sobota, 25 maja 2013

Holender raz jeszcze

Wczoraj – trochę niespodziewanie (jak to fajnie kupić bilet i zapomnieć…) – wylądowałam w Teatrze Wielkim na Latającym Holendrze Wagnera, a może bardziej Mariusza Trelińskiego. Pomimo budzących obawy recenzji i kilku ostatnich gorzkich rozczarowań interpretacjami reżysera (Turandot), Holender „na wodzie” okazał się nie tyle nawet strawny, co piękny, poetycki i przemyślany. Z przyjemnością zauważam, że po spadku formy Treliński wraca do swojego dobrego poziomu.

O samym dziele (zajmującym niezachwianą drugą pozycję na mojej prywatnej liście ukochanych oper) pisałam już parę razy – ale zawsze oglądanie na świeżo pobudza do jakichś nowych obserwacji, więc się nie powstrzymam przed dodaniem kilku słów.

Obawiałam się, że (jak na słynnym nagraniu z Bayreuth) wyjdzie na to, że „dziewczyna duby smalone bredzi”, bluźniąc nie tyle rozumowi, co „naturalnej”, bo uświęconej tradycją, roli kobiety. Ile trzeba było mieć odwagi, żeby w zapadłej wiosce na północy Europy w XIX wieku rzucić wyzwanie prawom, wedle których kobieta miała żyć jak targane fizjologią zwierzę? Zażądać czegoś godnego siebie – zażądać boskiego ideału! – jeśli na obronę ma się tylko bierny opór i wieczną samotność lokalnej wariatki.

Spektakl Trelińskiego rozpoczyna uwertura ze „sceną szaleństwa”. Na zalaną wodą scenę wchodzi kobieta w sukni ślubnej – dokładnie taka, jak wyobrażam sobie Sentę, posągowa skandynawska blondynka. Tarza się w wodzie, jakby się topiła, desperacko próbuje wydostać się z kostiumu, który narzuciła jej religia i tradycja. W końcu staje, całkiem naga (niczym nowo narodzona) naprzeciwko wielkiej lśniącej kuli zawieszonej z tyłu sceny – symbolu swojego marzenia, swojej prywatnej religii, swojej duszy. A potem upada w wodę i po kilku konwulsyjnych ruchach zamiera. Być może jedynym prawdziwym wyzwoleniem jest śmierć.

O czym (o kim?) tak naprawdę marzy Senta? Kogo wymyśliła sobie, „domalowała” do znalezionego gdzieś starego obrazu i zakochała się w nim tak bardzo, że gotowa była umrzeć z miłości? Moim zdaniem ona marzy o kimś, kto jednocześnie będzie porażającym archaniołem i w jakiś sposób… nią samą. Tą częścią niej, która będzie zdolna ją obronić – przed codziennością, popadnięciem w banał, myśl o którym pozbawia ją tchu jak zalewająca płuca woda. Kimś kto cierpi i marzy – tak jak ona, i kto potrafi zrozumieć jej cierpienie i jej marzenie. Jedyną winą Kapitana jest to, że ośmielił się marzyć. „Nie poddam się przez całą wieczność” – tyle wystarczy, żeby narazić się na przekleństwo nieśmiertelności i wiecznej tułaczki. Senta też „nie podda się przez całą wieczność”, choć będąc kobietą może to tylko wymruczeć pod nosem, a nie wykrzyczeć na cztery wiatry.

Po raz kolejny pojawia się pytanie: Czy On istnieje? To cudowne, nieprawdopodobne zjawisko, dla którego naiwna marzycielka będzie Aniołem swojego Anioła. Ktoś, kto po prostu pewnego dnia pojawi się, przypłynie z morza, i powie: „Ja jestem niczym – Ty jesteś wszystkim” – dokładnie to samo, co ona tak bardzo pragnie powiedzieć jemu. Spojrzy na niego i rozpozna go w mgnieniu oka – tak jak w „koszmarnym” śnie Eryka. Przecież widział go jej ojciec, widzi go zazdrosny rywal. Senta, przez blisko trzy czwarte cudownego duetu miłosnego, go nie widzi. Śpiewa te swoje dramatyczne wyznania w ciemność, w morze. Patrząc na to bałam się, że Treliński pójdzie tropem Bayreuth – ale na szczęście wybronił się. W końcu Kapitan chwyta Sentę za ramiona. Ona się boi. Czy wyobraziła go sobie tak bardzo, że przeraża ją możliwość, że on jednak istnieje? Jest podejrzliwa – ktoś tu musi z niej drwić. Ojciec, Eryk, dziewuchy z miasteczka? Ale nie, on jednak istnieje, choć przecież miał nie istnieć. Ma jakiś wygląd (ciało?), osobowość – czyżby trochę inną, niż tę, którą ona stworzyła? A przecież miała rozpoznać go w mgnieniu oka… Czyżby łatwiej było kochać odbicie w lustrze niż żywego człowieka?

W romantycznych opowieściach każda miłość musi zostać poddana próbie; ta w Holendrze jest wyjątkowo trudna, bo właśnie mało heroiczna – to próba błota, nie ognia. Banału, jednocześnie dławiącego i dziwnie kojącego – nie walki. Senta - anioł musi zadać ból niewinnemu człowiekowi. Grzeczna (zbyt grzeczna!) dziewczynka musi powiedzieć natrętowi, którego kiedyś uważała za przyjaciela „Odczep się ode mnie”, jasno i bez pozostawiania cienia nadziei. Przyjaciel, z którym byłam w teatrze żałował Eryka i zżymał się, że na przerwie nazwałam go „robakiem”, bo przecież każdemu wolno marzyć. Ale co, jeśli marzeniem człowieka prymitywnego, tępego brutala jest tylko to, by oberwać aniołowi skrzydła? Nie rozumie Senty za grosz, ale pragnie jej (ciała, czy może też tego, co podporządkowanie sobie tego akurat ciała ze sobą niesie – upokorzenia, zatracenia ideałów?) – czy to dostateczny powód, żeby ona miała te jego pragnienia w jakikolwiek sposób spełniać? Mało to w miasteczku „lachonków”, które uszczęśliwi życie według modelu Kinder, Kirche, Kuche? Na końcu wszystkie co do jednej ubierają się w suknie ślubne. Ale nie – Eryk zawziął się na Sentę. A ona się nad nim lituje. Niestety.

