środa, 10 września 2014
poniedziałek, 8 września 2014
sobota, 6 września 2014
piątek, 5 września 2014
czwartek, 4 września 2014
środa, 3 września 2014
wtorek, 2 września 2014
poniedziałek, 1 września 2014
W drodze do świętości... (cz. 4)
[…]
7542. Wróbelek Elemelek - prawdziwe nazwisko: Elimelech
7543. Sierotka Marysia - prawdziwe nazwisko: Miriam Waisenkind
7544. Święty Mikołaj - prawdziwe nazwisko: Moshe Weihnachtsman
7545. Smok Wawelski - prawdziwe nazwisko: Drache Wawelberg
7546. Dziadek Mróz - prawdziwe nazwisko: Aaron Grossvater Frost
7547. Czerwony Kapturek - prawdziwe nazwisko: Rote Kapuze
7548. Kaczka Dziwaczka - prawdziwe nazwisko: Sonderbar Ente
7549. Gąska Balbinka - prawdziwe nazwisko: Balbine Gans
[…]
niedziela, 31 sierpnia 2014
piątek, 29 sierpnia 2014
czwartek, 28 sierpnia 2014
czwartek, 14 sierpnia 2014
W jaki sposób nie pomogłem głodującym dzieciom
Witam jestem Michael. Czy mogę mieć rozmowę z Tobą?
Wiem, że będzie niespodzianka sposób kontaktowaliśmy się, ponieważ nie wiemy nawzajem w przeszłości. Znalazłem swoje imię tutaj w związku z tym uważam, musi być dobrym człowiekiem, postanowiłem skontaktować jak mój przyjaciel i udział z wami trochę o tym, co się tutaj dzieje w Afganistanie, że mi się nie podoba. Wierzę, że mnie i można użyć tę wielką szansę, aby pomóc biednym dzieciom głodny a nie Afganistanie talibowie i rząd nadal wydatki tak dużo do zakupu wojennym do zabijania niewinnych ludzi.
Jestem w Stanach Zjednoczonych sił zbrojnych; Obecnie jestem wśród żołnierza w Afganistanie na misji utrzymania pokoju, ja jestem służąc jako korpusu medycznego, jako członek korpusu medycznego, jesteśmy pierwszym zespołem, które poruszają się w po raz pierwszy gdziekolwiek istnieje wybuchu strajku lub bomby do leczenia i ratowania rannych żołnierzy. Kilka razy odkryliśmy skarby jak złoto, diament, kasy itp, tych skarbów są odkryte po wymianie ognia z talibami w ich ukrywanie się miejsce, są skarby talibów używa do zakupu materiałów wojny, które są używane do zabijania niewinnych ludzi, a niektóre niewinnych motherless dzieci nadal cierpi w głód.
Największy okręt marynarki wojennej kosztować $7 mld, co wystarcza, aby podnieść głód. Z powyższego powodu postanowiły zatrzymać wysyłanie pieniędzy do rządu, bo tylko używają go do produkcji i wytwarzania materiałów niebezpiecznych wojny aby walczyć z talibami, podczas gdy niektóre niewinnych dzieci nadal płacze do żywności. Po moim ostatnim obchody urodzin obiecałam Bogu, że idę na rzecz biednych dzieci, uważam, że to będzie bardziej rozsądne wykorzystać te pieniądze pomagając niewinnych dzieci na całym świecie, którzy nie są odpowiedzialni za to wojna i kryzys na świecie dzisiaj, ale nadal cierpi z bólu.
Wychowałem się w domu ubogich i rozumiem, co to znaczy być biednym, za każdym razem gdy jestem w cichy i głębokie myśli o tym, co się dzieje w dzisiejszym świecie i przyszłość naszych dzieci po mamy przeminęły, jedno pytanie zawsze wszedł do mojego umysłu, że uważamy się kochać naszych dzieci i opieki nad nimi, ale wciąż możemy dać im wojny jako dziedzictwo zamiast pokoju, można powiedzieć, co stanie się do nich, gdy nikt już nie ma. Zawsze modlę się o ich przyszłość bo kocham dzieci tyle
Szukam osoby, która może pracować razem ze mną w pomoc dzieciom beznadziejne, I za Ciebie jako najlepszą osobą, którą można użyć aby dotrzeć do potrzebujących dzieci wokół Ciebie, od Ciebie. Podobać się ja potrzeba do rozważenia niewinnych dzieci, które cierpią tam i wziąć tego obowiązku pracy ze mną, aby pomóc motherless dzieci, modlę się, że Bóg będzie dotknąć serca i użyć aby pomóc biednym dzieciom wokół Ciebie
Ma żadnego ryzyka obejmują bo mam zamiar używać Czerwonego Krzyża odporności na polu i dostarczyć go na wyciągnięcie ręki, poprzez spółkę niezawodne dostawy bez problemu. I 'm going to pakiet pieniędzy wewnątrz pole medyczny Czerwonego Krzyża i uszczelnienie go z pieczęci Czerwonego Krzyża, to zostaną dostarczone do Ciebie jako Czerwony Krzyż pomocy medycznej aby wspierać chore dzieci, tak, że żaden organ będzie miał prawo do zbadania pole, w tym dostawy firmy, ponieważ nie chcę organ poznać zawartość oryginalnego pola, to ma być tylko między Tobą a mną, dam Ci klucz kod liczba, aby otworzyć okno, więc nie może być otwarta bez obecnie
Wszystko, co potrzebne jest pełne wsparcie otrzymywać pole i swojego szczerości dystrybucji to dla ubogich dzieci, gdy otrzymasz to, będzie musiała Twoje imię i nazwisko i adres domu gdzie chcesz polu dostarczony i numer e-mail i telefon, aby umożliwić dostawy kontakt, gdy przylatują
Chcemy aby nasz sekret dyskusji ze względu na moją pozycję w wojsku, proszę zapisać mojej pracy, szczerze mówiąc nie chce naszej komunikacji się na facebook, ponieważ facebook to nie bezpieczne, będą woleli, Posłaniec tak, że jesteśmy pełni współpracować ze sobą i pomóc biednych niewinnych dzieci, ma żadnego ryzyka obejmują w tym dostawy bo jestem gonna pakiet pieniędzy wewnątrz pola Czerwonego Krzyża i uszczelnienie go jako pieczęć Czerwonego Krzyża, to zostaną dostarczone na adres jako pole medyczny Czerwonego Krzyża dla chorych dzieci
I want you to read very carefully for you to understand me better okay
I would like you to give me further details about yourself
Give me your details information, such as full name, contact address and ocupation
I will send a letter of authorization to the security company in London where the box is deposited so that you can contact them as my beneficiary
I need you full details before we can proceed ok
I need your telephone number, contact address and your id
Are you there?
Are ready to be part of this ?
I am with the US army...medical corps here in Afghanistan
I was married but my wife passed away some years ago....I have one son, Kelvin by name
Tell me, do you have family? Are you married?
Please let me know if you are interested....ok
czwartek, 7 sierpnia 2014
Dwa listy
Poznałem, że poza katolicyzmem nie ma nic, dla czego by żyć warto i umierać.
(Władysław Stanisław Reymont, list do o. Euzebiusza Rejmana, Rogów 20 II 1893)
Rzym to wielkie miasto na gwałt przerabiane na modłę europejską. Na ulicach aż się mrowi od księży - Jezus! Jeszczem nigdy tego robactwa nie widział tyle od razu.
(Władysław Stanisław Reymont, list do Franciszka Rejmenta, Rzym 25 IV 1895)
Przeczytane w Muzeum Regionalnym w Lipcach Rejmontowskich.
(Władysław Stanisław Reymont, list do o. Euzebiusza Rejmana, Rogów 20 II 1893)
Rzym to wielkie miasto na gwałt przerabiane na modłę europejską. Na ulicach aż się mrowi od księży - Jezus! Jeszczem nigdy tego robactwa nie widział tyle od razu.
(Władysław Stanisław Reymont, list do Franciszka Rejmenta, Rzym 25 IV 1895)
Przeczytane w Muzeum Regionalnym w Lipcach Rejmontowskich.
wtorek, 29 lipca 2014
Znalezione w internecie
"Po wizycie w Muzeum Powstania Warszawskiego, znajomy Amerykanin pogratulował mi zwycięstwa."
(autor: mamula66, źródło)
(autor: mamula66, źródło)
poniedziałek, 16 czerwca 2014
niedziela, 25 maja 2014
Pod dobrymi skrzydłami
Polskie Linie Lotnicze rozpoczęły przewóz osób niepełnosprawnych (na przykład paraplegików na wózkach) w dyskretnych, zamykanych komorach na pokładach samolotów Embraer. W ten sposób pozostali pasażerowie nie są narażani na dyskomfort i dyzgust wynikający z kontaktu z osobami niepełnosprawnymi. Po krótkiej kampanii promocyjnej dla środowisk LGBT kolejny miły akcent ze strony naszego narodowego przewoźnika.
Za to check-in (LOTu) na lotnisku w Warszawie nieustannie źródłem radości. Pani za ladą najpierw próbowała mnie wysłać do odprawy Lufthansy wychodząc ze słusznego założenia, że sprawami skomplikowanymi najlepiej obdzielać bliźnich (kelnerskie "to nie ja, to kolega"), a jak już się nie dałem spławić to popadła w dłuższą medytację i stwierdziła, że "nie ma takiego kraju jak NAMBA ("jest Lądek, Lądek Zdrój..."), w związku z czym nie wiadomo, czy ja potrzebuję wizy do tej NAMBY czy też nie. Oczywiście Windhoek bardzo fonetycznie (tak samo jak "capetown"), ale to już najmniejszy problem.
czwartek, 22 maja 2014
piątek, 9 maja 2014
Ciao Cześku czyli Bukareszt w 20 minut
Ponieważ goniły nas terminy i obowiązki, a bezpośredni samolot z Lizbony do Polski lata nie o tej godzinie co trzeba i nawet niekoniecznie we wszystkie dni tygodnia, zdecydowaliśmy się na połączenie dla prawdziwych twardzieli, a mianowicie powrót nocnym samolotem z przesiadką o piątej rano w Bukareszcie, co eksponowało nas na pierwszy kontakt z Rumunią, mityczną krainą, do której wybieraliśmy się nieskutecznie od wielu już lat.
Przesiadka trwała mniej więcej godzinę, a po odliczeniu czasu zużytego na byciu wożonym po płycie lotniska autobusem z i do samolotu, na rozpoznanie lotniska Otopeni zostało nam około dwudziestu minut. Oprócz nas przesiadała się jeszcze dwójka innych Polaków, co jest niezłym wynikiem, jak na niedogodność połączenia oraz kłody, jakie rzuca się pod nogi potencjalnym jego klientom (musieliśmy użyć niemal fortelu, aby w Lizbonie zechciano nas odprawić od razu na oba odcinki).
