wtorek, 27 października 2009

Miałeś, Robin, złoty róg…

Zainaugurowaliśmy dzisiaj sezon operowy. W podwójnej roli nowego dyrektora poznańskiej Opery oraz reżysera spektaklu wystąpił Michał Znaniecki. Z rolą pierwszą, dyrektorską, wiążemy spore nadzieje, jako że propozycje premier na najbliższe kilka lat wyglądają ciekawie, a pan Znaniecki dał się poznać jako człowiek obeznany z tematem i pełen zapału. Na wielkie brawa zasługuje już sam fakt sprowadzenia na premierę doborowej obsady: Emmanuel di Villarosa, Luca Sarsi, Marco Vinco, co - wraz z rodzimym, poznańskim kunsztem Barbary Kubiak oraz dyrygenta Mieczysława Nowakowskiego - przełożyło się na świetne wrażenia słuchowe. Rola druga, reżyserska, udała się moim zdaniem o tyle o ile. Trzeba od razu pochwalić wysmakowaną koncepcję plastyczną (o niebo lepszą od warszawskiej „Łucji z Lammermoor”) oraz konsekwentnie realizowaną wizję (znów, na poziomie przewyższającym warszawską „Lukrecję Borgię”). Niestety, ta wizja, właściwie od pierwszej sceny Verdiowskiego „Ernaniego” stała w diametralnej sprzeczności z moją prywatną. A wszystko przez „Robin Hooda”…

Minionego lata umilałam sobie czas między innymi oglądaniem nowej produkcji „Robin Hooda”, początkowo dość nieufnie (wychowałam się na świetnym serialu z lat 80tych z Michaelem Praedem), potem z rosnącą akceptacją zupełnie nowych pomysłów realizatorów spod znaku BBC. I jakoś dzisiaj, przy okazji „Ernaniego”, którego dotąd uważałam za najgłupszą sztukę Verdiego jeśli chodzi o libretto, mi się ten nowy „Robin Hood” przypomniał. Może to ta potrzaskana gotycka rozeta na scenie, może atmosfera siłą rzeczy gotycyzująca - średniowieczna bardziej niż hiszpańska i „mroczna jak stado norweskich metalowców”. Spójrzmy więc na „Ernaniego” przez pryzmat historii o Robinie i jego „Merry Men”, a może nawet jakiś sens się w tej operze znajdzie.

Postacie: młoda arystokratka Elvira, lat 19; Ernani, szlachcic-banita, lat 22, obozujący w lesie wraz z szajką zbójców; Silva, szlachcic, dowódca zamku, lat 42; oraz Carlo, król, lat 32.

Don Silva przygotowuje się w swoim zamku do ślubu z Elvirą. Nie mamy żadnego powodu, by wątpić w szczerość jego uczuć - traktuje damę z ogromnym szacunkiem i obsypuje drogimi prezentami. Ona jednak potajemnie tęskni do przystojnego banity, który tymczasem planuje w lesie wraz z kompanami odbicie ukochanej. Widz nie jest poinformowany o okolicznościach, w jakich Elvira oraz Ernani zapałali do siebie tak płomiennym uczuciem, ale można przyjąć, że – tak jak Lady Marian i Robin w serialu BBC – znali się z dzieciństwa. Być może zanim ojciec szlachcica z sąsiedztwa stracił tytuł, majątek i życie z ręki króla, a jego syn zmuszony był uciekać do lasu. Silva najwyraźniej również sporo w życiu przeżył, czuje się stary i zmęczony, a miłość do Elviry jest jedynym jasnym punktem w jego życiu, ostatnią deską ratunku i szansą odkupienia. Dodatkowo, aby intrygę nieco bardziej skomplikować, do zamku zakrada się kolejny nieproszony gość – sam król, który próbuje się do pięknej panny dobierać i niemal ją chce gwałcić, ale przeszkadza mu w tym Ernani przybywający z odsieczą przed niechcianym ślubem. Walczących – nie wiedząc kim są – rozdziela pan zamku, Silva, który zaniepokojony hałasami przybiegł na ratunek napastowanej Elvirze. Niestety, w tym momencie król ujawnia swoją tożsamość, więc książę, jako jego wasal, zmuszony jest odłożyć broń i ugiąć kolano w geście lojalności. Ernani umyka z zamku korzystając z ogólnego zamieszania (wcześniej zdążył jeszcze przysiąc królowi zemstę za krzywdy swojego ojca), ale niebawem powraca przebrany – bardzo w stylu Robin Hooda – w mnisi habit z kapturem, aby jeszcze raz spróbować przeszkodzić Silvie w poślubieniu Elviry. Skojarzenia z odkładanym „na świętej Nigdy” ślubem Lady Marian i Sir Guya z Gisborne są jak najbardziej zamierzone.