Moim zdaniem różnica pomiędzy Kapitanem a Erykiem jest taka, jak różnica pomiędzy empatią a litością. Będąc miłą, wrażliwą dziewczynką można litować się nad cierpieniem zakochanego prostaka, nawet jeśli nie zamierza się go uśmierzać. Ale co z tego, jeśli prostak weźmie gest litości za wyznanie wzajemności? Niewinne, przyjacielskie objęcie za szyję (nawet nie pocałunek), za „obietnicę oddania”, równie w jego oczach wiążącą co nieśmiertelna miłość do demona-archanioła? Czy Senta rzeczywiście zdradziła Kapitana pozwalając by – cytując Słowackiego – „spadł choć jeden listek z jej dziewiczego wianka”? Nie wierzę w to – jej relacja z Kapitanem była relacją nawet nie miłości, ale identyczności. Nie współczucia, ale empatii aż do całkowitej identyfikacji. Co wobec tego znaczy nawet-nie-pocałunek?

Na końcu inscenizacji Trelińskiego Eryk, próbując zatrzymać Sentę, strzela do Kapitana i rani go. Oczywiście, przeklętego żeglarza nie można zabić, ale atak rywala zmusza go do wycofania na statek. Senta wyrywa Erykowi broń i strzela sobie w głowę. Wioskowy głupek bije brawo. Moim zdaniem strzelając do Holendra Eryk tak naprawdę strzela do Senty i to ją śmiertelnie rani – skutki litowania się nad uzbrojonym idiotą… Tak więc wychodzi na to, że prawdziwym wyzwoleniem dla kobiety, która nie godzi się na „kobiecy los” jest tylko śmierć. Lepiej sczeznąć szybko i za młodu, niż stracić życie, młodość i wszelkie ideały utopiwszy się w zupach i kupach. Spłonąć, a nie wyblaknąć. Być może Wagner czekał na taką kobietę (Senta, Brunhilda, Izolda), która zdolna byłaby oddać życie za marzenia, ale nie doczekał się. Uznał więc – jak Senta o Holendrze? – że ona nie istnieje w inny sposób, niż wyobrażenie w jego głowie. Pewnie, jakby spotkał ją na swojej drodze (czy wystarczyło tylko uważniej popatrzeć?) to by się jej przestraszył…

wtorek, 14 maja 2013

Warszawskie Targi Książki

Stadion Narodowy - Sektor D18, stoisko 217



poniedziałek, 13 maja 2013

Turcja 2013. Ankara.

Myślałem, że Polska jest mistrzem świata, jeśli chodzi o ustawianie przy drogach różnych bezsensownych, często wzajemnie sprzecznych znaków (głównie chodzi o ograniczenia prędkości). Gdybym miał się do tych wszystkich pięćdziesiątek i trzydziestek stosować, zapewne byłbym wciąż gdzieś w okolicach Adiyamanu. Oczywiście, Turcy jeżdżą temperamentnie (i biją Polskę na głowę, jeśli chodzi o statystyki wypadków drogowych), ale odreagowywanie tego za pomocą  coraz bardziej restrykcyjnych ograniczeń jest chyba kontrproduktywne. I tak prędkość jest ograniczana stanem nawierzchni (i tu też nie mamy się czego jako Polacy wstydzić). Rzecz jasna pieszy jest zwierzyną łowną, pierwszym obyczajem, jakiego europejski kierowca powinien się we własnym dobrze pojętym interesie wyzbyć w Turcji jest zwalnianie na przejściach dla pieszych, a już zwłaszcza zatrzymanie się w celu przepuszczenia pieszego skutkować może tragedią, i to bynajmniej nie dla pieszego (ten nie jest taki głupi, zna życie, wietrzy wszelkie podstępy i na drogę i tak nie wejdzie).

Turcja, co zważywszy położenie geograficzne może być niespodzianką, jest krainą drogiego paliwa, co przekłada się na wysokie koszty taksówek. System komunikacji publicznej w Ankarze jest dość trudny do rozpracowania (autobusy państwowe, autobusy prywatne, dolmusze czyli popularne marszrutki, brak rozkładów czy mapek na przystankach) co w połaczeniu z powszechnym brakiem znajomości angielskiego powoduje, że najlepiej Ankarę zwiedza się pieszo, zwłaszcza że zbyt wiele do zwiedzania nie ma.

Świątynia Augusta, ale i Allaha.

Zachowało się nieco rzymskich starożytności. Po wizycie cesarza Juliana Apostaty pozostała słownie jedna kolumna, wciśnięta pomiędzy znacznie późniejsze domy. Świątynię Augusta spotkał dziwniejszy los, bo ludzie wciąż się tam modlą - ponieważ dobudowano do niej meczet. W ogóle, właśnie buduje w Ankarze nową starówkę - to znaczy ładne domki “nowe jak stare” - chyba miejscy planiści odpuścili sobie syzyfową pracę modernizacji narosłych przez stulecia ruder na sąsiedniej górce.


Mauzoleum.


Mauzoleum.
Główną atrakcją miasta jest Anitkabir, czyli mauzoleum Ataturka. Zbudowane kilka lat po śmierci “ojca wszystkich Turków”, w stylu bardzo imperialnym (coś w rodzaju połączenia upodobań faraonów i włoskich faszystów - oczywiście z odrobiną tureckości, bowiem Ataturk uważał się za ostatniego Hetytę). Każdy ma swoich Sarmatów. Dzięki hetyckiej manii ojca narodu powstało zresztą w Ankarze rewelacyjne Muzeum Cywilizacji Anatolijskich. Chwilowo w remoncie, tylko połowa udostępniona, ale nawet ta połowa jest lepsza niż niektóre inne całości.