Hala lotniska od środka przypominała świętej pamięci MarcPol (nie-warszawiakom wyjaśniamy, że chodzi tu o wstrętne targowisko stojące w latach 90 ubiegłego wieku na Placu Defilad, które zawierało w sobie liczne sklepy z wszelakim badziewiem). Na lotnisku wprawdzie nie było plastikowej chińszczyzny, ale zabrakło też czegokolwiek oryginalnego, jedynym rumuńskim produktem była wódka. I papierosy.
Co do obyczajów, to Securitate musiało być dobrym pracodawcą, skoro późne jego wnuki, wszelkie służby mundurowe współczesnej Rumunii są reprezentowane na lotnisku tak licznie i gromadnie. Pasażerom tranzytowym ogląda się paszporty tak wnikliwie, że aż strach pomyśleć jak traktuje się tych docelowych. Potem prześwietlanka i macanka, w założeniu że przez te cztery godziny w samolocie z Lizbony pasażer obrośnie w jakieś trotyle, maczety (zwane w handlu detalicznym karczownikami ogrodowymi) i inne koktajle mołotowa. Potem przy wylocie znów oglądanie paszportów (i to nawet dwukrotne, w odstępie półtora metra), przypominające nam z charakteru moskiewskie Szeremietiewo, gdzie w pięciometrowej kolejce staliśmy półtorej godziny, bo pan rosyjski pogranicznik kartkował każdy paszport skrupulatnie, strona po stronie, od przodu do tyłu, a potem jeszcze od tyłu do przodu, nawet wolniej. Minęła już przecież ponad połowa mojżeszowego okresu rozpadu, a oni wciąż odgrywają te sceny tak, jakby to było wczoraj.
Więc jeśli będzie to miłość, to z tych trudnych. Chciałbym umieć tak o Bukareszcie pisać, jak chociażby Małgorzata Rejmer (polecam stanowczo!), ale przecież my tylko na 20 minut.
Przesiadka trwała mniej więcej godzinę, a po odliczeniu czasu zużytego na byciu wożonym po płycie lotniska autobusem z i do samolotu, na rozpoznanie lotniska Otopeni zostało nam około dwudziestu minut. Oprócz nas przesiadała się jeszcze dwójka innych Polaków, co jest niezłym wynikiem, jak na niedogodność połączenia oraz kłody, jakie rzuca się pod nogi potencjalnym jego klientom (musieliśmy użyć niemal fortelu, aby w Lizbonie zechciano nas odprawić od razu na oba odcinki).
Hala lotniska od środka przypominała świętej pamięci MarcPol (nie-warszawiakom wyjaśniamy, że chodzi tu o wstrętne targowisko stojące w latach 90 ubiegłego wieku na Placu Defilad, które zawierało w sobie liczne sklepy z wszelakim badziewiem). Na lotnisku wprawdzie nie było plastikowej chińszczyzny, ale zabrakło też czegokolwiek oryginalnego, jedynym rumuńskim produktem była wódka. I papierosy.
Co do obyczajów, to Securitate musiało być dobrym pracodawcą, skoro późne jego wnuki, wszelkie służby mundurowe współczesnej Rumunii są reprezentowane na lotnisku tak licznie i gromadnie. Pasażerom tranzytowym ogląda się paszporty tak wnikliwie, że aż strach pomyśleć jak traktuje się tych docelowych. Potem prześwietlanka i macanka, w założeniu że przez te cztery godziny w samolocie z Lizbony pasażer obrośnie w jakieś trotyle, maczety (zwane w handlu detalicznym karczownikami ogrodowymi) i inne koktajle mołotowa. Potem przy wylocie znów oglądanie paszportów (i to nawet dwukrotne, w odstępie półtora metra), przypominające nam z charakteru moskiewskie Szeremietiewo, gdzie w pięciometrowej kolejce staliśmy półtorej godziny, bo pan rosyjski pogranicznik kartkował każdy paszport skrupulatnie, strona po stronie, od przodu do tyłu, a potem jeszcze od tyłu do przodu, nawet wolniej. Minęła już przecież ponad połowa mojżeszowego okresu rozpadu, a oni wciąż odgrywają te sceny tak, jakby to było wczoraj.
Więc jeśli będzie to miłość, to z tych trudnych. Chciałbym umieć tak o Bukareszcie pisać, jak chociażby Małgorzata Rejmer (polecam stanowczo!), ale przecież my tylko na 20 minut.
środa, 7 maja 2014
Revolução dos Cravos
Taki ułomek płaskorzeźby. |
I taki podpis. I już teraz wiadomo, że wszystko ma swoje wielowiekowe tradycje. |
A tak (poniżej) wygląda rewolucja goździków oczyma współczesnych dzieci. Swoją drogą nawet opresywna komuna nie zmuszała mnie do rysowania szturmu na Pałac Zimowy ani epizodów z pobytu Lenina w Poroninie. Tylko pani Sularz na rosyjskim kazała mi czytać "Młodą Gwardię" Fadiejewa w oryginale, ale to się nie liczy. Z lektury zapamiętałem rozmowę dwóch konsomołek zdziwionych, że Niemcy z Wehrmachtu kąpią się bez ubrania. "I to ma być ta wysoka kultura?!" - kpiła jedna z rozmówczyń.
niedziela, 4 maja 2014
Polak Polakowi Polakiem
Pewna znana nam z opowieści mała dziewczynka była święcie przekonana, że Polaka na obczyźnie (zwłaszcza w krajach o ciepłym klimacie) rozpoznaje się po “orzełku”. Zainteresowanym tłumaczyła, że orzełek ów jest permanentnie odciśnięty na ramieniu, ponieważ szczepienia w niemowlęctwie robi się w Polsce “stemplem” w kształcie narodowego ptaszyska, żeby Polaka już zawsze i wszędzie można było zidentyfikować. (W końcu nie wiadomo, czy w innych krajach szczepi się jakoś mniej inwazyjnie, a może po prostu w innym miejscu, nie w ramię).
Niestety, prawda jest mniej romantyczna. Otóż większość Polaków w podróży poznaje się po bezinteresownej wrogości skierowanej głównie wobec innych, przygodnie spotkanych Polaków. Byliśmy świadkami podobnych scen zbyt często, żeby można było zwalić winę na przypadek. Najgorszym, co może spotkać obywatela Lechistanu na obczyźnie, to zostanie rozpoznanym - ba, zdekonspirowanym - jako Polak. Zwykle przez innego Polaka, który bezczelnie zagada do niego po polsku. Na przykład przy okazji udzielania prostych wskazówek topograficznych, pochwalenia restauracji, plaży, atrakcji turystycznej, czegokolwiek. “Wyoutowany” Polak (lub mała grupka) zwykle peszy się, a potem już tylko patrzy jak najprędzej ulotnić się tam, gdzie nikt nie będzie wiedział o jego wstydliwej tajemnicy. Albo przechodzi do ataku.
Tak się złożyło, że spędzamy kilka dni na południu Portugalii. Nad basen, gdzie pływaliśmy sobie po całym dniu kręcenia się po dalszych i bliższych okolicach dotarły dwie panie i pan. Pan ulokował się na leżaczku i zajął się lekturą, panie (po polsku) zaczęły zastanawiać się nad temperaturą wody i własnymi planami z nią związanymi. Dla zachęty powiedziałem do pań (po polsku), że zimno (jak zwykle) jest tylko na początku. Na co odezwał się (po polsku) z leżaczka pan z komentarzem, że jak się ma taką masę, to zawsze jest ciepło.
Ani ja, ani Dorota nie mamy ciętych ripost na podorędziu, może i lepiej, bo zaczęliśmy zastanawiać się nad psychologicznym mechanizmem, który spowodował pana do takiej reakcji.
W literaturze i kulturze anglosaskiej trzyma się jeszcze nieźle mit podróżujących po rubieżach Imperium (albo i dalej) Brytyjczyków, którzy na widok spotkanych rodaków zmieniali plany wycieczki, byle tylko jechać dalej razem rozwijając świeżo zadzierzgnięte przyjaźnie. Nawet i dziś Anglosasi są dla siebie uprzedzająco mili w podróży (inne nacje stosują nieco inne strategie, np. frankofoni często jednoczą się przeciwko, w domyśle, wrogiemu światu, który faworyzuje język Szekspira zamiast Moliera). Z tej anglosaskiej uprzejmości często korzystaliśmy i ją odwzajemnialiśmy - dzięki dobremu angielskiemu możemy się bez kłopotu mimikryzować.
Reakcja pana z basenu była typowym objawem agresji symbolicznej, stosowanej w sytuacji, gdy należy szybko zaznaczyć swoje miejsce w hierarchii. Tutaj trudno było akcentować hierarchię materialną - wszyscy byliśmy gośćmi tego samego, w sumie średniego hotelu. Inne skale (ubiór, samochód, itp) też były niedostępne - więc pan (w końcu też nie adonis, starszy i momentami bardziej obwisły ode mnie) poszedł na łatwiznę “żartobliwie” implikując otyłość w sumie nieznanemu człowiekowi. Żart z kategorii wiejskie wesele nad ranem. Owszem, zdarza się i mnie żartować z fizyczności - ale wyłącznie w gronie bardzo zaprzyjaźnionych osób, zgodnie z maksymą “only a ginger can call another ginger ginger”. O co więc chodziło?
Przez media przetacza się ostatnio dyskusja o wypieranych chłopskich korzeniach współczesnych Polaków i wpływie tych korzeni na kształt obyczajowości, ład przestrzenny, zachowania społeczne (czy raczej ich brak). Być może syndrom “Polaka w podróży” to jakiś kolejny przyczynek do tego obrazu. W końcu szlachta, zwłaszcza ta drobna, podróżowała niechętnie, uważając że w podróżach zagranicznych nie ma nic interesującego. Nawet jeszcze Irena Kwiatkowska uważała (słowami Jeremiego Przybory), że “mężczyzna w pewnym wieku nie wyjeżdża za granicę, chyba że na czele wojsk”.
Pozdrawiamy serdecznie pana Wojtusia z hotelu Ibis w Faro!
poniedziałek, 14 kwietnia 2014
Herr Wagner, proszę o sequel
Udało
nam się ostatnio zobaczyć na scenie coś, na co mieliśmy ochotę od lat, czyli
Lohengrina Wagnera. Inscenizacja, przywieziona do Warszawy z Cardiff,
przenosiła akcję sceniczną w wiek XIX, co dodatkowo wydawało mi się uzasadnione,
mądre i urocze, choć oczywiście sama historia jest par excellence mityczna. No
i tu pojawia się mały problem – to jest pół historii! Ja się pytam: A
gdzie jest ciąg dalszy? Ale od początku.