Tym razem jednak książę Silva (mniej „nowocześnie” niż Sir Guy) powstrzymuje się przed wszczynaniem bijatyki z gościem. Chce go namówić, żeby wyszli się pojedynkować poza zamek, kiedy straże donoszą mu, że do bramy zbliża się król z orszakiem, poszukujący banity. Prawa gościnności przeważają nawet nad osobistą rywalizacją o względy Elviry i Silva oferuje Ernaniemu niezawodną kryjówkę w swoim zamku. Ludzie króla przeszukują komnaty, ale nie są w stanie znaleźć zbiega. W złości, wobec twardej odmowy Silvy wydania wyjętego spod prawa, król bierze Elvirę jako zakładniczkę. Wewnętrzna walka Silvy, który raczej wolałby zostać na miejscu zabity niż narazić ukochaną, a także zachowanie samej Elviry, która wobec zagrożenia ze strony króla-libertyna przyjmie pomoc nawet od zakochanego w niej bez pamięci Silvy (którym w innych okolicznościach najwyraźniej gardzi) to kolejne przebitki do przygód Robina i jego bandy. Nawet – tak jak w trzeciej serii serialu BBC – okazuje się, że zaprzysięgli wrogowie są w stanie tymczasowo powiesić wzajemną nienawiść na kołku, jeśli pojawi się jednocząca ich sprawa – tą sprawą jest tu odbicie Elviry z rąk króla. Gdy orszak władcy wyjeżdża, Ernani wychodzi z ukrycia. I w tym momencie robi coś tak piramidalnie głupiego, że po widowni powinien przejść pomruk niedowierzania – zamiast planować odsiecz, popada w histerię i zaczyna przekonywać Silvę, że teraz, skoro już go upokorzył swoją pomocą, powinien go zabić. Silva sugeruje, że „zabije go kiedy indziej”, może najpierw rozprawią się wspólnie z królem, ale Ernani nalega. Co więcej, na dowód swoich szczerych intencji daje Silvie róg myśliwski z zapewnieniem, że kiedykolwiek go usłyszy, „żeby nie wiem co” natychmiast się zabije. Czyż ta scena wręcz się nie prosi o słynny krzywy uśmieszek i spojrzenie z ukosa w wykonaniu Richarda Armitage w roli Sir Guya?

W akcie trzecim następuje dość niezrozumiały „przełom w wilku morskim” w wykonaniu króla, wybranego tymczasem na cesarza. Na prośbę Elviry – a licho wie, jaki jest jej ówczesny status na dworze, natomiast trudno nie zauważyć, że występowanie z prośbami wskazywałoby na pozycję królewskiej metresy – uniewinnia wszystkich spiskowców, przywraca Ernaniemu dawny majątek i tytuły, a wręcz nakazuje mu jak najszybsze zawarcie ślubu z Elvirą. Czyżby co przystoi królowi, nie pasowało już do cesarza? Ernani natychmiast rezygnuje z wendetty, ślubuje wierność nowemu cesarzowi i jedzie do swojego zamku, pozostawiając na placu oszołomionego Silvę, który (jak i ja) nie jest w stanie pojąć tego nagłego zwrotu akcji. Aby spróbować odzyskać Elvirę i nie dopuścić do jej ślubu z Ernanim, pozostał mu jeszcze jeden, ostatni argument – ów gwizdek, a konkretnie róg, który banita podarował mu wraz o obietnicą samobójstwa. Następuje kapitalna scena, kiedy na bal ku czci nowego pana zamku, czyli dawnego zbójcy Ernaniego, wchodzi ktoś obcy, w masce i czarnym płaszczu, wyglądający jak widmo i straszący gości. Wchodzi jak do swego i ciska Ernaniemu w oczy dawną obietnicę. Elvira próbuje interweniować, błaga na kolanach, Silva (bo to oczywiście on) pozostaje jednak niewzruszony. Szyderczo powtarza słowa Ernaniego, że „żeby nie wiem co” zabije się na gwizdek. Nie trzeba być znawcą „Robin Hooda” – wystarczy podstawowa znajomość ludzkich zachowań – żeby pojąć, o co mu chodzi. O ostateczne pytanie o siłę miłości Ernaniego do Elviry. O to, czy mając do wyboru honor, majątek i szlachecki tytuł rzuci to wszystko i raczej z powrotem zostanie wyjętym spod prawa banitą, niż zrezygnuje z tej miłości. Przez trzy serie „Robin Hooda” BBC Sir Guy udowadniał raz po raz, że dla niego wobec Marian nie liczy się nic, żadna lojalność, pozycja, nawet uczciwość. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Silva – korzystając ze swej ostatniej okazji – podświadomie czeka na odpowiedź: „A wsadź sobie ten róg w d…” Jestem pewna, że wtedy ustąpiłby pola rywalowi, nie mając najmniejszych wątpliwości, że miłość Ernaniego do Elviry była równie szczera i bezgraniczna jak jego własna. Skoro więc ona jego wybiera, niech odejdą razem, nawet po zgliszczach złamanego serca księcia Silvy. Ale nie – Ernani, dla którego honor jest ważniejszy niż wszystko włącznie z ukochaną kobietą, karnie przebija sobie pierś sztyletem.