Muzeum Cywilizacji Anatolijskich - złowieszczy eksponat.
Zresztą Turcy zrobili Ataturkowi przykry dowcip. Całe życie walki z lokalną wersją szamaństwa o kraj świecki, a na koniec zafundowali mu islamski pogrzeb - wcale nie leży w marmurowym sarkofagu w mauzoleum, ale tradycyjnie, w ziemi, zawinięty w całun. Swoją drogą, wódz był antyklerykałem i islamosceptykiem wtedy, kiedy jemu to pasowało (np. żłopiąc alkohol do stanu marskości wątroby). W innych wypadkach godził się z Allahem błyskawicznie - jest tajemnicą poliszynela, że z (pierwszą i jedyną) żoną rozwiódł się “jednostronnie”, czyli dokładnie w taki sposób, z jakim przez ponad dwa lata małżeństwa (teoretycznie) walczył. W ogóle historia pani Ataturkowej jest raczej smutna. Kobieta była wyjątkowo wykształcona (na Zachodzie), znała ileś języków, pisała mężowi przemówienia - jednym słowem, wedle wszelkich standardów feministka. Małżeństwo, na ile można to ustalić, zawarli z miłości - która niestety przegrała z codziennym życiem. Zawodowy modernizator i antyklerykał w domu najchętniej zamieniłby się w typowego tureckiego baszę. A to już żonie (trudno się dziwić) nie pasowało. No to trzy razy “idź precz” i po krzyku. Nie trzeba chyba dodawać, że rodacy dorobili ex-wodzowej gębę “złej kobiety”...  
Stara stara Ankara

Nowa stara Ankara
Poza tym w Ankarze zobaczyliśmy po raz pierwszy tureckie piwo - na głębokiej anatolijskiej prowincji takich rzeczy nie ma. Dużo młodzieży, studentów,  korposzczurków, życia nocnego, knajp, knajpeczek, słowem wszelkich atrybutów stołeczności.

Na koniec parę słów o samej konferencji. Okazało się, że związek pomiędzy Henry Jamesem a Ankarą jest taki, jak zwykle w przypadku konferencji naukowych - pracuje tu jakiś entuzjastyczny naukowiec, któremu chce się organizować sympozjum. Tak było i tym razem. Konferencja spora (z 80 osób), poziom zaskakująco dobry, w ogóle wszystko jak zwykle (w krajach cywilizowanych), ale... Były też smaczki, nazwijmy je, orientalne. Po pierwsze rozpoczęcie imprezy odbyło się w akompaniamencie mów dziekana, prodziekanów i każdego, kogo udało się złapać. Było wręczanie kwiatów - olbrzymie bukiety (u nas uchodziłyby za zdecydowanie funeralne) stały do końca w sali powalając zapachem. Zamknięcie konferencji było jeszcze ciekawsze - znów mowy, podsumowania, podziękowania. W tym dla pomagającyh w organizacji studentów (nic dziwnego), którym ceremonialnie wręczono certyfikaty (???). Certyfikaty wręczał sam dziekan - postać patriarchalna, siwa i nobliwa. Studenci po kolei podchodzili do niego, po czym w większości (głównie młode dziewczęta)... całowali go po rękach. Pocałowaną rękę przyciskali sobie do czoła. Dziekan poklepywał ich ojcowsko i... ronił łzy. Tak się wzruszył jaka to piękna konferencja była. Wyobrażacie sobie publicznie wzruszonego do łez dziekana na jakiejkolwiek zachodniej uczelni?
Gilgamesz (Muzeum Cywilizacji Anatolijskich).

środa, 8 maja 2013

Turcja 2013. Drugie kółko.

Malatya. Zaczyna się sezon na owoce. 
Malatya w polskich kręgach konfesyjnych znana jest (jeśli w ogóle) jako miejsce urodzin Ali Agcy. Mniej znany jest fakt, że 80% światowej produkcji moreli pochodzi z Turcji, a większość upraw lokalizowana jest akurat w rejonie Malatyi. Właśnie nieśmiało zaczynał się sezon owocowy, od takich najbardziej pastewnych brzoskwiń, drobnych, z trudno oddzielającą się pestką. I małych zielonych śliwek. Na kayisi pazar (bazarze morelowym) można kupić suszone morele w kilkunastu rodzajach plus morele w czekoladzie, morelowe kosmetyki itp. Sama Malatya jest miastem dużym i nowoczesnym, zupełnie nie żadną zapadłą dziurą, skąd co najwyżej terroryści się rozpełzają na świat. A najbardziej znanym obywatelem miasta był jednak Ismet Inonu, drugi prezydent republiki, następca bliźniaka Beli Lugosiego.
Te pomarańczowe z prawej są siarkowane i dlatego mają ładny kolor po ususzeniu, te z lewej są naturalne.
Malatya posłużyła nam za bazę wypadową do wycieczek po okolicy, z których najciekawszą była ta na Nemrut Dagi. Na wierzchołku góry (2134m) znajdują się ruiny świątyni z monumentalnymi posągami zbudowanymi na rozkaz króla Kommageny Antiocha, syna Mitrydatesa (ale nie tego Mozartowskiego, re di Ponto, tylko jakiegoś innego - popularne imię w tamtych czasach i okolicach). Oczywiście, sam król również figuruje pośród bóstw (z jakiegoś powodu za towarzystwo wybrał sobie Zeusa, Apolla, Herkulesa oraz lokalną odpowiedniczkę Fortuny). Co więcej, o bliskich związkach króla z bogami zaświadczają umieszczone tu i ówdzie płaskorzeźby, na których każdemu po kolei ściska dłoń. Rzecz całą dla współczesności odkrył niemiecki geodeta pod koniec XIX wieku.
Nemrut Dagi.

Nemrut Dagi
Nemrut Dagi
Nemrut Dagi,
W czasach Antiocha Kommagene było małym buforowym królestewkiem, a głównym zadaniem jego władców było lawirowanie w charakterze obrotowego przedmurza pomiędzy Rzymem a Persją. Nawet stolicę zbudowano na całkim sporej górce, (słusznie) nie przewidując że może się rozrosnąć. Patrząc na projekt Nemrut z tej perspektywy, to mniej więcej tak, jakby marszałek województwa podkarpackiego rozkazał splantować wierzchołek Tarnicy i ustawić tam swoją figurę wśród powiedzmy, papieża, Obamy, Putina, Matki Boskiej i Pudziana. A zresztą, cóż będą mogli powiedzieć przyszli odkrywcy ruin świebodzińskich? Rzymianie, gdy już im się znudziła pseudoniezależność Kommagene, rozebrali częściowo świątynię, a budulec wykorzystali do konstrukcji mostu nieopodal. Bądźmy jednego pewni, elementów Świebodzineira nie da się użyć do niczego.
Antioch, kumpel Heraklesa
Dalej, przez miasteczko Kangal - słynące z opracowania modelu psa ogólnotureckiego - pojechaliśmy do czegoś o nazwie Balikli Kaplica. Słowo “kaplica”, sugerujące jakieś uduchowienie, ma w rzeczywistości bliżej do “kąpieliska” (zapewne jakiś indoeuropejski źródłosłów), zaś “balikli” to, jak się okazało, rybki. Rybki-ludożercy, na szczęście zadowalające się podskubywaniem martwego naskórka, a woda (źródła Eufratu) zawiera dużo selenu - z tego względu zaleca się te kąpiele wspomagająco chorym na łuszczycę. My byliśmy tam jedną noc, raczej wiedzeni ciekawością (dość dziwne uczucie bycia skubanym przez zupełnie nie bojące się ludzi rybki) niż jakimś problemem dermatologicznym.