Pewna
młoda, piękna i bardzo marzycielska księżna Brabancji zostaje oskarżona przez
odrzuconego adoratora (który zdążył już tymczasem poślubić kogoś innego) o
zamordowanie swojego młodszego brata, jak można sądzić w celu zagarnięcia
tronu. Ponieważ dowodów brak, a cała sprawa to tylko słowa Elsy przeciwko słowom
rycerza Friedricha von Telramund, na arbitra powołany zostaje król niemiecki,
na którego terenie znajdują się sporne ziemie. Elsa oświadcza, że jest
niewinna, a na świadka wzywa tajemniczego rycerza, w którego istnienie nikt
specjalnie nie wierzy. Niespodziewanie, dziwny przybysz pojawia się w łodzi
ciągniętej przez łabędzia, staje do pojedynku z Telramundem i bez większej
trudności powala go na ziemię (chociaż oskarżyciel jest pewien swojej racji).
Zachwycona Elsa oddaje mu swoją rękę i pół królestwa, na co rycerz zgadza się
entuzjastycznie, choć pod jednym warunkiem. Dziewczyna ma przyrzec, że nigdy
nie zapyta go o jego imię ani pochodzenie. Zakochana księżna zgadza się na
wszystko. Zanim jednak dojdzie do ślubu, Telramund i jego żona Ortrud próbują
zasiać w umyśle Elsy wątpliwości. Skoro obcy rycerz tak strzeże swojej
anonimowości, może ukrywa jakąś hańbiącą tajemnicę, może jest czarownikiem albo
demonem. Elsa nie zamierza w to wierzyć, ale po kilku konfrontacjach, kiedy jej
oblubieniec odmawia wyjawienia swego imienia Telramundowi, Ortrud, a nawet
królowi zaczyna się zastanawiać, o co chodzi. Tuż po ślubie, gdy nowożeńcy
udają się do swojej komnaty, Elsa mimo wszystko prosi małżonka o wyjawienie
swego sekretu. Nie dlatego, że wątpi w jego prawość, ale ponieważ jako żona
uważa, że zasługuje na jego zaufanie, a jakakolwiek klątwa czy wina na nim
ciąży, teraz już dzielą ją oboje. Rycerz wpada w gniew, zwołuje wszystkich
obecnych i oficjalnie oznajmia, że pochodzi z zamku świętego Graala, ma na imię
Lohengrin, jest synem króla Parsifala, a do Brabancji został wysłany jako mąż
opatrznościowy, jednak jego nadludzka moc uzależniona była od pozostania
nierozpoznanym. Skoro już został zmuszony do ujawnienia swojej tożsamości, musi
opuścić Brabancję na zawsze i wracać do swojej krainy. Na nic płacze i
błagania Elsy. Na koniec jeszcze należałoby wyjaśnić sprawę zaginionego brata.
Otóż to zła Ortrud zamieniła go z pomocą czarów w łabędzia, czego Lohengrin był
przypadkowym świadkiem i czemu starał się przeciwdziałać, pracując usilnie nad
odczarowaniem młodzieńca (to był ten łabędź, który ciągnął jego łódź). Teraz mu
się to udało, więc na odchodnym zwraca jeszcze Brabancji prawowitego księcia.
Kurtyna.
I
wszystko pięknie, baśniowo i do wtóru urzekającej muzyki, ale czegoś mi tu
bardzo brak. Nie chce mi się wierzyć, że kompozytor, który stworzył tak
wspaniałe postacie kobiece jak Senta, Izolda, czy Brunhilda, nie chciał tego
samego uczynić dla Elsy. To jest przecież ten sam typ bohaterki –
marzycielka tęskniąca do idealnej, nadludzkiej miłości i gotowa dla niej na
absolutnie wszystko. Elsa jest niewinna jak Senta, dzielna jak Brunhilda,
zmysłowa jak Izolda – i tu gdzie one wychodzą ze swoich prób zwycięsko (nawet
jeśli przy tym tracą życie), ona zostaje na scenie pokonana i upokorzona. Za
coś, co było nie tylko uzasadnione dramaturgicznie, ale wręcz nieuniknione.
Pytanie, czy Elsa popełniła błąd zadając zakazane pytanie w ogromnym stopniu
zależy od powodów, dla których je zadała. Zdradziłaby, gdyby żądała odpowiedzi,
bo uwierzyła oskarżycielom Lohengrina, straciła w niego wiarę. Ale ona robi to
z całkowicie przeciwnego powodu. Pyta, w pełni miłości i niewinności, ponieważ
cokolwiek on mógłby jej odpowiedzieć, dla niej to nie ma większego znaczenia,
bo wszystko akceptuje. A będąc żoną, a nie pokorną służebnicą, ma prawo
wiedzieć. Po to, żeby móc udowodnić, że jest swego małżonka godna oraz że jest
mu równa.
Histeryczne
sceny finałowe w wykonaniu Lohengrina mają jedno jedyne możliwe
usprawiedliwienie – są początkiem prób heroicznych dla Elsy. Klątwa była
prawdziwa i rycerz, choć szlachetny, musi jej ulec. Teraz jest czas, żeby Elsa
udowodniła siłę swojej miłości i odzyskała go. W innym przypadku Telramund i
Ortrud mieli rację – przybysz to oszust i łajdak. W dodatku sam przekonuje
Elsę: „Jeden tylko rok u boku twego pragnąłem spędzić, dając ci szczęście”. A
potem co? I tak zamierzał odpłynąć, pozostawiając żonę (prawdopodobnie jeszcze
z niemowlęciem na ręku)? A wypchaj się pan takim szczęściem! Przyjmuję jednakże
do wiadomości możliwość, że zamierzał Elsę zabrać ze sobą do zamku Graala.
Tyle, jeśli chodzi o (potencjalnego) kłamcę, wykorzystującego naiwność ślepo
zakochanej księżniczki. Jeśli natomiast Lohengrin nie szukał żony (czyli równej
sobie partnerki), a tylko wykonującej rozkazy bez szemrania wielbicielki – to
był łajdakiem. A wtedy cała opera nabiera bardzo mrocznych, faszyzujących tonów.
Mężczyźni pod wodzą nowego księcia już wybierają się na wojnę przeciwko
„zagrożeniom ze wschodu”. „Za kraj niemiecki walczy niemiecki miecz”, a jak
pojawi się przywódca, to należy go ślepo słuchać i o nic nie pytać. Elsa się na
to nie zgadza – i ja ją całkowicie rozumiem.
Pomijając
już wszystko inne, opowieść o Lohengrinie to nieco (ale niewiele) przekształcona
wersja mitu o Erosie i Psyche. Jest pomoc przychodząca z zewnątrz do
marzycielskiej dziewicy w opałach, jest mąż-smok, który okazuje
się naprawdę być bogiem, jest złamany zakaz i knujące zazdrosne siostry,
które przekonują Psyche, że poślubiła potwora. Ale to jest tylko połowa
historii. Drugą stanowi seria prób heroicznych, jakim poddana jest Psyche ze
strony bogiń, szczególnie zaś matki Erosa – Afrodyty. Po udowodnieniu, że jest
tego godna, śmiertelna księżniczka zostaje podniesiona do rangi bogini. W
Lohengrinie Wagner zostawia widza w połowie mitu – z upokorzoną Elsą, która „zgrzeszyła”,
bo „nie znała swojego miejsca” i będąc marną kobietą zażądała dla siebie takiego
samego zaufania, jakim wcześniej obdarzyła swojego półboskiego oblubieńca. Ale
przecież wszystko da się jeszcze odkręcić – ba, biorąc pod uwagę strukturę
mitu, jest to nieuniknione. Lohengrin, jako rycerz Graala, naprawdę był
szlachetny. Elsa naprawdę była ucieleśnieniem prawości, niewinności i trzech
cnót boskich. A zaginiony brat powrócił, żeby mogła w spokoju udać się na
swój quest, nie przejmując się odpowiedzialnością za pozostawione bez opieki
księstwo.
No
i gdzie jest ten sequel, Herr Wagner?
sobota, 22 lutego 2014
X Muza na ekranie laptoka (10)
Kozaczki z pieprzykiem (Kinky Boots, 2005)
Mamy oto kolejny film brytyjski zrealizowany według formuły “Full Monty”: klasa robotnicza plus element lekkiej perwersji. Spadkobierca małej fabryczki obuwia w Northampton ratuje rodzinną firmę przed bankructwem znajdując specyficzną niszę rynkową: buty dla drag queens. Przy okazji rozstaje się z narzeczoną znajdując swoją prawdziwą drugą połówkę (pracownica firmy) oraz zaprzyjaźnia się z ciemnoskórym transwestytą (wybitna rola Chiwetela Ejiofora, zresztą jedyna godna uwagi w tym obrazie).
Dlaczego więc nie zachwyca, skoro powinno zachwycać? Niestety, gdy posługujemy się stock-characters i ustawiamy je w schemat, próbując przy okazji nie wyjść poza obszar kina familijnego, efekt rzadko bywa porywający. Wbrew tytułowi, w filmie nie ma nic pieprznego. A drag queen jako dobra wróżka zbawiająca świat to już była w “Priscilli, królowej pustyni”. Wszystko już było. I to największy problem tego filmu.
Film zrealizowany został, jak informują w czołówce twórcy, na kanwie prawdziwych wydarzeń. Życie dopisało, jak zwykle, epilog do fabuły: firma została wyparta i z tej niszy, więc ostatecznie w 2006 została zamknięta. Warto przeczytać wywiad z byłym właścicielem, z którego można dowiedzieć się, że Polska była jednym z największych rynków zbytu jeśli idzie o buty dla drag-queens. Wiadomo nie od dziś o sile nabywczej segmentu LGBT (pink dollar), obawiam się jednak, że w naszym przypadku chodziło mimo wszystko o kobiety o dużych stopach.
poniedziałek, 17 lutego 2014
Topielica
Od obejrzenia transmisji na żywo Rusałki Dvořáka minęły już dwa tygodnie, ale ciągle nie mogłam zebrać się do zapisania swoich wrażeń. Nie chodziło nawet o dwa zaległe („na już”) artykuły, ale o pozbieranie swoich myśli – i tak macerowała się w mojej głowie ta topielica, co jakiś czas przypominając dyskretnie o swojej obecności.
Inscenizacja nowojorska była do bólu klasyczna, bajkowa. Zestaw wykonawców od zaprawionych w bojach wyjadaczy (Renee Fleming śpiewająca tę Rusałkę od lat 80-tych XX wieku) po płynące na wznoszącej fali młode wilki (znakomicie obsadzony jak Książę Piotr Beczała). To lepiej. Kiedyś dawno widzieliśmy – a może tylko słyszeliśmy – tę operę w Teatrze Wielkim w Łodzi. Był jakiś szpital i melancholijna „dziewczyna w deszczu”, ale trudno się było zorientować, o co w tym wszystkim chodziło.