W Poznaniu Elvira padła na ziemię sugerując, że podzieliła śmierć dawnego banity, a Silva też umarł na coś, co wyglądało jak atak serca. W ogóle od początku te wszystkie subtelności nie zostały nawet zasygnalizowane. Miłość Silvy została sprowadzona do wulgarnego żartu o „staruchu, co chciał sobie jeszcze podupczyć”, jest groteskowa i obrzydliwa, tak jak sam bohater został przedstawiony jako trzęsący się starzec z zaawansowaną chorobą Parkinsona. Ucieleśnienie bezdusznej zemsty, truposz stojący nad grobem (a może właśnie z niego wylazł), stojący na drodze szczęścia młodych, pięknych i jakże zakochanych. Dla mnie – nawet w warstwie czysto muzycznej – Silva niemal ocieka męskością, siłą i autorytetem, a Ernani jest takim samym szczeniakiem i dupkiem jak, nie przymierzając, najnowsze wcielenie Robin Hooda w wykonaniu Jonasa Armstronga. Jak można było tego wszystkiego najzwyczajniej w świecie nie zauważyć? Zamiast spektakularnej potencjalnie sceny przerwanego balu dać siedzący na krzesłach chór i turlającego się przed nimi zgryźliwego dziadunia na wózku inwalidzkim (Silvę najwyraźniej szlag trafił po ogłoszeniu królewskiej łaski)? Zabrakło mi prawdziwego konfliktu. Z dwojga złego, na miejscu Elviry (która może być odczytywana jako uosobienie Hiszpanii, tak jak Lady Marian była wcieleniem Anglii), między sierdzistym staruszkiem a idiotą zabijającym się na dźwięk rogu, wybrałabym chyba tego nawróconego cesarza…

wtorek, 20 października 2009

Kod El Greco (ewakuowane z s24)

Jeden z komentujących czytelników, excuses le mot, oldfart [chodzi o komentarz do usuniętego z s24 wpisu], zwrócił moją uwagę na obraz przedstawiający cud świętego Bernarda pędzla Alonso Cano (poniżej).

Święty Bernard to miał różne wesołe przypadki, we wierze umacniające. A to Matka Boska zwilżyła mu usta laktacją, a to sam Zbawiciel z figury na krzyżu się ku świętemu schylił i go ucałował. Mistycy tak mają i już. Zresztą nie bez wzajemności. Cud laktacyjny wywołał się na wyraźne życzenie świętego, który domagał się go słowami “Monstra te esse matrem” (okaż, żeś matką). Maryi dwa razy nie mówić. Jak głosi legenda, kiedyś zagadnięta („Ave Maria”) odpowiedziała „Salve Bernardzie”. Można się żachnąć, że Cano miał tak dosadną wizualizację. Nie przebije jednak pewnego fresku. Malowali cud laktacyjny i inni, w sposób mniej (Joos van Cleeve) lub bardziej dosłowny (nie tylko na płótnach czy freskach, ale i w iluminowanych księgach, jak tutaj). W oficjalnej wersji laktacja zwilżała usta, w mniej oficjalnych leczyła oko świętego. Zresztą nie każdy święty z cycem to zaraz Bernard – bywa, że i Augustyn. A czasami cały czyściec. Albo i droga mleczna - ale to już zupełnie inna historia. Ten topos w sztuce określa się zbiorczym terminem „ostentatio mammarum”. Do tego, szeroko rozumianego nurtu, należy również van Klompf i jego słynna „Upadła Madonna z wielkim cycem”.

A teraz wróćmy na chwilkę, szerokim łukiem, do El Greca. Bardzo dawno temu, w prehistorii internetu, p. Sławek Popiel zwrócił moją uwagę na pewien obraz Kreteńczyka – El caballero de la mano en el pecho (Szlachcic z ręką na piersi).