Ogólnym problemem kąpieli termalnych w krajach muzułmańskich jest dyskryminacja par heteroseksualnych (czy wręcz heterofobia) manifestująca się rozdzielnopłciowością basenową. Wieczorem udało się ten problem rozwiązać (recepcjonista wpuścił nas do basenu po jego oficjalnym zamknięciu), rano natomiast poszliśmy na “zajęcia ciche w podgrupach”. Zajęcia nie były zupełnie ciche, w części męskiej dominowali Rosjanie, znaczy była wódeczka, papierosy, karty (takie specjalne, basenowe, z plastiku), oraz odpowiednik radiomagnetofonu z rosyjskim repertuarem (rozpoznałem Porucznika Golicyna). Był też Pan Murzyn, z którym się postanowiłem socjalizować.

Otóż Pan Murzyn przyjechał do Balikli Kaplica z Sudanu Południowego (w Turcji pierwszym pytaniem jest zawsze “Where are you from?”, więc radośnie uległem konwencji). Pan Murzyn był jakimś wyższej rangi parlamentarzystą południowosudańskim czy innym politykiem, co poniekąd tłumaczyło jego obecność na trzytygodniowym turnusie), próbowałem go delikatnie naprowadzić, żeby opowiedział mi cokolwiek o tym nowym państwie. No, zaczęło się od pytania, czy ja wiem, kim był doktor John Garang? Nie wiedziałem, naprawdę nie wiedziałem. Ha, rzekł Pan Murzyn, cały świat zna i czci doktora Johna Garanga, to był nasz wielki lider, który zginął w tajemniczej katastrofie lotniczej. Aha, powiedziałem rekoncylacyjnie. Pan Murzyn nie był do końca zadowolony (“You should go to the library and read about doctor John Garang!”). Obiecałem, ale to do końca nie rozprasowało sytuacji. “Ask your elders, they will explain you about doctor John Garang!” - rekomendował mi Pan Murzyn na koniec naszego spotkania w basenie. Bardzo ciekawa rozmowa, dała mi pewien pogląd na percepcję Smoleńska poza Polską.

Divrigi, brama Ulu Cami (Starego Meczetu)
Następnego dnia pojechaliśmy do Divrigi, gdzie mieści się zabytek UNESCO w postaci meczetu i (sic!) szpitala psychiatrycznego pochodzących z XIII wieku. Pacjentów leczono jak na owe czasy bardzo nowocześnie, szumem wody oraz dźwiękami muzyki. Nowoczesność tę widać zwłaszcza w porównaniu z ówczesnymi metodami europejskimi, gdzie wariat stanowił popularny obiekt plebejskiej rozrywki, a szpitale udostępniano zwiedzającym, którzy chcieli się pośmiać. Niestety, wychodzi na to, że w momencie kiedy Europa (tak koło XVIII wieku) ruszyła ostro do przodu, Bliski Wschód zafundował sobie akurat własne średniowiecze, z którego do dziś całkiem się nie wygrzebał.
Okolice Darende
Z Divrigi przejechaliśmy poprzez Arapgir (XIII wieczna katedra ormiańska, wysadzona bardzo skutecznie dynamitem w 1957 bo tak się radzie miejskiej podobało) do Darende. Miasteczko znajduje się u wylotu malowniczego wąwozu z bystrą rzeczką, dość dobrze zagospodarowanego (rafting, kąpielisko, ścieżki spacerowe, zaplecze gastronomiczne), a znane jest z tego, że osiedlił się w nim Somuncu Baba (choć angielska wiki łączy go z Bursą, zakładam, że Turcy jakiś rozum też mają), islamski święty, apokryficzny wnuk Mahometa. Oni zresztą tutaj świętość określają za pomocą degrees of separation, znaczy na przykład “ktoś kto znał kogoś, kto osobiście widział Mahometa”.

A potem wróciliśmy do Malatyi i kółko się zamknęło. Fruu do Ankary.


Jest herbata, jest impreza (cd).

sobota, 4 maja 2013

Turcja 2013, pierwsze kółko.

Turcja uchodzi za kraj turystyczny. Turyści masowo zwiedzają Stambuł i śródziemnomorskie wybrzeża, a jak już któryś trafi do Kapadocji, to uważa się za wielkiego odkrywcę (też byliśmy, a co). Postanowiliśmy więc wypuścić się tam, gdzie autokary nie docierają. Wyszły z tego dwa kółka po 4 dni każde, plus na koniec Ankara, jako że pretekstem do całej tej podróży była odbywająca się tam konferencja poświęcona twórczości Henry’ego Jamesa (co Henry James miał wspólnego z Ankarą, jeszcze się może wyjaśni...).


Ani - kościół św. Grzegorza (Saint Gregory of Tigran Honents)
Ani - katedra
Za rzeczką Armenia

Pierwsze zaczęliśmy w Karsie, skąd wynajętym samochodem udaliśmy się do ruin miasta Ani, dawnej stolicy... Armenii. Do Armenii jest niedaleko, przez płot i przez rzeczkę, most (na Jedwabnym Szlaku) jednak został zniszczony chyba jeszcze w średniowieczu. Ani, dawniej podobno konkurujące z Konstantynopolem, jest obecnie bardzo zrujnowane, cóż - okolice są sejsmiczne, wojny częste, a i sąsiedztwo ormiańsko-tureckie trudne. Tak trudne, że jedyna (za to bardzo skrupulatnie) odrestaurowana budowla to późniejszy pałac jakiegoś pomniejszego namiestnika sułtańskiego. Na te wszystkie kościoły z X wieku trochę jakby zabrakło woli i energii. O ile się nic nie zmieni, to za kilka dekad zostanie już tylko przysłowiowy kamień na kamieniu.
Pałac Icka Paszy
Ishakpasha Palace od wewnątrz
Z Ani pojechaliśmy do miasteczka Dogubeyazit, leżącego pod samym Araratem, ze 30 kilometrów od granicy z Iranem. Oprócz samej wielce malowniczej góry czekał tam na nas przepiękny pałac niejakiego Ishaka Paszy - jeśli tak mieszkał jakiś pomniejszy kurdyjski królik, to można sobie tylko wyobrazić rezydencje poważniejszych władców. Zresztą jakby nie interpretować, to Ishak zapewne był Izaakiem, toteż trudno jakąś konsystentną politykę historyczną stosować.