Jako dziecko wychowane na „Małej syrence” Andersena - a może nawet jeszcze bardziej na najcudowniejszych w świecie ilustracjach do niej autorstwa pana Dulaca (Edmunda ;-) ), które poznałam na długo zanim nauczyłam się samodzielnie czytać – mam do tej bajki stosunek nieco ambiwalentny. Kocham i nienawidzę, albo bardziej zgodnie z duchem Katullusa – najpierw na zdrowy rozum „odi”, ale potem, prawie jednocześnie, nieuleczalnie, emocjonalnie „amo”. Zapewne ta „córka króla złotych rybków” zwichnęła mi mózg na długo, wbijając weń dogmaty, że prawdziwa miłość zabija, a o wzajemność należy zabiegać wszelkimi dostępnymi środkami, aż do masochizmu. Rusałka stanowi ciekawe post scriptum do Andersenowskiej Syrenki – pokazuje dokąd takie myślenie prowadzi.
Otóż Rusałka (taka słodkowodna Syrenka) kocha Księcia i marzy o życiu wśród ludzi; a może bardziej kocha swoje marzenie o mężczyźnie, którego widziała kiedyś przypadkiem nad wodą, na polowaniu. I tak staje się kolejnym trofeum łowieckim. On jest zaintrygowany tym, że piękna nieznajoma milczy (podobnie jak w bajce, oddała swój piękny głos czarownicy za możliwość przeżycia poza środowiskiem wodnym). Kiedy pierwsza fascynacja mija, Książę zaczyna się nudzić, nawiązuje romans z ludzką księżniczką, a „zimną rybę” publicznie poniża. Rusałka odchodzi do wody. Ale to nie koniec bajki. Księżniczka też najwyraźniej szybko znudziła się księciem, który przejrzał na oczy i docenił pokorną miłość Rusałki. Teraz błąka się po mokradłach próbując ją odnaleźć i przeprosić. Niestety, już jest za późno. Rusałka pojawia się jako demon śmierci, błędny ognik wiodący nieostrożnych ludzi na bagna. Nie przebłagają jej zapewnienia o miłości – ba, nawet śmierć z miłości w wykonaniu nawróconego Księcia. Wszystko za późno i na próżno. Ona wybaczy, ale nic nie zdoła na to poradzić; nie uratuje ani jego, ani nawet siebie. Ale przecież udało jej się uzyskać to, co sobie zamierzyła (może z wyjątkiem ślubu) – człowiek pokochał ją, wręcz do tego stopnia, że nie był w stanie dalej żyć bez niej. Co więcej, udał się też „plan ratunkowy” czarownicy, który Rusałka odrzuciła wcześniej z odrazą – jeśli zabije człowieka, wróci do swoich wodnych sióstr. Nie wróciła, chociaż zabiła, a raczej stała się powodem, że sam się zabił. Dlaczego?
Wygląda na to, że odnaleziona po klęsce pierwszej, naiwnej miłości Rusałka jest już trupem. Książę może sobie przepraszać, wzdychać (a nawet zdychać) – ona jest trupem i kropka. Może chciała wrócić do swoich sióstr i ojca, ale – sama będąc już prawie człowiekiem – po prostu utonęła. I nagle jesteśmy w całkiem realistycznej tragedii, a nie w żadnej bajce. Upokorzona panna rzuca się do wody (jak Halka) i choćby winowajca opamiętał się i pożałował, jej to już życia nie wróci. Może to była prawdziwa miłość, która ostatecznie zabiła także i Księcia – ale nikomu nie przyniosło to ani szczęścia, ani nawet ukojenia.
Inscenizacja nowojorska była do bólu klasyczna, bajkowa. Zestaw wykonawców od zaprawionych w bojach wyjadaczy (Renee Fleming śpiewająca tę Rusałkę od lat 80-tych XX wieku) po płynące na wznoszącej fali młode wilki (znakomicie obsadzony jak Książę Piotr Beczała). To lepiej. Kiedyś dawno widzieliśmy – a może tylko słyszeliśmy – tę operę w Teatrze Wielkim w Łodzi. Był jakiś szpital i melancholijna „dziewczyna w deszczu”, ale trudno się było zorientować, o co w tym wszystkim chodziło.
Jako dziecko wychowane na „Małej syrence” Andersena - a może nawet jeszcze bardziej na najcudowniejszych w świecie ilustracjach do niej autorstwa pana Dulaca (Edmunda ;-) ), które poznałam na długo zanim nauczyłam się samodzielnie czytać – mam do tej bajki stosunek nieco ambiwalentny. Kocham i nienawidzę, albo bardziej zgodnie z duchem Katullusa – najpierw na zdrowy rozum „odi”, ale potem, prawie jednocześnie, nieuleczalnie, emocjonalnie „amo”. Zapewne ta „córka króla złotych rybków” zwichnęła mi mózg na długo, wbijając weń dogmaty, że prawdziwa miłość zabija, a o wzajemność należy zabiegać wszelkimi dostępnymi środkami, aż do masochizmu. Rusałka stanowi ciekawe post scriptum do Andersenowskiej Syrenki – pokazuje dokąd takie myślenie prowadzi.
Otóż Rusałka (taka słodkowodna Syrenka) kocha Księcia i marzy o życiu wśród ludzi; a może bardziej kocha swoje marzenie o mężczyźnie, którego widziała kiedyś przypadkiem nad wodą, na polowaniu. I tak staje się kolejnym trofeum łowieckim. On jest zaintrygowany tym, że piękna nieznajoma milczy (podobnie jak w bajce, oddała swój piękny głos czarownicy za możliwość przeżycia poza środowiskiem wodnym). Kiedy pierwsza fascynacja mija, Książę zaczyna się nudzić, nawiązuje romans z ludzką księżniczką, a „zimną rybę” publicznie poniża. Rusałka odchodzi do wody. Ale to nie koniec bajki. Księżniczka też najwyraźniej szybko znudziła się księciem, który przejrzał na oczy i docenił pokorną miłość Rusałki. Teraz błąka się po mokradłach próbując ją odnaleźć i przeprosić. Niestety, już jest za późno. Rusałka pojawia się jako demon śmierci, błędny ognik wiodący nieostrożnych ludzi na bagna. Nie przebłagają jej zapewnienia o miłości – ba, nawet śmierć z miłości w wykonaniu nawróconego Księcia. Wszystko za późno i na próżno. Ona wybaczy, ale nic nie zdoła na to poradzić; nie uratuje ani jego, ani nawet siebie. Ale przecież udało jej się uzyskać to, co sobie zamierzyła (może z wyjątkiem ślubu) – człowiek pokochał ją, wręcz do tego stopnia, że nie był w stanie dalej żyć bez niej. Co więcej, udał się też „plan ratunkowy” czarownicy, który Rusałka odrzuciła wcześniej z odrazą – jeśli zabije człowieka, wróci do swoich wodnych sióstr. Nie wróciła, chociaż zabiła, a raczej stała się powodem, że sam się zabił. Dlaczego?
Wygląda na to, że odnaleziona po klęsce pierwszej, naiwnej miłości Rusałka jest już trupem. Książę może sobie przepraszać, wzdychać (a nawet zdychać) – ona jest trupem i kropka. Może chciała wrócić do swoich sióstr i ojca, ale – sama będąc już prawie człowiekiem – po prostu utonęła. I nagle jesteśmy w całkiem realistycznej tragedii, a nie w żadnej bajce. Upokorzona panna rzuca się do wody (jak Halka) i choćby winowajca opamiętał się i pożałował, jej to już życia nie wróci. Może to była prawdziwa miłość, która ostatecznie zabiła także i Księcia – ale nikomu nie przyniosło to ani szczęścia, ani nawet ukojenia.
niedziela, 16 lutego 2014
X Muza na ekranie laptoka (9)
Her / Ona (2013)
Pewien robot, mając wyruszyć w daleką a niebezpieczną drogę, posłyszał o wielce pożytecznym urządzeniu, które wynalazca jego nazwał elektrycznym przyjacielem. Pomyślał, że raźniej mu będzie na duszy, jeśli otrzyma towarzysza, choćby miała być nim tylko maszyna, udał się więc do wynalazcy i poprosił, aby opowiedział o sztucznym przyjacielu.
- Służę ci - odparł wynalazca. (Jak wiadomo, w bajkach wszyscy się „tykają", nawet smoków nie tytułuje się panami i jedynie do królów trzeba się odzywać w liczbie mnogiej.) To mówiąc, wyjął z kieszeni garść metalowych ziarenek, podobnych do drobnego śrutu.
- Co to jest? - zdziwił się robot.
- A jak się nazywasz, bo zapomniałem cię o to zapytać we właściwym miejscu tej bajki? - spytał wynalazca.
- Nazywam się Automateusz.
- To dla mnie za długie, będę cię nazywał Automkiem.
- Kiedy to od Automasza, ale niech ci będzie - odparł tamten.
- A zatem, mój zacny Automku, masz przed sobą garść elektroprzyjaciół. Musisz wiedzieć, że z powołania i specjalizacji jestem miniaturyzatorem. To znaczy urządzenia wielkie i ciężkie zmieniam na małe i przenośne. Każde takie ziarenko jest koncentratem elektrycznego myślenia, niezmiernie wszechstronnym i rozumnym.(...). Na razie sprzedaję elektroprzyjaciół na sztuki i to niedrogo: za jednego biorę tyle, ile zaważy w brylantach. Przyznasz chyba, jaka to umiarkowana cena, wziąwszy pod uwagę, że możesz takiego elektroprzyjaciela włożyć do ucha, gdzie będzie ci szeptał dobre rady i służył wszelką informacją. Tu masz kawałek miękkiej waty, którą zatkasz ucho, aby przyjaciel nie wypadł, kiedy skłonisz głowę w bok. Czy bierzesz go? Gdybyś reflektował na tuzin, mógłbym odstąpić taniej...
- Nie, na razie wystarczy mi jeden - odparł Automateusz. - Ale chciałbym jeszcze wiedzieć, czego właściwie mogę się po nim spodziewać? Czy potrafi dopomóc w ciężkiej sytuacji życiowej?
- Jasne, przecież po to właśnie jest! - odparł pogodnie wynalazca. Podrzucił na dłoni garść ziaren, lśniących metalicznie, gdyż były sporządzone z rzadkich metali i ciągnął:
- Oczywiście, nie możesz liczyć na pomoc w sensie fizycznym, ale nie o nią przecież chodzi. Pokrzepiające uwagi, dobre i bystre rady, rozsądne refleksje, korzystne dla ciebie wskazania, napomnienia, przestrogi, jak również słowa otuchy, sentencje, dodające wiary we własne siły, oraz głębokie myśli, pozwalające sprostać każdej, jakiejkolwiek trudnej, a nawet groźnej sytuacji - oto tylko drobna część repertuaru moich elektroprzyjaciół. Są absolutnie oddani, wierni, stale przytomni, bo nigdy nie śpią, są też nad wyraz trwali, estetyczni, a sam widzisz, jacy poręczni! Więc jak, bierzesz tylko jednego?