Nie wiadomo, kogo przedstawia obraz, być może jest to autoportret artysty. Obraz zawiera jednak nie tylko tę tajemnicę. Uwagę zwraca dość dziwny układ palców portretowanego, trzeci i czwarty palec jakby zrośnięte, podczas gdy pozostałe wachlarzowato rozwarte. Co więcej, El Greco powtarzał ten dziwny motyw częściej. Zdumiewająco często. Próbowano objaśnić ten gest na różne sposoby. Najczęściej jako tajemny znak dawany wtajemniczonym przez wtajemniczonych. Według jednej z hipotez miał on być gestem rozpoznawczym marranos – przechrzczonych Żydów, którzy jednak w ukryciu praktykowali judaizm. W buddyzmie i hinduizmie istnieje pojęcie mudr – symbolicznych gestów energetycznych, stosowanych w medytacjach. Czyżby trafiliśmy niechcący na europejski odpowiednik? Inna hipoteza wiąże ów gest z 'Ejercicios espirituales' księdza Loyoli. Problem w tym, że zalecenia założyciela jezuitów są dość ogólne (Ilekroć człowiek popełni określony grzech lub wpadnie w wadę, położy rękę na piersiach na znak żalu, że upadł. Można to uczynić także w obecności innych, nie spostrzegą oni bowiem tego, co się czyni. - tekst za polskim tłumaczeniem „Ćwiczeń duchowych”) i nie określają wcale tego, że trzeci i czwarty palec mają być złączone. Nadto jeszcze ów gest na obrazach Kreteńczyka wykonują i „cywile” i święci, ale i – horribile dictu! - również „same najważniejsze osoby” chrześcijaństwa. Tak więc hipotezy może i atrakcyjne, ale błędne. Skoro wreszcie miałby to być gest krypto-Żydów albo ignacjańskiej formacji duchowej – dlaczego nie ma go na obrazach innych, mniej więcej współczesnych El Greco, malarzy?

Otóż jest – ale trzeba trochę się cofnąć i popatrzeć pod szerszym kątem. Wróćmy teraz na chwilę do cudu świętego Bernarda, najlepiej pędzla Murilla (poniżej) – zarówno Madonna jak i święty mają dłonie ułożone w charakterystyczny sposób.
Wpatrzmy się jeszcze w Madonnę znalezionego przez oldfarta w Prado obraz Cano – to samo. No dobra, mamy jakiś trop. I teraz idzie już z górki. Rubens – jak najbardziej. Coś później? XIX wiek? Proszę bardzo. Coś wcześniej? Isis lactans (Izyda z Horusem). A zajrzyjmy jeszcze do Ikonologii Cesare Ripy – Benignita (Łaskawość) i jeszcze Teologia. Na sam koniec plakat teatralny Grasseta z końca XIX wieku.

Wygląda na to, że „gest laktacyjny” (pseudozygodaktyliczny – jak nazwali go teoretycy) pochodzi z czasów bogini – matki (czy może Bogini-Matki). Zaadaptowała go ikonografia chrześcijańska (Madonna lactans). Gdy Sobór Trydencki zakazał „epatowania nagością” w twórczości religijnej, gest z jednej strony „oddzielił się od cycka”, z drugiej wyemigrował w obszary mitologiczne. A El Greco – cóż, może wiedział. A może nie. Nie ma dziś już znaczenia. Ale, mam nadzieję, że dało przyjemny pretekst do obejrzenia kilku obrazów w niedzielny wieczór.

Serdeczności,

MB

czwartek, 1 października 2009

Sprawa barona (za przeproszeniem) Douphola


Na początek parę operowych impresji wakacyjnych. Oto samotnia Gurnemanza, jedna z budowli w parku Linderhof. Ludwik II studiował tam partytury Wagnera. Na klęczkach.

Innym wagneriańskim z ducha budynkiem w tym parku jest dom Hundinga, w którym działa się ruja i poróbstwo - Zygmund wyciągnął najpierw jeden miecz (Notung) z drzewa a potem drugi z pantalonów. Jeszcze inną strukturą jest grota Wenus (podobnież największa sztuczna grota Europy), w której Tannhauser spędził najprzyjemniejsze chwile swojego życia, rzecz jasna nie w samotności.

Skoro już przy Wagnerze (który, jak mawiał Rossini, miał dobre momenty przetykane nudnymi kwadransami) - jedna z postaci "Tristana i Izoldy", nauczyciel i wierny przyjaciel Tristana, nosi imię Kurvenala. Wszędzie. Wszędzie oprócz Polski. Tutaj, gdzie gryka jak śnieg biała, świerzop i dzięcielina pała, znany jest jako Gorwenal. Niekiedy, dla lepszego zatarcia śladów, Gorbenal. Czemu tak, do końca nie wiadomo. Ale spekulować można. A nawet trzeba.