Ararat właściwy (5137m) i mały (3925m)

Wytęż wzrok i znajdź arkę. A za górą - Iran.
W pobliżu Araratu, bezpośrednio przy granicy irańskiej, znajduje się siedziba strażnika Arki Noego. Arka Przymierza w Etiopii dozorowana jest przez jakiegoś dziewięćdziesięciolatka wyposażonego w muszkiet z czasów wojny trzydziestoletniej. Arka Noego, a w zasadzie jej domniemany odcisk w skale posiada strażnika imieniem Hassan, który w towarzystwie dwóch bardzo małoletnich wnuczek prowadzi “muzeum”, za co otrzymał ponoć medal od władz Rumunii i drugi z Ukrainy.
Erzurum - Yakutie medressi
Jest herbata - jest impreza
Z Dogubayazit pojechaliśmy do Erzurum, malowniczo położonej stolicy tureckiego narciarstwa. Oprócz białych atrakcji w okolicach, miasto proponuje odwiedzającym kilka meczetów i medres (wszystko oczywiście z czasów dostojnie średniowiecznych) oraz grobowce trzech - no właśnie nie wiadomo: mędrców, męczenników, bohaterów (a może tylko bogaczy), tak stare, że już zupełnie nie wiadomo, kogo w nich pochowano. Erzurum ze znanych nam miast najbardziej przypomina Konię, przez którą jedzie się do Kapadocji. To już zdecydowanie Azja.
Bliżej świata: antenty satelitarne na ruderach; przypomina się Polska wczesnych lat 90 ubiegłego wieku.
Jednym z najbardziej zaskakujących odkryć była wielka sympatia tutejszych mieszkańców dla Polaków, a także fakt, że całkiem sporo wschodnich Turków bywało lub wybierało się w nasze strony (często jako stypendyści Erazmusa). Oczywiście, niekiedy “przyjaźń” ma wymiar handlowy (dużo rzadziej niż w rejonach turystycznych), ale całkiem często jest zupełnie bezinteresowna. Ot, po prostu chcą pogadać, pochwalić się, że mówią trochę po angielsku (albo niemiecku), wypić z kimś herbatę, udzielić jakichś rad, czy po prostu się zdziwić naszą obecnością.

Oskvank - katedra
Świadectwem skomplikowanej historii regionu są też “gruzińskie doliny” (Georgian Valleys) na trasie z Erzurum z powrotem do Karsu. W wioseczkach zagubionych w głębokich górskich dolinach znajdują się ukryte bizantyjskie kościoły z VIII-X wieku, niektóre wciąż w niezłym stanie. W takim np. Oskvank, składającym się obecnie z kilku rozklekotanych domków wznosi się imponujących rozmiarów katedra, prawie kompletna jeśli nie liczyć zawalonego dachu. Równie niesamowite są kościoły w Bagbasi i Ishan. Samochód rzęzi na pierwszym biegu pokonując kilkukilometrowe podjazdy, trudno sobie wyobrazić, jak dostarczono materiał na budowę i kto w ogóle z niej później korzystał na tym odludziu. Czegoś jednak o tym wczesnym średniowieczu nie wiemy.

Kars - katedromeczet
Sam Kars wygląda miejscami jak mniejsza i bardziej zapuszczona Odessa, a to z powodu rosyjskiego panowania nad miastem w XIX wieku, czego efektem jest spora liczba klasycystycznych i eklektycznych budynków, w różnym obecnie stopniu degradacji.  Przykładem zmiennych losów Karsu jest kościół św. Apostołów z połowy X wieku, który w swojej historii był katedrą potem meczetem potem znów katedrą, potem znów meczetem, potem magazynem, potem muzeum. Teraz znów jest meczetem, co pewno świadczy o religijnym odrodzeniu w Turcji.

Jest też akcent polski w Karsie. January Suchodolski, znany skądinąd jako proto-Kossak i autor malowideł ku pokrzepieniu serc, po czterdziestce, gdy już namalował wszystkie swoje napoleoniana, oddał swój pędzel na usługi cara Mikołaja I, słowem został kolaborującym renegatem, ilustrującym przewagi wojsk rosyjskich. Oblężenie Karsu malował z wyobraźni, więc miasto jest jakby ze złej strony cytadeli (w rzeczywistości oddzielone od niej rzeką). Na obrazie dzielni Moskale pod dowództwem znanego skądinąd generała Paskiewicza przygotowują się do odbicia miasta z rąk pohańców.
Kars - widok na cytadelę




niedziela, 7 kwietnia 2013

Jak się ubrać do opery? Dress code dla początkujących (cz. 1).

Teatr Wielki w Łodzi. Anna Bolena (Gaetano Donizetti). Premiera 6 kwietnia 2013



Pan Instalacja.

Dobra Wróżka łódzkiej opery. Ten sam strój na każdej premierze od kilkunastu lat.



czwartek, 28 lutego 2013

Madame Faust


Na Sprawę Makropulos w warszawskim Teatrze Wielkim cieszyłam się od dawna, w związku z pewnym projektem, który mam „na tapecie”, a który dotyczy gotyckich wizerunków diw – i nie zawiodłam się. Przedstawienie było wysmakowane plastycznie, pięknie zagrane i odśpiewane, nawet „dźwięki” (tzn. nowoczesna muzyka) nie przeszkadzały, gdyż dzieło ma melodyjną uwerturę i wbijający w fotel finał. Przy tym dawno już nie widziałam na operowej scenie tak inteligentnej i poruszającej (a nieznanej mi dotychczas) opowieści.