(Stanisław Lem "Przyjaciel Automateusza" - całość tutaj)
PS. Skojarzenie #2
Pewien robot, mając wyruszyć w daleką a niebezpieczną drogę, posłyszał o wielce pożytecznym urządzeniu, które wynalazca jego nazwał elektrycznym przyjacielem. Pomyślał, że raźniej mu będzie na duszy, jeśli otrzyma towarzysza, choćby miała być nim tylko maszyna, udał się więc do wynalazcy i poprosił, aby opowiedział o sztucznym przyjacielu.
- Służę ci - odparł wynalazca. (Jak wiadomo, w bajkach wszyscy się „tykają", nawet smoków nie tytułuje się panami i jedynie do królów trzeba się odzywać w liczbie mnogiej.) To mówiąc, wyjął z kieszeni garść metalowych ziarenek, podobnych do drobnego śrutu.
- Co to jest? - zdziwił się robot.
- A jak się nazywasz, bo zapomniałem cię o to zapytać we właściwym miejscu tej bajki? - spytał wynalazca.
- Nazywam się Automateusz.
- To dla mnie za długie, będę cię nazywał Automkiem.
- Kiedy to od Automasza, ale niech ci będzie - odparł tamten.
- A zatem, mój zacny Automku, masz przed sobą garść elektroprzyjaciół. Musisz wiedzieć, że z powołania i specjalizacji jestem miniaturyzatorem. To znaczy urządzenia wielkie i ciężkie zmieniam na małe i przenośne. Każde takie ziarenko jest koncentratem elektrycznego myślenia, niezmiernie wszechstronnym i rozumnym.(...). Na razie sprzedaję elektroprzyjaciół na sztuki i to niedrogo: za jednego biorę tyle, ile zaważy w brylantach. Przyznasz chyba, jaka to umiarkowana cena, wziąwszy pod uwagę, że możesz takiego elektroprzyjaciela włożyć do ucha, gdzie będzie ci szeptał dobre rady i służył wszelką informacją. Tu masz kawałek miękkiej waty, którą zatkasz ucho, aby przyjaciel nie wypadł, kiedy skłonisz głowę w bok. Czy bierzesz go? Gdybyś reflektował na tuzin, mógłbym odstąpić taniej...
- Nie, na razie wystarczy mi jeden - odparł Automateusz. - Ale chciałbym jeszcze wiedzieć, czego właściwie mogę się po nim spodziewać? Czy potrafi dopomóc w ciężkiej sytuacji życiowej?
- Jasne, przecież po to właśnie jest! - odparł pogodnie wynalazca. Podrzucił na dłoni garść ziaren, lśniących metalicznie, gdyż były sporządzone z rzadkich metali i ciągnął:
- Oczywiście, nie możesz liczyć na pomoc w sensie fizycznym, ale nie o nią przecież chodzi. Pokrzepiające uwagi, dobre i bystre rady, rozsądne refleksje, korzystne dla ciebie wskazania, napomnienia, przestrogi, jak również słowa otuchy, sentencje, dodające wiary we własne siły, oraz głębokie myśli, pozwalające sprostać każdej, jakiejkolwiek trudnej, a nawet groźnej sytuacji - oto tylko drobna część repertuaru moich elektroprzyjaciół. Są absolutnie oddani, wierni, stale przytomni, bo nigdy nie śpią, są też nad wyraz trwali, estetyczni, a sam widzisz, jacy poręczni! Więc jak, bierzesz tylko jednego?
(Stanisław Lem "Przyjaciel Automateusza" - całość tutaj)
PS. Skojarzenie #2
piątek, 14 lutego 2014
X Muza na ekranie laptoka (8)
Dwa pół-filmy w jednym
Pomysł, że startując z tego samego punktu wyjścia można ulepić dwie różne historie znany jest polskiemu widzowi, chociażby za sprawą Kieślowskiego. Problemem Woody Allena i jego filmu “Melinda and Melinda” (2005) jest to, że żadna z tych historii nie jest w pełni wciągająca. Obserwujemy więc sto minut dobrze zagranego ćwiczenia warsztatowego (takie reżyserskie “work in progress”), tyle że po seansie widzowi zostaje w głowie tylko pomysł formalny, treść już nie bardzo.
Tytułowa Melinda jest kreacją powstałą przy restauracyjnym stoliku, przy którym dwaj pisarze (scenarzyści?) próbują opowiedzieć losy niezapowiedzianego gościa domowego przyjęcia na dwa różne sposoby - jako komedię i jako dramat. Kłopot w tym, że komedia nie jest szczególnie śmieszna, a dramat nie jest wcale tak tragiczny. Obie równoległe narracje połączone są postacią głównej bohaterki (Radha Mitchel), której mimo zagrywania się do szczętu z wielkim trudem udaje się oddzielić Melindę-femme fatale od Melindy-naiwnej blondynki. Widzowi pomaga zorientować się fryzura oraz inny zestaw postaci drugoplanowych.
Trudno znaleźć jakąś myśl przewodnią obu krótkich fabuł: ot, tradycyjny zestaw liczmanów reżysera (neurozy, rozterki moralne, znerwicowani i rozgadani nowojorczycy, bardzo rozszerzona definicja monogamii, próby samobójcze i knajpki na Manhattanie, które najlepiej można skomplementować przypisując im francuską atmosferę). A obserwując Willa Ferella (w roli nieudacznego bezrobotnego aktora w komediowej części filmu) trudno uciec od wrażenia, że jest to rola, w której reżyser najchętniej obsadziłby sam siebie - gdyby nie to, że jest już w wieku ojca swoich bohaterów.
Gdyby Melinda and Melinda była dziełem debiutanta, jej reżyser obwołany byłby obiecującym dzieckiem światowego kina. W przypadku Allena można tylko pomarudzić, że nie zawsze ilość przechodzi w jakość.
czwartek, 13 lutego 2014
X Muza na ekranie laptoka (7)
Etniczny gender
Jednym z bardziej znanych filmów brytyjskiej “drugiej nowej fali” powstałych u schyłku ubiegłego wieku był obraz “Billy Elliot” traktujący o nastolatku z górniczej dzielnicy (a rok jest 1984, górnicy strajkują, a i policja też się nie patyczkuje), który wbrew ojcu i otoczeniu odkrywa w sobie talent i powołanie do baletu.
Billym Elliotem a rebours z dodatkiem smaków etnicznych jest film “Bend It Like Beckham”: nastoletnia hinduska z okolic londyńskiego Heathrow z drygiem do pilki nożnej. Rodzina przeciwna, perypetii wiele, qui-pro-quo goni qui-pro-quo, ale wszystko kończy się dobrze. Miłe jest to, że film (podobnie jak “East is East”, a w odróznieniu na przykład od “My Big Fat Greek Wedding”) nie redukuje etniczności do stereotypów: momentami jest zabawnie, ale nigdy nie farsowo.
Przekaz ogólnie optymistyczny - należy podążać za swoimi marzeniami, a otoczenie, gdy zobaczy, że pasja jest prawdziwa i szczera pozwoli na jej realizację. Kino tak familijne, że Musierowicz by się nie powstydziła (dziewczyńska przyjaźń zabarwiona rywalizacją o chłopaka, rozwiązywanie konfliktu pokoleń i temu podobne grepsy).
Kilka pomysłów warsztatowych jest świeżych, jak na przykład wymieszanie scen iście bolywoodzkiego wesela z ujęciami meczu piłkarskiego (całość okaszona hinduską muzyką). Tak, jak w kuchni fusion, najlepszy efekt osiąga się zestawiając kontrastowo tekstury i smaki.
Juliet Stevenson w roli afektowanej matki koncertowo eksploatuje stereotyp brytyjskości. Z trójki młodych aktorów w rolach głównych kariery i to spore zrobiła dwójka białych (Keira Knightley i Jonathan Rhys Meyers - obydwoje tu jeszcze w wersji nieopierzony kurczak). A jednak rasa ma znaczenie?
wtorek, 11 lutego 2014
X Muza na ekranie laptoka (6)
“Quartet” (2012) - Stara śpiewaczka wysiaduje
Przeniesienie dzieła, zwłaszcza ze sceny teatralnej na ekran filmowy, wymaga odpowiedzi na pytanie, które powinni postawić sobie realizatorzy zanim w ogóle zabiorą się do roboty. Kwestia brzmi banalnie: czy dzieło zniesie taki zabieg? Nie wiem, czy Ronald Harwood (autor sztuki i scenariusza) oraz debiutujący z drugiej strony kamery w wieku lat 75 Dustin Hoffman zadali sobie takie pytanie (i jakie była na nie odpowiedź), widz ma wciąż wrażenie sfilmowanego spektaklu teatralnego (mimo desperackich prób wyprowadzenia kamery poza wnętrza). I co gorsza, spektakl jest nudny.
Posadowienie akcji w domu spokojnej starości jest ulubionym trickiem scenarzystów - bo i namiętności siedemdziesięciolatków dostatecznie farsowe a można też tanio łzę z oka widza utoczyć, bo to i śmierć i słabość i spojrzenie “hen za siebie, w tamte lata, co minęli”. Tym razem dom jest branżowy, zamieszkują go emerytowani śpiewacy operowi (czy, ogólnie, muzycy), co szczególnie kontrastuje światową i bujną przeszłość lokatorów z dość banalną teraźniejszością. Zamysł nie wypaliłby w ogóle, gdyby akcja toczyła się w domu hydraulika weterana lub w ośrodku spokojnej starości prządek.
Maggie Smith w zasadzie kopiuje w skali 1:1 swoje kreacje z “Gosford Park” i “Downtown Abbey" (i wielu innych filmów), co widz przyjmuje z pełnym zrozumieniem, albowiem, transponując słowa klasyka, “podobają mu się role, które już kiedyś widział”. Tytułowy kwartet jest ansamblem z ‘Rigoletta’, który ma być wykonany na dorocznym koncercie mieszkańców. Czy do tego dojdzie, czy też nie - oto jest dylemat, którym próbuje się zajmować widza przez półtorej godziny. Nie jest to jakieś szczególnie ważkie pytanie, więc i proces znajdowania odpowiedzi niezbyt fascynujący. Aby umilić czas do napisów końcowych reżyser chlusta kubłami klisz - zabieg zrozumiały na scenie, na ekranie co najwyżej dopuszczalny. Mamy więc arystokratyczną wyniosłość (Smith), szkocki akcent niepoprawnego kobieciarza (Conolly), afektowanego homika (Gambon) i demencyjną trzpiotkę (Collins). Słowem - geriatryczny fantasyland.