W innej operze, Aidzie Verdiego, ojciec tytułowej bohaterki znany jest pod imieniem Amonasro (Tu! ... Amonasro! ... Tu! ... Il Re?). Ale nie u nas. U nas Amonastro. Pewno jakiś bliższy kolega Zaratustry.

Sam zaś baron bywał bywalcem pewnego klubu dla panów (a w środku niespodzianka: panie), do którego frekwentowano całymi rodzinami, jak można wnosić z zachowania rodziny Germontów. Nieoceniony "Przewodnik operowy dla głuchych i leniwych" dyskretnie omija demoralizujący wydźwięk duetu "Un di felice, eterea" (tak, tak, pamiętam - Villazon i Netrebko w Salzburgu w 2005). Dawniej o tym, że w kroczu delicja wiedzieli tylko najbardziej wyuzdani rozpustnicy, a i to w jesieni życia. Dziś wystarczy pójść do opery.

Jeśli już zaczęliśmy od reminiscencji powakacyjnych, to i na nich skończymy. Opera we Lwowie tylko dlatego za patrona ma Salomeę Kruszelnicką, bo Iwan Franko znany był z tego, że strasznie fałszował przy goleniu. Lwowski Garnier, Zygmunt Gorgolewski, podczas budowy gmachu musiał rozwiązać szereg problemów konstrukcyjnych, głównie związanych z tym, że budynek wznoszona na podmokłym gruncie, nad zebraną w podziemny kolektor rzeczką Pełtwią. Zastosowano zarówno nowatorskie jak na owe czasy rozwiązania (ławy fundamentowe z żelazobetonu) jak i metody dawnych budowniczych (pale dębowe dla umocnienia gruntu pod fundamentami), tym niemniej budynek osiadł po wybudowaniu, na szczęście w równomierny, symetryczny sposób (dlatego właśnie obecnie wchodzi się do opery prosto z przyległego placu, a nie jak pierwotnie planowano, poprzez kilka stopni). Gorgolewski zresztą całe życie obawiał się dalszego osuwania się gruntu pod operą. Któregoś lipcowego przedpołudnia 1903 roku siedział w jednej z lwowskich kawiarni. "No proszę, architekt spokojnie pije kawę, a opera się właśnie zawaliła" - zażartował któryś ze znajomych Gorgolewskiego. Leczenie zawałów serca i dziś bywa zawodne, co dopiero sto lat temu. Kondukt pogrzebowy przeszedł od domu zmarłego na Słowackiego 8, wzdłuż Wałów Hetmańskich, aż na Łyczaków.

A ta budowla, mimo, że obecnie wykorzystywana jako opera, w zupełnie innym charakterze zbudowana przez nieznanego architekta...

piątek, 25 września 2009

Szkodliwe i pożyteczne - pomiędzy tradycyjnym patriarchatem a próbami emancypacji.

[Poniżej tekst Doroty sprzed kilku lat, pierwotnie napisany na jakąś konferencję bardziej popularną niż naukową. W paru kolejnych swoich wcieleniach obsłużył kilka następnych konferencji i wykładów. W wersji najbardziej oddalonej miał za przykłady bajki mazurskie (bo to miało iść w jakiejś folklorystyce w Piszu) - ale tę akurat konferencję odwołano. W ramach zbierania tekstów rozproszonych przenoszę na bloga. Zresztą wiele się nie zestarzał. M.]


Zainteresowanie nauki baśniami sięga dziewiętnastego wieku. Wydawane od 1812 do 1857 roku przez braci Grimm zbiory baśni ludowych pobudzały kolekcjonerską pasję etnografów, którzy poszli w ich ślady. Ludowe opowieści, jak też literackie baśnie, stały się istotnym przedmiotem studiów dla badaczy motywów mitycznych i fantastycznych w kulturze. Hipoteza istnienia Monomitu, czyli wspólnego psychologicznego mianownika wszystkich opowieści mitycznych, wysunięta przez jungowską szkołę analizy mitologii i religii, raz jeszcze podkreśliła znaczenie baśni jako materiału źródłowego do badań przemian wątków archetypowych. "Benedyktyńska" praca skatalogowania znanych baśni ludowych i identyfikacja poszczególnych motywów w nich zawartych jest dziełem skandynawskich uczonych Antti Aarne i Stitha Thompsona. Na podstawie rozległego materiału badawczego, przedmiotem ich dalszych studiów - pozostających w duchu psychologii jungowskiej - stała się rola baśni w rozwoju psychicznym najmłodszych słuchaczy.