Elina Makropulos jest primadonną i ma 337 lat. Po stuleciach ucieczek i ukrywania się pod coraz to innym zmienionym nazwiskiem przyjeżdża do Pragi, gdzie właśnie dobiega końca sprawa sądowa o spadek, rozgrywająca się pomiędzy jej odległymi potomkami. Elina wie, że wśród sterty zapomnianych papierzysk znajduje się tajemnicza formuła nieśmiertelności, zapisana wieki temu przez jej ojca, cesarskiego lekarza. Chce ją odzyskać i wreszcie pozbyć się ciążącego jej brzemienia wiecznego życia.

Nieśmiertelność - jedno z największych marzeń ludzkości, przedmiot (lekko licząc) połowy literatury gotyckiej. Czy rzeczywiście byłaby nie do zniesienia? Nawet w parze z drugim „świętym Graalem” – wieczną młodością? Elina posiadła sekret w wieku lat szesnastu; po ponad trzech stuleciach wygląda (przynajmniej w libretcie) na najwyżej 30 i wciąż olśniewa urodą. Doktor Faust (wielokrotnie) obiecał za to duszę diabłu…

Z tym, że Elina Makropulos jest Faustem mimo woli. Nigdy nie pragnęła nieśmiertelności, sławy, zastępów utytułowanych kochanków. Jako podlotek padła ofiarą naukowego eksperymentu ojca, który bał się podać niesprawdzoną formułę władcy, więc wypróbował ją na własnej córce. Myślał, że czar nie podziałał i wkrótce umarł ze zszarganą opinią szarlatana i fantasty. Elina nie umarła. W swoich kolejnych „wcieleniach” opanowała do perfekcji sztukę śpiewu, przyciągając bogatych protektorów. Nie czuła do nich nic. Z czasem, jak mówi, „nudzi już bycie dobrą, nudzi bycie złą”, nudzi bycie w ogóle. Pieniądze wydają się trywialne, sztuka płytka, seks mechaniczny, umierający dokoła ze starości (zda się, dopiero co poznani) ludzie tylko irytują. Czy Faust też znudziłby się mądrością?

Być może największym problemem Eliny jest wieczna samotność, uporczywe trwanie w zmieniającym się świecie. Co zaskakujące, nieśmiertelna diwa nie jest wampirem – nikogo nie morduje w świetle księżyca, nie wysysa krwi. Nawet żaden diabeł się przy niej nie kręci. Jej jedyną winą – ale w oczach pozostałych postaci, niewybaczalną – jest to, że żyje dłużej od innych. Dlatego musi się ukrywać, uciekać, wiecznie zacierać ślady. Kiedy w przypływie kaprysu (lub desperacji) ujawnia się przed jednym z dawnych kochanków, to jest początek jej końca. Powiedzenie: „Jestem Elina Makropulos. Mam 337 lat. Nie umieram, nie starzeję się. Nie wiem dlaczego. Tak wyszło” absolutnie nie wchodzi w grę – kiedy wreszcie to stwierdzenie pada, to w atmosferze absolutnego skandalu. Przez całe przedstawienie zadawałam sobie pytanie dlaczego.

Co ciekawe, tam jest jeszcze jedna śpiewaczka. Krista (Krystyna), córka prowadzącego sprawę prawnika. Aż chciałoby się zapytać, czy Karel Čapek lub Leos Janaček słyszeli o tej innej Krystynie, równie młodej, naiwnej i pozbawionej wiary w siebie. Tutejsza też ma zamożnego narzeczonego (syna jednego z domniemanych spadkobierców), ale wydaje się, że najbardziej, może nie do końca świadomie, zafascynowana jest Eliną (a konkretnie jej najnowszym awatarem). Śpiewać jak Elina - być Eliną! - staje się jej największym marzeniem, wręcz obsesją. Narzeczony, Janek, tego nie rozumie – w końcu to tylko śpiewaczka, wystarczy trochę czasu i pracy, a Krista też może osiągnąć podobny artyzm. Najbardziej zaskakuje więc – i moim zdaniem jest to jedyna „skucha” w fabule tej opery – że to Janek (a nie jego ojciec, ani pra-prawnuk Eliny, ani wariat Housek – wszystko jej byli lub obecni kochankowie) z powodu primadonny strzela sobie w głowę. Gdzie się podział lojalny (i odrobinę drobnomieszczański) narzeczony? Zaczarowała go ta upiorzyca, czy jak? Samej Eliny śmierć Janka nie obeszła, wręcz z trudem kojarzy, kto to był (ach tak, syn tego nadętego dupka, z którym poszła do łóżka żeby odzyskać cenny dokument, a który potem jeszcze stroił fochy, że nie wykazywała entuzjazmu i była zimna niczym trup…).

W końcu wszyscy, którzy przeżyli, spotykają się na sali sądowej – w sprawie, która z banalnego procesu o majątek staje się niemal aferą kryminalną. Elina w dramatycznej arii wyjawia swoją prawdziwą tożsamość, jakby przyznawała się do ostatecznej zbrodni. Zrealizowała swój cel, odzyskała manuskrypt ojca. Nie jest do końca jasne, co dalej. Czy i tak umiera, bowiem „wieczność” w jej wypadku liczyła sobie 300 lat? Czy musi zniszczyć zaklęcie, a może wystarczy przekazać papier kolejnej „Madame Faust”? Elina podaje go Kriście – jako podarunek-pokusę, okup za zdradę i samobójstwo Janka, sekret mistrzyni przekazywany adeptce. „Weź, będziesz śpiewać jak ja. Będziesz żyć jak ja. Na zawsze.” Krista, prawdę mówiąc, nie ma już nic do stracenia. Miłość (w osobie Janka) okazała się źródłem upokorzenia i bólu. Rozwiała się nadzieja na „normalne życie” u boku zamożnego męża; na horyzoncie majaczy widmo staropanieństwa przy tetryczejącym ojcu. Tak czy inaczej – gorycz, rozczarowanie, samotność. To wszystko, co z własnego doświadczenia zna Elina. Ale jest jeszcze ambicja, scena, sztuka. Czy doskonałe piękno wystarczy za pocieszenie? Krista bierze dokument i podpala go od zapalniczki. Woli być nikim niż Faustem. Elina odchodzi (w libretcie rozsypuje się w proch). Kurtyna.

A ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że strasznie szkoda zmarnowanego talentu Kristy, jej wyrzuconego do ognia życia. W imię czego? Strachu, potulności odróżniającej „dobre kobiety” od „potworów”? Pustoty? W końcu po co nieśmiertelność (a nawet „tylko” 300 lat) komuś, kto składa się niemal wyłącznie z ciała (świadczącego usługi seksualno-opiekuńcze), czym wypełni czas? Czy naprawdę historia Madame Faust byłaby opowieścią o niemożliwości – bo każda kobieta jest ciałem uwikłanym w relacje rodzinno-romantyczne i niczym więcej? Jutro idziemy na Traviatę – kolejne ładne, popsute ciałko, ech…

sobota, 16 lutego 2013

W krainie sułtana Kubusia

Uciekając przed grypą udaliśmy się do Kataru - całkiem zgrabny początek, tyle że zgrabne początki
generują pewne oczekiwania co do dalszego ciągu. Poza tym Katar (Doha) był tylko przesiadką w drodze do Sułtanatu Omanu (patrz: Jak latają lemingi), o którym do 2 lutego wiedzieliśmy tylko tyle, że istnieje (i z grubsza, gdzie). Tak więc całkiem niespodziewanie dla siebie znaleźliśmy się w kraju sułtana Kubusia...
Muscat. Pałac sułtański.

Sułtan Qaboos, nazwany przez nas zaraz Kubusiem, objął rządy w roku 1970 na drodze zamachu stanu i obalenia własnego ojca. Wówczas Oman miał 5km dróg bitych, jeden szpital prowadzony przez zakonnice i jedną szkołę prowadzoną przez misjonarzy (czy coś bardzo w tym stylu) i ogólnie był zadupiem świata. Kubuś ogłosił, że pominąwszy epoki wcześniejsze, do Omanu wprowadza renesans. Renesans polega na boomie budowlanym, wyłożeniu części plaż marmurami, założeniu placów zabaw i ławeczek na pustyni oraz posadzeniu kwiatków. Kubuś był żonaty (ale się rozwiódł), o dzieciach nie wiadomo (co biorąc pod uwagę drogę Kubusia do władzy wydaje się całkiem rozsądne) oraz uwielbia operę - do tego stopnia, że zbudował sobie własną. Żeby nie mieć kłopotu z zespołem (i frustracji, że poziom nie ten, co na przykład w Met) opera nie ma zespołu, zamiast tego Kubuś sprowadza różne Covent Gardeny, Maryjskie, Balszoje, a nawet Operę Warszawską (w zeszłym roku, z Aidą).

Muscat. Opera.
Oman zamieszkują Omańczycy oraz expaci (zwani w innych miejscach świata, na przykład przez brytyjskich Polaków, Ciapatymi), pochodzący z biednej Azji - głównie Hindusi i Pakistańczycy - którzy zresztą pełnią podobną funkcję w Omanie, co Polacy na Wyspach. Miłym skutkiem ubocznym jest jaka taka znajomość angelskiego wszędzie oraz elementy kuchni hinduskiej. Sami Omańczycy są uprzedzająco grzeczni, mili i skłonni do pomocy (wiele razy zdarzało się nam spotkać się z ofertą pomocy, gdy tylko przystanęliśmy samochodem na poboczu rozczytując mapę bądź drogowskazy (dwujęzyczne, jak większość szyldów w Sułtanacie).

Omańczycy mieszkają w biednych zameczkach (domach otoczonych wysokim murem - czasami jest to wersja “naprawdę biedny zameczek”, czyli dom wtula się w mur jedną ze ścian). Sens muru polega - jak nam wytłumaczono, na tym, że zasłania on mieszkające w domu kobiety przed wzrokiem obcych. Zameczki wykończone są od wewnątrz w stylu cokolwiek cygańskim (o ile możemy wyciągać jakieś uogólnienia z tego jednego, który dane nam było odwiedzić), ciekawy jest rozkład wnętrz, uwzględniający dwa living roomy - kobiecy i męski (z oddzielnym wejściem z zewnątrz).

Jemy kolację. Chłopczyk ma na imię Jihad.
Omanki wydają się być wyemancypowane - kończą szkoły, jeżdżą samochodami, pracują zawodowo (w różnych zawodach, nie tylko typowo kobiecych), ale dość konserwatywne odzieżowo. Większość małżeństw nadal aranżowana jest przez krewnych wśród bliższej i dalszej rodziny, choć na szczęście pyta się już zainteresowane o zdanie. 






W ramach ciekawości socjologicznej Dorota “went native”, to znaczy upodabniała się odzieżowo do kobiet miejscowych (choć i tak mimikra była niepełna), co spotkało się z entuzjazmem tubylców i podejrzeniami, że jesteśmy muzułmanami. Co ciekawe, to ja odbierałem gratulacje i wyrazy uznania. [Dorota: Najdziwniejsze dla mnie było to, że miejscowi ludzie, obu płci, w ogóle nie czuli w tym ironii. Ja zaplanowałam to sobie niemal jako demonstarcję solidarności z zamaskowanymi kobietami, łudząc się, że mój ewidentnie dziwaczny wygląd skłoni kogoś do refleksji na własnym, lub najbliższych, losem... Nic z tego. Mój happening został potraktowany serio i bez jakiegokolwiek dystansu - najwyraźniej w ich oczach byłam “dobrą Europejką”, która “poznała swoje kobiece miejsce”, a zupełnie nie o to mi chodziło.]



Quryyat.
Oprócz samego Kubusia do słynnych Omańczyków zalicza się żeglarza Sindbada (który pochodził  jakoby z Sur - miejsca, gdzie słońce wstaje pierwsze na Półwyspie Arabskim) oraz proroka Ayuuba czyli biblijnego Hioba, którego grobowiec (i odcisk stopy) znajduje się w górach niedaleko od Salalah. Zaliczenie Hioba do proroków wydaje się cokolwiek dziwne, w końcu nie bardzo potrafił przepowiedzieć nawet własną przyszłość, ale Islam lubi recyklować postaci ze Starego i Nowego Testamentu - w samym Salalh znajduje się grobowiec Nabi Imrana identyfikowanego z Joachimem, czyli Dziadkiem Boskim).