Najciekawsze dla mnie były pierwsze sceny filmu, w których usłyszałem polszczyznę płynącą z ust rozmawiajacych ze sobą w tle sprzątaczek. Kierowca busika ośrodka nosi tradycyjne i wciąż popularne w hrabstwach południowej Anglii imię Tadek. Ciekawe ile wody w Tamizie musi upłynąć zanim Polacy w kinie brytyjskim awansują ze statystów na drugie plany?
niedziela, 9 lutego 2014
X Muza na ekranie laptoka (5)
Prada vs. pizza
Podobnie plastyczny jak Zelig, Woody Allen doświadcza niesamowitej umiejętności kręcenia filmów we wszystkich możliwych stylach i gatunkach - czy raczej naginania wszelkich możliwych gatunków i stylów do tego jednego filmu, który kręci nieustannie od bez mała pół wieku. Bez względu na to, z której strony kamery staje, zawsze jest rozpoznawalny (w skrajnych sytuacjach nawet w filmach, które przez przypadek nakręcił ktoś zupełnie inny - vide “Carnage” Polańskiego), tym razem jednak obraz jest całkowicie zdominowany przez odtwórczynię roli tytułowej, Cate Blanchett.
“Blue Jasmine” zaczyna się jak komedia, ale jest to zdecydowanie Allen na serio. Jasmine, pozostawiona bez środków do życia przez męża, zbankrutowanego “wilka z Wall Street”, wprowadza się na czas jakiś do domu swojej przyrodniej siostry związanej z prostackim brutalem (wszelkie analogie z Tennessee Williamsem i Blanche DuBois jak najbardziej nieprzypadkowe). Retrospektywa, pokazująca stare dobre czasy, (ale i stopniowy upadek fortuny i rozpad małżeństwa), przeplata się i kontrastuje z współczesnymi scenami desperackiego usiłowania stanięcia na nogi. W pewnym sensie Jasmine jest rozbitkiem z wczesnych nowojorskich filmów Allena, filmów w których nikt nigdy nie miał kłopotów finansowych, a jedynie egzystencjalne Weltschmertze. (Skądinąd nawet blue-collars u Allena doznają przede wszystkim neuroz i mówią o tym w sposób, który zdradza oderwanie reżysera od współczesności, jej języka i problemów.)
Oczywiście oprócz aluzji do dzieł innych autorów (“Tramwaj zwany pożądaniem”, do pewnego stopnia też “Wielki Gatsby”) mamy też autocytaty: zawód dekoratora wnętrz (do którego aspiruje Jasmine) jest nadreprezentowany wśród bohaterów filmów Allena, wszyscy wszystkich spotykają przypadkowo na ulicy a bohaterowie mają swoje leitmotivy (zdania, które powtarzają wielokrotnie w trakcie filmu).
Nie wiem, czy Cate Blanchett zostanie Mią Farrow lub Diane Keaton późnego Woody Allena. Wiem za to, że po serii wątpliwych “europejskich eksperymentów” (“Vicky Cristina Barcelona”, “Midnight in Paris”, “To Rome with Love”, a wcześniej “Match Point”) spod ręki mistrza wyszedł znów film wybitny.
sobota, 8 lutego 2014
X Muza na ekranie laptoka (4)
Agent Tomek muśnięty żądłem
American Hustle to jeden z tych filmów, w trakcie oglądania których widz przerywa projekcję i sprawdza, czy fabuła aby nie była oparta na motywach prawdziwej historii. A sprawdza, bo wielokrotnie łapie się na konstatacji, że przecież z punktu widzenia dramatycznego można byłoby inaczej, sprawniej, szybciej rozegrać niektóre wątki. Fabularnie mamy więc niedosyt - w znacznej części jednak kompensowany aktorstwem.
Film opowiada historię pary oszustów zmuszonych do współpracy z hiper-ambitnym, uzależnionym od kokainy agentem FBI (Bradley Cooper) w prowokacjach wymierzonych w coraz to ważniejszych polityków i mafiozów. Tercet uzupełnia (a w zasadzie kradnie kilkoma scenami film) młoda i zdolna Jennifer Lawrence w roli żony walczącej o podstarzałego, nieatrakcyjnego męża (Christian Bale - wielkie brawa dla charakteryzatorów) z kochanką i “zawodową partnerką” (Amy Adams). A wszystko to umieszczone w realiach Ameryki przełomu lat 70 i 80 ubiegłego wieku, z muzyką złotego wieku disco w tle, z fryzurami, makijażami i kostiumami z epoki. Czasem warto przyjrzeć się temu, jak naprawdę zmienił się świat za naszego życia.
Zgrabny warsztat, wybitne aktorstwo (i nawet Robert de Niro w epizodzie). Ciekawe, ile z tego przełoży się na nagrody Akademii. Zapewne sporo, bo film pokazuje jurorom świat, w którym byli młodsi (o ile nie całkim młodzi), a obraz tego świata jest wyidealizowany do stopnia niespotykanego nawet w bajkach dla bardzo naiwnych dzieci (szlachetni oszuści, którzy rezygnują z milionów dolarów dla ratowania świeżo poznanych przyjaciół, korupcja jako narzędzie napędowe dobrobytu dla upadłego miasteczka). Bo to, że sprawiedliwość zatriumfowała and they lived happily ever after to już przecież zrozumiałe samo przez się.
środa, 5 lutego 2014
X Muza na ekranie laptoka (3)
Czarowny kwiecień (1935), Czarowny kwiecień (1992)
John Steinbeck w trzecim akapicie książki o podróżowaniu wraz ze swoim ulubionym pudlem poprzez Amerykę notuje: “Podróż jest osobą samą w sobie; nie ma dwóch jednakowych. (…) nie my robimy podróż; to podróż robi nas.” Literatura pełna jest opisów podróży, które odmieniają podróżujących, że wspomnieć Odyseusza, Kandyda, Stasia Tarkowskiego czy Lorda Jima. Równie często motywem nie jest sam proces podróży, ale jej skutek, czyli przeniesienie się do obcego, często egzotycznego lub przynajmniej odmiennego miejsca.
Dość udanym połączeniem powieści feministycznej z motywem przemiany jest książka Elisabeth von Arnim “The Enchanted April” (1922). Powieść opowiada o czterech Angielkach, które - nie znając się uprzednio - wspólnie wynajmują na miesiąc “mały zameczek” gdzieś nad morzem we Włoszech. Na początku ubiegłego wieku ta przyjemność kosztowała 60 funtów za miesiąc (za cały zamek), plus oczywiście “housekeeping costs” (włączając wynagrodzenie służących).
Cztery różne charaktery, cztery osobowości, cztery różne podróże do własnego wnętrza. Dwa naprawione dysfunkcyjne małżeństwa, jedna zadzierzgnięta a rokująca ślubem znajomość i jeden uleczony przypadek ciężkiej mizantropii. A wszystko za sprawą słońca, kwitnącej wisterii i spacerów po nadmorskich skałach. Oczywiście bardziej racjonalny czytelnik znajdzie sporo uproszczeń, niekonsekwencji i rozwiązań typu deus-ex-machina, ale przecież wszyscy lubimy dobrze kończące się historie.
Książka szybko (1925) została przerobiona na sztukę, a ze sceny trafiła do Hollywood. Pierwsza ekranizacja (1935) nie oddaje sprawiedliwości materiałowi literackiemu: nie dość, że czarno-biała taśma nie ukazuje różnic pomiędzy deszczowym Londynem a słoneczną Italią, to jeszcze historia ma wymiar niemalże farsy, amerykańscy aktorzy szarżują zarówno jeśli idzie o akcent, jak i zachowania Anglików. Źle zainwestowana godzina, kompletny suchar (o tyle dziwne, że niektóre filmy z lat 30 ubiegłego wieku nie wietrzeją w miarę upływu czasu).
Dobrze więc, że powieść doczekała się powtórnej (1992) ekranizacji, która otarła się o kilka oskarowych nominacji. Film nakręcono w Portofino, w oryginalnej willi (Castello Brown), w której autorka napisała powieść 70 lat wcześniej, zadbano o bardzo dobrą obsadę (Joan Plowright, Miranda Richardson, Jim Broadbent, Polly Walker), ale pozwolono fabule toczyć się coraz to bardziej zwalniającym tempem, co być może pokazuje, że problemy bohaterek topnieją i usypiają (a może i więdną?) we włoskim słońcu, ale powoduje, że widz zaczyna spoglądać na zegarek.
Czy jest to wielkie kino? Zapewne nie (bo i literatura nieduża), ale ogląda się z przyjemnością (jak inne dzieła nurtu heritage films, na przykład "A Room with a View"). Choć może konkluzja, że Anglicy potrafią odnaleźć cieplejszą i bardziej ludzką wersję samych siebie tylko we Włoszech nie jest zbyt optymistyczna.
John Steinbeck w trzecim akapicie książki o podróżowaniu wraz ze swoim ulubionym pudlem poprzez Amerykę notuje: “Podróż jest osobą samą w sobie; nie ma dwóch jednakowych. (…) nie my robimy podróż; to podróż robi nas.” Literatura pełna jest opisów podróży, które odmieniają podróżujących, że wspomnieć Odyseusza, Kandyda, Stasia Tarkowskiego czy Lorda Jima. Równie często motywem nie jest sam proces podróży, ale jej skutek, czyli przeniesienie się do obcego, często egzotycznego lub przynajmniej odmiennego miejsca.
Dość udanym połączeniem powieści feministycznej z motywem przemiany jest książka Elisabeth von Arnim “The Enchanted April” (1922). Powieść opowiada o czterech Angielkach, które - nie znając się uprzednio - wspólnie wynajmują na miesiąc “mały zameczek” gdzieś nad morzem we Włoszech. Na początku ubiegłego wieku ta przyjemność kosztowała 60 funtów za miesiąc (za cały zamek), plus oczywiście “housekeeping costs” (włączając wynagrodzenie służących).
Cztery różne charaktery, cztery osobowości, cztery różne podróże do własnego wnętrza. Dwa naprawione dysfunkcyjne małżeństwa, jedna zadzierzgnięta a rokująca ślubem znajomość i jeden uleczony przypadek ciężkiej mizantropii. A wszystko za sprawą słońca, kwitnącej wisterii i spacerów po nadmorskich skałach. Oczywiście bardziej racjonalny czytelnik znajdzie sporo uproszczeń, niekonsekwencji i rozwiązań typu deus-ex-machina, ale przecież wszyscy lubimy dobrze kończące się historie.
Książka szybko (1925) została przerobiona na sztukę, a ze sceny trafiła do Hollywood. Pierwsza ekranizacja (1935) nie oddaje sprawiedliwości materiałowi literackiemu: nie dość, że czarno-biała taśma nie ukazuje różnic pomiędzy deszczowym Londynem a słoneczną Italią, to jeszcze historia ma wymiar niemalże farsy, amerykańscy aktorzy szarżują zarówno jeśli idzie o akcent, jak i zachowania Anglików. Źle zainwestowana godzina, kompletny suchar (o tyle dziwne, że niektóre filmy z lat 30 ubiegłego wieku nie wietrzeją w miarę upływu czasu).