W 1975 roku psycholog dziecięcy Bruno Bettelheim wysunął w książce Cudowne i pożyteczne tezę, że baśnie stanowią trudny do przecenienia element w socjalizacji dziecka. Jego zdaniem baśń, w ujęciu psychoanalitycznym, jest bramą do świata mitów i archetypów. Dzięki temu pozwala dziecku w sposób symboliczny rozpoznać wśród fantastycznych wątków własne problemy, jak również podsuwa mu sposoby ich rozwiązania.

Jednak, tak jak jungowscy badacze mitologii, jak na przykład Joseph Campbell, skupiali się na motywach inicjacji męskiego bohatera mitów, tak Bettelheim nie uwzględnia w swej analizie specyfiki socjalizacji dziewczynek, oferując androcentryczne spojrzenie na świat baśni. Wzorce wpajane dziewczynkom przez baśnie są niejednokrotnie nie tylko dalekie od pożytecznych (chyba, że mamy tu na myśli pożytek patriarchalnego społeczeństwa z podporządkowania sobie kobiety), ale wręcz szkodliwe. Zamiast wyzwalającego archetypu oferują dziewczynce stereotyp potulnej, "wiktoriańskiej" kobiety jako najwłaściwszą, czy wręcz jedyną formę realizacji jej ról płciowych i społecznych. Moją tezę o baśniach szkodliwych i o baśniach pożytecznych dla kobiet pragnę zilustrować dwoma przykładami: Syreny i Pięknej i Bestii.

W 1835 roku Hans Christian Andersen opublikował pierwszy zbiór swoich baśni, zawierający między innymi baśń o syrenie. Co ciekawsze, opowieść ta napisana została specjalnie dla dziewczynki, Idy Thiele, córki sekretarza w Akademii Sztuk Pięknych. Syrena, znana też pod tytułem Mała Syrenka stanowi niemalże kompendium dziewiętnastowiecznych lęków i stereotypów dotyczących kobiecości.

Tytułowa syrena, notabene pozbawiona własnego imienia, jest najmłodszą z sześciu córek króla mórz. Umieszczenie bohaterki jako najmłodszego (i najpiękniejszego) dziecka w rodzinie typowe jest dla baśni podejmującej tematykę inicjacji miłosnej. Treścią opowieści Andersena jest próba zdobycia przez syrenę miłości ziemskiego księcia. Znaczącym szczegółem jest, że podwodny świat bohaterki pozbawiony jest męskich postaci z wyjątkiem odległego emocjonalnie ojca; prym wiodą w nim natomiast dwie stare kobiety: babka i czarownica. Babka syreny jest uosobieniem godności i akceptacji swego losu, tego też próbuje nauczyć wnuczkę. Czarownica podsyca niebezpieczne pragnienia młodej syreny związane z opuszczeniem znanego jej świata.

Piętnastoletnia syrenka zakochuje się w księciu, któremu uratowała życie podczas burzy. Moment ten jest dla niej też chwilą uświadomienia sobie własnej potworności. Opowieść o Małej Syrence stanowi najbardziej rażący przykład baśni szkodliwej dla kobiet. W baśni tej bohaterka przedstawiona jest jako istota obca i nieludzka - potwór z głębin morza, który jednocześnie urzeka i odpycha. Jej największym urokiem i najsilniejszą bronią jest piękny głos. Swym anielskim śpiewem może czarować marynarzy i wieść ich okręty ku zgubie. Miłość do człowieka sprawia jednak, że syrena zaczyna spoglądać na swoje ciało z obrzydzeniem. Zdaje sobie sprawę, że poniżej pasa jest dla ukochanego odrażającym potworem - zimną, oślizłą rybą. Trudno o bardziej obrazowy symbol wiktoriańskiego strachu przed kobiecą seksualnością.

Co najważniejsze jednak, podkreśla Andersen, syrena pozbawiona jest nieśmiertelnej duszy. Uzyskać ją może wyłącznie w przypadku, jeśli zostanie poślubiona przez mężczyznę. Dyskurs religijny idzie więc w parze z biologicznym, aby zdegradować bohaterkę do poziomu zwierzęcia. Ludzkie uczucia, słodki głos, piękna twarz i kibić to tylko pozory, pod którymi kryje się potwór. Syrena, nawet nie krzywdząc nikogo, reprezentuje niebezpieczną stronę natury i siły demoniczne. Dziewczynka, w naturalny sposób identyfikując się z bohaterką, akceptuje fakt, że dla patriarchalnego społeczeństwa nawet jej dobroć nie jest wiarygodna. Stanowi pozór, pod którym musi kryć się niebezpieczna strona kobiecości. Jak syrenka, dziewczynka musi więc zadać sobie trud udowodnienia, że jest człowiekiem. I tak samo jak ona poniesie nieuniknioną porażkę.

