz do nagiej (męskiej) klatki piersiowej. Może to jest pomysł bardziej na film, niż na scenę. Może jakaś mezzosopranistka mogłaby śpiewać z offu, a na scenie zastępowałby ją np. piękny tancerz. Albo znaleźć jakiś dźwięczny męski alt. Sama nie wiem… Ale trudno mi będzie po wczorajszym znowu widzieć w Carmen kobietę.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Głos po wodzie niesie...



Tak się jakoś złożyło, że rozluźnił się nam kontakt z lokalnym, poznańskim teatrem operowym. Po części zapewne dlatego, że się przeprowadziliśmy kilka lat temu pod miasto i wyjście do opery stało się wyprawą - a skoro trzeba wsiadać w samochód, to można już zajechać na przykład do Berlina (“Cześć Jasiowi[*], cześć i chwała, za tę drogę wieczna cześć”) czy innej Łodzi, albo i, o zgrozo, Warszawy. Trudno było też zgodzić się z ofertą programową dyrektora Znanieckiego - ja owszem, wierzę w różne dziwactwa na małej scenie, byleby były hors d’ouvrem a nie piece de resistance, dziwactw na dużej scenie (“Dzień świra” kompozytora Tabęckiego, przy którym Piotr Rubik jest wybitnym filharmonikiem) przyswajać już nie mogę. Zresztą nigdy nie mogłem.

Nie jest celem tego wpisu opisanie kondycji poznańskiej opery po zakończonej jakiś czas temu dyrektorskiej kadencji Znanieckiego, zwłaszcza, że wnikliwej analizy dokonał już Maciej Jabłoński w eseju (GazWyb) “Jak Michał Znaniecki eksperymentował z poznańską Operą”. Chciałem tylko opisać swoje, mam nadzieję, pożegnanie z reżyserem Znanieckim, które odbyło się w zeszłą niedzielę przy okazji “Eugeniusza Oniegina”.

Spektakl jest koprodukcją miedzynarodową (Kraków, Poznań, Bilbao, La Plata), co podobno jest ze względów kosztowych korzystne dla uczestniczących oper (a poza tym wpisuje się pieknie w modus operandi Znanieckiego - reżysera na walizkach). Z tego, co doczytałem, spektakl dotarł do Poznania (premiera kwiecień 2012) po premierze krakowskiej (grudzień 2010) i staggione w Bilbao oraz La Plata. Notka PAP donosi triumfalnie  o “prestiżowej nagrodzie Premios Líricos Teatro Campoamor” dla spektaklu za najlepszą inscenizcję roku 2011. Zaraz, zaraz: Teatro Campoamor to nieduży teatrzyk w równie niedużym asturyjskim Oviedo, a nagroda jest przyznawana od 2005 roku przez fundację, którą założył miejscowy samorząd. To mniej więcej tak, jakby teatr w Częstochowie przydzielał nagrody prezydenta miasta. No ale wiadomo, polski kundlizm przeze mnie przemawia, niech ma i niech się cieszy.

Teraz już kurtyna w górę. Tandetna, przeładowana scenografia, jakiś totalny bałagan na scenie, pnie brzóz, srebrne kurtyny, fioletowa poświata, aluminiowe wiadra. I starsza pani (Łarina, matka Tatiany i Olgi) usiłująca robić strip-tease, w czym, na szczęscie, przeszkadza jej inna starsza pani (Filipiewna). Generalnie reżyser ma dużo różnych małych pomysłów, którymi usiłuje przykryć brak dużego pomysłu na reżyserię całości. Słodką tajemnicą Znanieckiego pozostanie dlaczego Triquet próbuje zgwałcić Tatianę na stole bilardowym, przy entuzjazmie pozostałych gości. Dlaczego pojedynek Leńskiego z Onieginem rozhermetyzowany jest tłumem postaci wpadających na scenę (w tym Łarinę, która z jakiejś niedocieczonej przyczyny demonstracyjnie je w tym momencie jabłko). A sam pojedynek, dlaczego na krach? A Tatiana dlaczego przyjmuje Oniegina w desusach, zarówno we własnej sypialni w pierszym akcie, jak i później, będąc księżną Gremin, w akcie trzecim? (No, może to logiczne, tam jest dziedziczne obciążenie ekshibicjonizmem). 

W ogóle reżyser Znaniecki nie ma pomysłu na ruch sceniczny. W odróżnieniu od reżysera Trelińskiego, który chóru nie lubi i chowa go już to za scenę, już to do orkiestronu, już to na balkony widowni, reżyser Znaniecki chór, balet i statystów lubi i zgodnie z maksymą "im więcej tym lepiej" trzyma wszystkich na scenie przy każdej możliwej okazji (albo i bez), ale nie ma pomysłu na to, co ci wszyscy ludzie mieliby na tej scenie robić. Więc albo zastygają jak świeczki w kandelabrze, albo miotają się po niej bez sensu. Inna sprawa to kostiumy. Ja rozumiem względy budżetowe, konieczność oszczędności i że trzeba z jednej beli materiału cały chór obszyć, zwłaszcza aby się odróżniał od bardziej wielobarwnych solistów. Ale nie rozumiem dlaczego rosyjscy żniwiarze w I akcie ubrani są na czarno. I nie rozumiem, dlaczego wszystkie damy na balu w II akcie mają zielone kostiumy (rzucili na gubernię do GSu zieloną taftę i lokalne ziemiaństwo obkupiło się i obszyło).