Dobrze więc, że powieść doczekała się powtórnej (1992) ekranizacji, która otarła się o kilka oskarowych nominacji. Film nakręcono w Portofino, w oryginalnej willi (Castello Brown), w której autorka napisała powieść 70 lat wcześniej, zadbano o bardzo dobrą obsadę (Joan Plowright, Miranda Richardson, Jim Broadbent, Polly Walker), ale pozwolono fabule toczyć się coraz to bardziej zwalniającym tempem, co być może pokazuje, że problemy bohaterek topnieją i usypiają (a może i więdną?) we włoskim słońcu, ale powoduje, że widz zaczyna spoglądać na zegarek.
Czy jest to wielkie kino? Zapewne nie (bo i literatura nieduża), ale ogląda się z przyjemnością (jak inne dzieła nurtu heritage films, na przykład "A Room with a View"). Choć może konkluzja, że Anglicy potrafią odnaleźć cieplejszą i bardziej ludzką wersję samych siebie tylko we Włoszech nie jest zbyt optymistyczna.
niedziela, 2 lutego 2014
X Muza na ekranie laptoka (2)
Na pograniczu gatunków
Gdy na ekranie odbywają się sceny mordowania i fragmentacji ciał mamy do czynienia z horrorem. Cechą filmu psychologicznego są zaś długie ujęcia pokazujące zastygłe twarze bohaterów, brudne i nieciekawe wnętrza, pozornie nieistotne przedmioty, patologiczne relacje pomiędzy członkami rodziny. Natomiast gdy spotyka się to wszystko razem w nieznośnym natężeniu oznacza to nieuchronnie, że oglądamy film meksykański Somos lo que hay (w angielskim tłumaczeniu, bo film pokazało BBC - We are what we are).
Pierwsze ujęcia filmu pokazują śmierć ojca rodziny - i jest to jedyna w miarę naturalna śmierć w tym obrazie, co nie znaczy, że w pełni zrozumiała. Żona uważa, że zaszkodziły mu dziwki - widz jeszcze nie wie, że należy to rozumieć bardzo dosłownie. Małżeństwo ma trójkę (prawie?) dorosłych dzieci: starszy syn mięczak ze źle skrywanymi tendencjami homo, dominująca córka i brutalny, gwałtowny syn młodszy. Matka nienawidzi za gejostwo starszego syna, ale i świadoma jest kazirodczej relacji pomiędzy dwójką młodszych dzieci (więc tak naprawdę tępi wszystkich). Materiał jak u Bergmana, a tu jeszcze trupy na dokładkę.
Ojciec zajmował się naprawą zegarków (całe mieszkanie cyka i dzwoni), ale głównym sensem życia rodziny był kanibalizm. Scenarzysta nie do końca pozwala zrozumieć czy jest to kanibalizm gastronomiczny (kilka razy bohaterowie powtarzają, że muszą koniecznie kogoś zjeść do jutra), czy sakralny (wzmianki o rytuałach i ich prawidłowym przeprowadzaniu). Bez ojca zabijanie idzie niesporo. Chłopcy zwożą do domu przydrożną kurew, ale ten wybór dania nie odpowiada matce, więc odwożą już martwą, ale nienadgryzioną z powrotem na dzielnicę. Starszy syn podrywa w klubie dla mienszewików seksualnych, ale młodszy brat brzydzi się jeść pedała, więc znów z wyżerki nici. Matka znajduje amatora na resztki swych wdzięków, którego w kluczowym momencie uśmierca łopatą i wraz z córką przystępuje do oprawiania ofiary, ale w tym momencie wkracza do akcji policja, więc jeszcze tylko kilka(naście?) trupów w strzelaninie i napisy końcowe.
W drugim planie występują jeszcze dwaj policjanci (meksykański policjant jest zawsze leniwy i gruby, nawet w meksykańskim filmie) - ale i tak widzowi trudno sympatyzować z jakąkolwiek postacią z ekranu. Film jest poza tym śmiertelnie poważny i zupełnie na serio, więc mniej więcej po dziesięciu minutach zaczyna nużyć widza. O zgrozo, Amerykanie bardziej północni znaleźli jednak coś interesującego w tym materiale i nakręcili po trzech latach hollywoodzki remake.
Polski dystrybutor filmu (swoją drogą gratulacje śmiałej decyzji, bo pieniądze głęboko utopione) opatrzył dzieło tytułem Jesteśmy tym, co jemy, co daje dodatkowy, głęboki i humanistyczny wymiar obrazowi: otóż kanibale są ludźmi.
niedziela, 26 stycznia 2014
X Muza na ekranie laptoka (1)
Dziś urobek z weekendu: August: Osage County oraz 12 Years a Slave.
W cieniu Meryl Streep
Michał Oleszczyk w dwutygodniku.com recenzuje krytycznie film "August: Osage County". Mnie się również zdarza prywatnie nie lubić aktorów, śpiewaków, czy - ogólnie - niektórych ludzi, ale staram się nie dorabiać do tego ideologii, nie przenosić tej niechęci na grunt instytucjonalny. Poza tym usiłuję opierać swoje opinie na tym co widzę i słyszę, a nie na tym, co mówi się na mieście (“jeśli wierzyć relacjom insiderów”). Dobrze, można nie lubić Meryl Streep, ale po co ekstrapolować tę niechęć na wszystko, co ma cokolwiek z nią wspólnego?
Oko recenzenta Oleszczyka zawisa też nad drugoplanową postacią indiańskiej służącej, która daje mu asumpt do dzikiego galopu po prerii: “By dokładnie przeanalizować, jaki koszt niosło ze sobą przekształcanie spalonych słońcem równin w hrabstwa takie jak Osage, należałoby skupić się na dziedzictwie ludzi, którzy zostali wymordowani, by zrobić miejsce dla klanu Westonów – a mianowicie rdzennych Amerykanów, reprezentowanych tu przez pomoc domową imieniem Johnna (Misty Upham).” Biedna aktorka, zupełnie nieświadoma, że ma reprezentować etnicznie. Biedny scenarzysta, który “nie skupił się na dziedzictwie”, biedni widzowie, którzy nie zauważyli, że mają do czynienia nie ze zwyczajną pomocą domową, ale z przedstawicielką wymordowanych. Ja intuicyjnie wiedziałem, że nie można bezkarnie czytać Rymkiewicza, teraz mam tego namacalny dowód.
Dalej recenzet Oleszczyk daje wyraz żalowi, że reżyser nie pociągnął dzieła w stronę “Tańczącego z wilkami”: “Niestety, postać Indianki pozostaje całkowicie na marginesie, a jej jedyne osiągnięcie w całym filmie polega na uratowaniu białej wnuczki swej pracodawczyni przed erotycznymi zakusami starszego mężczyzny". Ciekawe, swoją drogą, jakie osiągnięcie usatysfakcjonowałoby choć częściowo recenzenta? Wynalezienie lekarstwa na raka? Uchronienie świata przed atomową zagładą? Skądinąd, zdaje się, że z definicji postacie drugoplanowe pozostają na marginesie? I w ogóle mniej więcej to tak, jakby recenzent “Krzyżaków” Forda użalał się, że reżyser pominął kwestię świadomości klasowej Jaćwingów, przez co spłodził dzieło niekompletne i kulawe.
Gdzie jest Django?
Tytuł filmu zawiera spoiler: skończy się dobrze, ale nie tak szybko. Dwie godziny między początkiem a końcem to przegląd arsenału chwytów reżyserskich niezbędnych do zastosowania w celu uzyskania Oskara i to być może niejednego. Pełen naturalizm: trzaska bicz, leje się krew, pot i łzy (cała plantacja śpiewa), biali to albo zwyrodniali psychopaci - sadyści (Fassbender) albo bezwolne mięczaki (Cumberbatch) i jak pojawia się w końcu na ekranie Brad Pitt, to widz już wie, że to musi być ów jedyny szlachetny. W międzyczasie poziom patosu zbliża się do tego z filmowych opowieści o Holokauście.
Skoro widz wie, że skończy się dobrze (w końcu to Hollywood) i wie, że trzeba czekać na Brada Pitta (bo Django Oskara nie dostał i odjechał w błekitnym kubraczku ku widnokręgowi), to może skupić się na scenografii i zdjęciach. Piekne ujęcia Południa USA, z mangrowcami, obrastającą drzewa tillandisią (Spanish Moss; po polsku, jak chce wikipedia, oplątwa brodaczkowa) i tą cudownie bujną wegetacją. Muzyka Hansa Zimmera tym razem nie zapada głębiej w głowę.
Przywoływana już tu polska wikipedia, w sekcji “Opis fabuły” informuje czytelnika, że główny bohater “Przez czternaście lat niewoli koresponduje z swoją żoną, owe listy stają się dowodem w procesie.” I beg your pardon? Może warto najpierw obejrzeć, a potem opisywać?
W cieniu Meryl Streep
Michał Oleszczyk w dwutygodniku.com recenzuje krytycznie film "August: Osage County". Mnie się również zdarza prywatnie nie lubić aktorów, śpiewaków, czy - ogólnie - niektórych ludzi, ale staram się nie dorabiać do tego ideologii, nie przenosić tej niechęci na grunt instytucjonalny. Poza tym usiłuję opierać swoje opinie na tym co widzę i słyszę, a nie na tym, co mówi się na mieście (“jeśli wierzyć relacjom insiderów”). Dobrze, można nie lubić Meryl Streep, ale po co ekstrapolować tę niechęć na wszystko, co ma cokolwiek z nią wspólnego?
Oko recenzenta Oleszczyka zawisa też nad drugoplanową postacią indiańskiej służącej, która daje mu asumpt do dzikiego galopu po prerii: “By dokładnie przeanalizować, jaki koszt niosło ze sobą przekształcanie spalonych słońcem równin w hrabstwa takie jak Osage, należałoby skupić się na dziedzictwie ludzi, którzy zostali wymordowani, by zrobić miejsce dla klanu Westonów – a mianowicie rdzennych Amerykanów, reprezentowanych tu przez pomoc domową imieniem Johnna (Misty Upham).” Biedna aktorka, zupełnie nieświadoma, że ma reprezentować etnicznie. Biedny scenarzysta, który “nie skupił się na dziedzictwie”, biedni widzowie, którzy nie zauważyli, że mają do czynienia nie ze zwyczajną pomocą domową, ale z przedstawicielką wymordowanych. Ja intuicyjnie wiedziałem, że nie można bezkarnie czytać Rymkiewicza, teraz mam tego namacalny dowód.