Grób Hioba. Modlitwy przy użyciu tabletu.
Salalah (około 1000km od Muscatu, w stronę granicy z Jemenem) słynęło w starożytności jako ośrodek produkcji i handlu kadzidłem. Kadzidło jest skrystalizowaną żywicą drzewa Boswelia sacra, rosnącego (czy raczej próbującego rosnąć) na pustyni, endemicznie na tym końcu Półwyspu Arabskiego. Miło oderwać zapach od liturgicznego kontekstu: tutaj kadzidła używa się jako panaceum na wszystko - podnosi odporność, dezynfekuje, leczy raka, że wspomnę tylko najbardziej prozaiczne działania. Do postawowych obowiązków omańskiego gospodarza należy okadzenie gościa przed wyjściem. Samo Salalah jest modne wśród Omańczyków w porze monsunowej (czerwiec - lipiec), przyjeżdżają zobaczyć jak wygląda deszcz, mgła i zieleń.
Wadi Shab
Do Salalah z Muscatu polecieliśmy samolotem Oman Air (zresztą wyleasingowanym od Czechów, z załogą czesko - polsko - słowacką), ale po Omanie przyjemnie jeździ się samochodem. Głównie dlatego, że drogi wzbudzają zachwyt i podziw, zarówno rozległością sieci (wciąż rozbudowywanej) , jak i jakością nawierzchni (wciąż modernizowanej), ale też dlatego, że benzyna kosztuje po przeliczeniu nieco mniej niż złotówkę za litr. Gdybyście więc, Drodzy Czytelnicy planowali przywozić jakieś prezenty z Omanu, polecamy przede wszystkim cysternę benzyny. Miasta w Omanie są zresztą rozlazłe terytorialnie, więc samochód raczej nieodzowny (widzieliśmy gdzieniegdzie przystanki autobusowe, ale autobusów jako takich nie).

Sam Muscat (choć w zasadzie nazwę tę nosi sensu stricto tylko dzielnica w której znajduje się pałac Kubusia - skądinąd przypominający jakieś struktury imperialne z Wojen Gwiezdnych) składa się z szeregu dzielnic (a może - dawniej - miasteczek) rozciągających się na przestrzeni niemal trzydziestu kilometrów. Dużo nowej, dobrej architektury, zwłaszcza w tak zwanej dzielnicy ministerstw. Corniche, czyli coś w rodzaju deptaku wzdłuż morza, zachęca do spacerów tylko po zmroku. Swoją drogą, miejscowi narzekali, że zima sroga i noce chłodne (około 20 stopni Celsjusza). Pierwszym widokiem, który zapamiętaliśmy po przylocie do Omanu był podświetlony Wielki Meczet Sułtana Kubusia (mieszczący się przy ulicy Sułtana Kubusia), z czego się zresztą bardzo ucieszyliśmy, bo nasz pierwszy hotel miał być w pobliżu.


Muscat. Przebieralnia pod Wielkim Meczetem
[Dorota: O ile sam Wielki Meczet jest architektonicznie ciekawy i zdecydowanie wart zwiedzenia, to obyczaje przy wejściu znów napełniły mnie feministycznym smutkiem i poczuciem bezradności. Mężczyzna może wejść byle jak ubrany, byle schludnie. Mnie strażnik na wejściu “zahaltował” za zbyt krótkie jego zdaniem rękawy (siegały za łokcie). Zmuszona więc byłam wynająć odpowiednią sukienkę (ostatecznie tak mi się spodobała, że skończyło się kupnem). Chustkę miałam już własną, przezornie zabraną - ale i tak co i raz jakiś cieć pokazywał, że mam schować wysuwający się spod niej kosmyk włosów. No żesz kurczęż bladęż! Rozumiem rozmaite obyczaje - typu zdejmowanie butów, względnie odkrywanie/zasłanianie głów - ale po równo dla wszystkich! Wyobraźcie sobie sytuację, że jakaś religia owszem, wpuszcza do swoich świętych miejsc turystów czarnoskórych, ale pod warunkiem, że założą (usłużnie podaną za drobną opłatą) białą maskę - bo miejscowemu Panbukowi nie chce się patrzeć na ich czarne gęby. Można dodać np. legendę, jak to ludzie zostali stworzeni białymi, ale na niektórych diabeł nafajdał...]

Wielki Meczet.

Omańczycy uważają się za naród żeglarzy - muzeum w Salalah pokazuje kilkanaście typów różnych żaglowców - a swoje pięć minut w historii mieli (nie licząc obecnego renesansu Kubusiowego) w XVII i XVIII wieku, kiedy to pozbyli się Portugalczyków, a imperium rozciągało się od pakistańskiego Beludżystanu po Zanzibar. W XIX wieku sułtanat wpadł w orbitę wpływów brytyjskich, choć nigdy zależność nie została sformalizowana.

Na południowych plażach Omanu składają jaja żółwie - nocna wycieczka na spotkanie z łażącymi po piasku żółwicami robi wrażenie, choć i tak zapamiętamy najbardziej pierwszy kontakt z tymi zwierzętami na Sri Lance (tam zabawa obejmowała również podbieranie jaj spod “nioski”, gdyż miejscowy ośrodek naukowy wylęgał je w kontrolowanych przez siebie inkubatorach, a następnie kilkudniowe, czyli już nieco “stwardniałe” młode wypuszczał do oceanu). 

Nizwa. Souq.

Nizwa. Souq.


Muzea w Omanie są na bardzo przyzwoitym poziomie i najczęściej darmowe (lub płatne symbolicznie). Z rzeczy godnych zwiedzenia (uwzględnionych na liście dziedzictwa kuturowego UNESCO, którą uważamy za referencyjną) najbardziej zapamiętaliśmy fort w Nizwie (oraz miejscowy souq - bazar jak z tysiąca i jednej nocy, gdzie handluje się wszystkim, od kóz do broni palnej). W pobliżu kolejny fort, zbudowany z gliny (Bahla). Na południowym wybrzeżu dwie odkopki archeologiczne, na jednej z nich włoska pani archeolog dowiedziawszy się żeśmy z Polski rodem powitała nas tekstem: starość nie radość, śmierć nie wesele. Okazało się, że wcześniej kopała gdzieś z Polakami, którzy nauczyli ją tego jedynego zdania po polsku (na szczęście nie jakichś bluzgów). Dziękujemy wam, panowie archeolodzy!

Ibra.