Wiedząc, że jej rybi ogon wzbudziłby odrazę księcia, syrena błaga czarownicę o truciznę, dzięki której zamieni się on w parę zgrabnych nóg. Dla uzyskania akceptacji ludzi syrena poświęca swój największy atut - piękny głos. Godzi się też na ciągły ból swych "sztucznych" nóg. Samookaleczenie syreny, któremu poddaje się, aby sprostać wymaganiom męskiego świata, przypomina desperacki czyn sióstr Kopciuszka, które okaleczyły sobie stopy chcąc wcisnąć na nie pantofelek, co zapewniłoby im małżeństwo z księciem. Bohaterski czyn uratowania księcia daje jednak syrenie moralne prawo oczekiwania jego miłości, co więcej - sam uratowany marzy o swej wybawicielce, którą przez chwilę widział na brzegu. Jeśli ukochany ją odrzuci, syrena nieodwołalnie zginie. Jednak wyrzeczenie się głosu uniemożliwia wyjaśnienie wszystkich nieporozumień. Nierozpoznana, niema i cierpiąca męki przy każdym kroku, syrena stara się zaskarbić sobie miłość księcia jako jego sługa.

Syrena wśród swych sióstr zachowywała pełnię godności, była dumną królewską córką. W świecie księcia traci swoją pozycję społeczną, jest już tylko niemą służką, tolerowaną jedynie ze względu na urodę i wdzięczny taniec. Towarzyszy swemu ukochanemu w wycieczkach, a nocą "sypia na aksamitnej poduszce pod jego drzwiami" (Andersen, 1911, s.23). Staje się pupilką księcia, który nonszalancko bawi się jej uczuciami.

Degradacja, którą syrena ściąga na siebie nierozsądnie podejmując aktywną rolę w staraniach miłosnych, jest degradacją przede wszystkim społeczna. Pragnąc księcia i próbując go zdobyć, nie zachowała się jak dama, więc teraz traktowana jest jak prostaczka. Gdy książę znajduje ją na stopniach swego pałacu, syrenka jest naga, niema i nieistotna. Oczywiście, Andersen nie posuwa się do sugestii, że książę skorzystał z okazji, by uczynić zapatrzoną w niego milczącą nieznajomą swoją kochanką, jednak jego stosunek do niej naładowany jest erotyzmem. Całuje ją w usta, pieści jej długie włosy, a raz nawet deklaruje chęć poślubienia, tylko po to, by obrócić całą rozmowę w okrutny żart. Syrena w oczach księcia nie zasługuje na szacunek - jest śliczną, kaleką służącą, którą można traktować jak domowe zwierzątko. Andersen zdaje się aprobować to podejście. Syrena odrzuciła zachowanie uległej, pasywnej wiktorianki, zachowującej pozory i pozwalającej mężczyźnie się zdobywać.

Wreszcie książę poślubia odpowiednią kandydatkę - królewnę z sąsiedniego państwa. Gorzką ironią jest fakt, że to ją uważa za kobietę, która podczas sztormu przyszła mu z pomocą. W noc weselną syrena towarzyszy księciu w orszaku. Kochające ją siostry, dzięki własnemu samookaleczeniu, wyprosiły dla niej ostatnią szansą uratowania życia, warunkiem tego jest zabicie wiarołomnego mężczyzny. Niezdolna tego uczynić, zrozpaczona syrena rzuca się z pokładu statku czując, że umiera i zamienia się w morską pianę.

Baśń Andersena podejmuje temat "naturalnego" masochizmu kobiety. Przedstawia miłość jako śmiertelne zagrożenie, nieuniknioną katastrofę, którą młoda kobieta ściąga na siebie wiedziona autodestruktywnym impulsem. Baśń Syrena można też odczytać jako ostrzeżenie przed próbami wyrwania się ze swojej klasy społecznej, rodziny, środowiska. Książę ostatecznie poślubia narzeczoną podsuniętą mu przez rodziców. Gdyby syrena zechciała uczynić to samo, być może ocaliłaby życie. W dobie Romantyzmu, Andersen rzucał więc wyzwanie romantycznym pragnieniom młodych kobiet, widząc w nich zagrożenie dla porządku społecznego.