To wszystko, co napisałem wyżej to jest nic i długo jeszcze niczym pozostanie przy reżyserii i scenografii trzeciego aktu, w którym reżyser każe solistom, chórowi i baletowi taplać się w wodzie. Reżyser Warlikowski ma taką obsesję na punkcie basenu kąpielowego, który umieszcza we wszystkich swoich inscenizacjach w ramach poprawiania librecistów, którzy akurat nie przewidzieli basenów w swoich operach. Ale u reżysera Warlikowskiego basen jest pusty, rzec można symboliczny. Późne wnuki reżysera Warlikowskiego poprawiają mistrza wprowadzając na scenę wodę: Treliński w “Latającym Holendrze” i teraz Znaniecki w “Oniegnie”. Woda nie jest jeszcze na tyle głęboka, aby balet uprawiał pływanie synchroniczne, ale jakieś chlupane i pryskane tańce mogą się odprawiać i odprawiają. W gustownych kaloszkach. Dziwne to rzuca światło na bale petersburskiej arystokracji w pierwszej połowie XIX wieku.

Książe Gremin jeździ sobie po tej sadzawce wózkiem inwalidzkim (nie pytam już dlaczego - poznański teatr wózek ma na stanie: jeździ nim w Traviacie baron Douphol, w Ernanim Silva, więc Znaniecki jako dobry dyrektor dba o amortyzację środków trwałych) ergo woda go nie dotyczy, ale taplać się musi Tatiana: najpierw zrzuca suknię do wody, aby potem, po odprawieniu awansów Oniegina podnieść ją mokrą i próbować na siebie założyć. Sam Oniegin brodzi w brodziku z godnością niczym czapla.

No dobrze, a teraz trzeba się zapytać - dlaczego? Czy też, w wersji bardziej uproszczonej: po jaką cholerę? Co wnosi wystawianie trzeciego aktu w sadzawce, czym jest spowodowane, jakie głębie interpretacyjne z sobą niesie? Otóż, odpowiadam, nic nie wnosi, niczym (oprócz chorej fantazji reżysera) nie jest spowodowane i nie niesie żadnych głębi. Są jakieś opery związane z wodą, które, gdy kto się uprze można wystawiać w akwarium, na przykład “Poławiacze pereł” czy “Rusałka”, ale przecież nie “Oniegin”!? Widz nie dostaje żadnych wskazówek interpretacyjnych z treści sztuki. Musi zapoznać się z wywiadem z reżyserem, w którym czytamy, że oto Onieginowi roztopiło się serce: emocje były zamarznięte i teraz puściły. No proszę, a ja myślałem, że Gremin na wózku nie trzyma moczu i posiusiuje się po całym pałacu. Można tylko się cieszyć, że reżyser Znaniecki nie połączył swojej koncepcji z warszawskiej “Łucji z Lamermoor” (świat do góry nogami) z “Onieginem”, bo wtedy woda byłaby nie do opanowania.

Dawno temu nasi znajomi pracujący w hamburskiej operze opowiedzieli nam o horrendalnej inscenizacji “Nabucco”, gdzie pani reżyser zrobiła na początku zebranie załogi i przedstawiła swoja koncepcję spektaklu i jego osi dramaturgicznej: tytułowy bohater wykorzystuje seksualnie swoje córki: Abigail i Fenenę, co prowadzi do rywalizacji pomiędzy nimi o względy ojca. Na nieśmiałe protesty, że to jakby mało związane z treścią i w sumie niezbyt życiowe pani reżyser odpowiedziała asertywnie, że jest to bardzo życiowe, co więcej przytrafiło się to właśnie jej w dzieciństwie. I jej psychoterapeutka miała taką koncepcję żeby odreagować tę traumę poprzez pokazanie jej na scenie. I to jest bardzo dobra koncepcja. Nie wiem, co przytrafiło się w dzieciństwie reżyserowi Znanieckiemu, ale może trzeba przestać odreagowywać to reżysersko.

[*] chodzi o Jana Kulczyka i Autostradę Wielkopolską; oczywiście oprócz czci i chwały w grę wchodzą również pieniądze

niedziela, 11 listopada 2012

Z ziemi włoskiej do polskiej i z powrotem

Nie tak dawno AndSol zauważył, że Polacy to Włosi północy. Dziś przy biesiadzie przyjaciel skonstatował, że nie można bezkarnie z ziemi polskiej do Wolski, że każdej akcji towarzyszy reakcja. I faktycznie, w ostatniej (rzadko śpiewanej) zwrotce hymnu włoskiego słyszymy (czytamy):

Già l'Aquila d'Austria
Le penne ha perdute.
Il sangue d'Italia,
Il sangue Polacco,
Bevé, col cosacco,
Ma il cor le bruciò.


W dość pobieżnym tłumaczeniu (włoskim dysponuje operowym) tekst jest niezbyt ekologiczny. Chodzi o to, że orłowi austriackiemu wypadły pióra. Ówże (aby się leczyć?) pił (wraz z kozakami) krew włoską i polską. Niestety terapia okazała się zabójcza, krew wypaliła mu serce. Czernina bardzo niezdrowa. Ale co z opitymi krwią polską i włoską kozakami? Już wiadomo: zasadzają się na Patryjotów w okolicach Ogrodu Saskiego.


PS. W ogóle dalsze zwrotki hymnów kryją wiele mroczych tajemnic (vide papistowskie mrzonki, łotrostwo księży i zbuntowani Szkoci w "God Save the Queen").