Dalej recenzet Oleszczyk daje wyraz żalowi, że reżyser nie pociągnął dzieła w stronę “Tańczącego z wilkami”: “Niestety, postać Indianki pozostaje całkowicie na marginesie, a jej jedyne osiągnięcie w całym filmie polega na uratowaniu białej wnuczki swej pracodawczyni przed erotycznymi zakusami starszego mężczyzny". Ciekawe, swoją drogą, jakie osiągnięcie usatysfakcjonowałoby choć częściowo recenzenta? Wynalezienie lekarstwa na raka? Uchronienie świata przed atomową zagładą? Skądinąd, zdaje się, że z definicji postacie drugoplanowe pozostają na marginesie? I w ogóle mniej więcej to tak, jakby recenzent “Krzyżaków” Forda użalał się, że reżyser pominął kwestię świadomości klasowej Jaćwingów, przez co spłodził dzieło niekompletne i kulawe.
Gdzie jest Django?
Tytuł filmu zawiera spoiler: skończy się dobrze, ale nie tak szybko. Dwie godziny między początkiem a końcem to przegląd arsenału chwytów reżyserskich niezbędnych do zastosowania w celu uzyskania Oskara i to być może niejednego. Pełen naturalizm: trzaska bicz, leje się krew, pot i łzy (cała plantacja śpiewa), biali to albo zwyrodniali psychopaci - sadyści (Fassbender) albo bezwolne mięczaki (Cumberbatch) i jak pojawia się w końcu na ekranie Brad Pitt, to widz już wie, że to musi być ów jedyny szlachetny. W międzyczasie poziom patosu zbliża się do tego z filmowych opowieści o Holokauście.
Skoro widz wie, że skończy się dobrze (w końcu to Hollywood) i wie, że trzeba czekać na Brada Pitta (bo Django Oskara nie dostał i odjechał w błekitnym kubraczku ku widnokręgowi), to może skupić się na scenografii i zdjęciach. Piekne ujęcia Południa USA, z mangrowcami, obrastającą drzewa tillandisią (Spanish Moss; po polsku, jak chce wikipedia, oplątwa brodaczkowa) i tą cudownie bujną wegetacją. Muzyka Hansa Zimmera tym razem nie zapada głębiej w głowę.
Przywoływana już tu polska wikipedia, w sekcji “Opis fabuły” informuje czytelnika, że główny bohater “Przez czternaście lat niewoli koresponduje z swoją żoną, owe listy stają się dowodem w procesie.” I beg your pardon? Może warto najpierw obejrzeć, a potem opisywać?
środa, 22 stycznia 2014
Stephen Ward: inna Christine, inny Anioł
W ramach prezentu
urodzinowego dostałam bilet do teatru na nowy musical Andrew Lloyda Webbera pt.
Stephen Ward oparty na wydarzeniach
„afery Profumo”. Rzecz miała premierę w grudniu zeszłego roku, ale
pewnie nie zagrzeje miejsca na scenie, bo recenzje były takie sobie. A szkoda.
Dzieło jest – przyznaję – nierówne, pierwszy akt jest znacznie lepszy od
drugiego, ale ogólnie rzecz biorąc nie jest źle. Powiem więcej, jest zupełnie
nieźle. I zwracam nadwątlony honor Lorda W. Z jednym zastrzeżeniem – to TO
należało wystawić ZAMIAST Love Never Dies.
Afera Profumo nie
jest poza Wielką Brytanią zbyt znana. Lata 1960-te, zamieszany w skandal
seksualny minister obrony John Profumo podaje się do dymisji po tym, jak udowodniono
mu kłamstwo. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że innym kochankiem panny
Christine Keeler był radziecki attaché na usługach KGB. Rząd i policja szukają
kozła ofiarnego – znajdują go w osobie tytułowego bohatera, cenionego osteopaty
z koneksjami w bon mondzie. Stephen Ward zostaje oskarżony na podstawie
sfabrykowanych dowodów o czerpanie dochodów z prostytucji i doprowadzony do
samobójstwa.
Przede wszystkim
Webberowi należy się duże uznanie za odwagę. W czasach, gdy teatry West Endu
stawiają na „listy przebojów” (typu Mamma
Mia) albo rozrywkę rodzinną, on proponuje musical nie tylko oryginalny
(choć z jego melodiami jest trochę tak, że „heard one - heard all”, ale ja je
lubię), ale przede wszystkim dla dorosłych. Typu: orgia na scenie albo aktorzy
na golasa. Brudna polityka, brudny seks, postacie, których nie sposób polubić
(brawa dla aktorów to inna kwestia).
No właśnie –
postacie. Otóż mamy tu młodą, początkującą piosenkarkę imieniem Christine,
pochodzącą ze wsi i szukającą swojego miejsca w stolicy. Kiedyś - w kabarecie,
w którym śpiewa – zaczepia ją przystojny starszy mężczyzna i oferuje jej swoją
bezinteresowną przyjaźń i pomoc. Odwiedza nawet jej matkę, którą oczarowuje drogim
samochodem i komplementami. Mówi, że nie ma wobec Christine żadnych złych
zamiarów, chce być jej „aniołem stróżem” (dosłownie). A potem zabiera ją nad
jezioro i śpiewa z nią duet o tym, że raj można znaleźć również na ziemi… Komuś
się włącza małe światełko? Jeśli coś takiego robi Webber to można mieć tylko
jedno skojarzenie. Tylko że minęło 80 lat – i nie ma już niewinnej Christine i
jej mrocznego, opiekuńczego, uwodzicielskiego Anioła. Ten londyński „anioł” to
raczej śliski manipulator, typek mamiący panienki stylem życia nieco
wyliniałego lowelasa, żeby potem przedstawiać je swoim bogatym i wpływowym
znajomym. Dlaczego? Na pewno nie dla zysku. Stephen nie dostaje za sutenerstwo
żadnych pieniędzy, wręcz utrzymuje z własnych dochodów Christine i jej
psiapsiółę Mandy (Meg Giry?), pozwala im mieszkać w swoim apartamencie, bez żadnych
dwuznaczności. Michał miał w przerwie hipotezę, że Stephen Ward jest impotentem
– i coś w tym jest.
Ale Christine też
tam już nie ma – jej młodsza o cztery pokolenia imienniczka jest dziewczyną do
cna zdemoralizowaną, cyniczną, rozwiązłą, a przy tym poważną kandydatką na
najgłupszą postać żeńską wszech czasów. Kultura europejska wytworzyła archetyp
prostytutki nieszczęśliwej (Maria Magdalena, Fantyna), zmuszanej do tego
procederu przez nędzę, zawstydzonej i pokutującej – a z drugiej strony
rubasznej i jowialnej zawodowo „wesołej dziewczynki”. Christine pewnie bliżej do
tego drugiego modelu – z tym, że jest ona zbyt wulgarna i tępa, żeby emanować
beztroskim wdziękiem. To puszczalska nowego, powojennego typu – kopuluje z kim
popadnie, czy to radziecki szpieg, czy zgraja „światowców”, z których po
opadnięciu spodni zostają tylko zwiędłe, odrażające ciała. Jej „romanse” to alkoholowo-narkotykowo-seksualny
ciąg z korowodem ciał bez znaczenia. Tylko ze Stephenem nie spółkuje, więc
wydaje jej się, że tylko jego jednego kocha. Oczywiście, do czasu aż napatoczy
się kolejny buhaj – tym razem czarny diler, a najlepiej od razu dwóch, więc do
orgietek dochodzą jeszcze bijatyki i strzelaniny. No cóż – taka była historia…
A przecież życie to nie bajka, ostatnich romantyków wystrzelano w dwóch wojnach
światowych. I nie ma już naiwnych debiutantek, ani na wpół strasznych, na wpół
wspaniałych aniołów – jest tylko pijana dziwka i eksponat w „gabinecie strachu”
muzeum figur woskowych, stojący obok Hitlera (ponoć to właśnie spotkało wkrótce
po śmierci Stephena Warda).
Gdyby Lord Webber
pociągnął ten pomysł do końca, dostałby ode mnie 4 gwiazdki na 5 (londyńska
metoda oceniania przedstawień teatralnych). Niestety, drugi akt niepotrzebnie
się dłuży, do końca nie wiadomo, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi, ważne
postaci znikają z pola widzenia, a na ich miejsce pojawiają się nie wiadomo
skąd i po co kolejne, takie jak wyciągnięta z kulisy pani Profumo, która śpiewa
obowiązkowy w drugim akcie „showstopper”, bo naprawdę nie ma nikogo innego, kto
miałby jeszcze coś ciekawego do powiedzenia. Jeśli to miał być dramat
polityczny na miarę Evity, to nie
wyszedł – głównie dlatego, że historia banalnej małżeńskiej zdrady nieciekawego
i pozbawionego charyzmy polityka nie ma w sobie potencjału na jakikolwiek
ponadczasowy dramat. A Stephen Ward? No cóż, można go na końcu żałować, jak
każdego, kto padł ofiarą sądowej nagonki. Grzeszył, ale nie popełnił żadnej
zbrodni. Żałosny facecik, żaden tam demon. Ktoś liczył na demony w latach
60-tych? Przecież minęło całe 80 lat – albo jak kto woli 27 od premiery – i wszyscy
trochę dorośliśmy, trochę zgorzknieliśmy, prawda? I nie wierzymy już w żadne
muzyki nocy… No ale przecież to jest naprawdę
zupełnie inna historia i o kimś zupełnie innym… I tak, Milordzie, trzeba było w
2010 roku!
PS. Dla
zainteresowanych: co stało się potem. Prawie wszyscy uczestnicy tych wydarzeń
już nie żyją. Major Iwanow rozpił się po tym, jak żona rozwiodła się z nim na
wieść o skandalu. Zmarł w 1994 roku. John Profumo po wycofaniu się z polityki
przez kilkanaście lat czyścił kible (sic!) w ośrodku pomocy społecznej, ale po
latach otrzymał Order Imperium Brytyjskiego, a podczas 70-tych urodzin Margaret
Thatcher siedział przy stole obok królowej Elżbiety. Zmarł po wylewie w 2006
roku. Czarnoskóry diler Johnny Edgecombe odsiedział pięć lat za napad z bronią
w ręku, po wyjściu z więzienia zajął się jazzem. Zmarł na raka w 2010 roku.
Obie panie, Christine i Mandy, żyją do dziś. Były obecne na premierze musicalu
i pewnie starały się robić dobrą minę do złej gry (świetnych i bardzo urodziwych aktorek zresztą).
Etykiety:
Love Never Dies,
musical,
Phantom of the Opera,
Stephen Ward,
Webber
niedziela, 12 stycznia 2014
sobota, 11 stycznia 2014
Si sente forte il cattivo odore, della capitale sei il disonore...
Wydawało nam się to tak surrealistyczne - dopóki nie użyłem googla. |
środa, 8 stycznia 2014
poniedziałek, 6 stycznia 2014
niedziela, 5 stycznia 2014
sobota, 4 stycznia 2014
wtorek, 31 grudnia 2013
niedziela, 29 grudnia 2013
Subskrybuj:
Posty (Atom)