Tej pochwale "naturalnej" pasywności i konformizmu kobiety przeciwstawić można inną baśń - Piękną i Bestię. Co ciekawe, opowieść ta napisana została w 1740 roku przez kobietę, panią de Villeneuve. Inspiracje tej baśni wywodzą się z tradycji ludowej, sklasyfikowanej jako typ 425C przez Aarne i Thompsona; są to opowieści o poszukiwaniu przez bohaterkę utraconego ukochanego (Aarne, 1964, ss. 140-143; Thompson, 1946, s. 173). Wszystkie operują na zasadzie podobnego paradygmatu:

1. Dziewczyna jest przyrzeczona potworowi przez nieświadomych swego czynu rodziców. Mąż-bestia ma zwykle formę zwierzęcą: dzika, wilka, węża, żaby lub jeża. Często odzyskuje ludzką postać w nocy, w dzień zamieniając się w bestię.

2. Odczarowanie potwora poprzez pocałunek, łzy, zniszczenie jego zwierzęcej skóry.

3. Utrata męża - odczarowanie powoduje jego zniknięcie; zazwyczaj jest też chwilą, w której dziewczyna uświadamia sobie, że go pokochała.

4. Poszukiwanie męża - żona przechodzi przez szereg prób.

5. Odzyskanie męża - żona, dojrzalsza po przejściu prób, gotowa jest, by rozpocząć nowe życie z mężem w ludzkiej postaci.

Obecnie najbardziej rozpowszechniona jest wersja Madame Leprince de Beaumont z 1757 roku. Będąc nauczycielką, uprościła ona długą i zawiłą opowieść Madame de Villeneuve na użytek swoich uczennic. Tak więc, porównując z Syreną Andersena, mamy możliwość skontrastowania dwóch baśni napisanych dla młodych kobiet - przez mężczyznę i przez kobietę.

Piękną i Bestię krytycy baśni oceniają niezwykle wysoko, twierdząc wręcz, że "oprócz Kopciuszka jest to najgłębsza i najpiękniejsza baśń jaka istnieje" (Otie, 1974, s.45). Porównanie z Kopciuszkiem jest uzasadnione. Podobnie jak Kopciuszek, Piękna i Bestia porusza zagadnienia nazywane przez Bettelheima "trudnościami edypalnymi dziecka" (Bettelheim, 1996, s.470). W Kopciuszku problemem były dramatyczne skutki zazdrości ze strony jednego z rodziców. Piękna i Bestia dowodzi natomiast, że edypalna miłość dziewczynki do ojca jest naturalna i może być pożyteczna, jeśli w procesie dojrzewania zostanie przeniesiona na osobę ukochanego. Jak podkreśla Roger Sale, "Piękna i Bestia jest jedną z niewielu baśni we współczesnym kanonie literatury dziecięcej, która nie neguje centralnej roli miłości i seksualności" (Sale, 1978, s.63).

W baśni pani de Beaumont Piękna jest najmłodszą (i oczywiście najpiękniejszą) córką kupca. Jest skromna i uczynna, z uśmiechem znosi nawet niedostatek spowodowany nieudanymi inwestycjami ojca. Cały konflikt spowodowany jest jej niewinną prośbą o kwiat róży. Kupiec, goszcząc we wspaniałym zaczarowanym zamku, kradnie kwiat z ogrodu tajemniczego gospodarza. Pojawia się potworna Bestia; jako zadośćuczynienia żąda jednej z córek kupca. Słysząc straszne nowiny, Piękna ma wyrzuty sumienia, gdyż róża miała być prezentem dla niej. Postanawia udać się do zamku Bestii. Od samego przybycia traktowana jest tam z najwyższym szacunkiem, a każde jej życzenie spełniane jest natychmiast. Jednak, gdy Bestia prosi ją o rękę, Piękna grzecznie odmawia. Pomimo to, Bestia dalej traktuje ją z uprzedzającą uprzejmością. Wyraża nawet zgodę, by odwiedziła swą rodzinę, jeśli obieca, że wróci w ciągu tygodnia. Za sprawą zazdrosnych sióstr powrót Pięknej opóźnia się. Pewnej nocy śni jej się, że Bestia umiera, gdyż złamała dane mu słowo. Nagle uświadamia sobie, że pokochała swego dziwnego adoratora. W czarodziejski sposób przenosi się do zamku, dokąd dociera w ostatniej chwili, by uratować życie Bestii, wyznając mu miłość. Potwór natychmiast zmienia się w przystojnego księcia, a baśń kończy się ucztą weselną.

Szczegóły wyglądu Bestii pozostawione są wyobraźni czytelnika. Bruno Bettelheim przypomina, że w wielu ludowych wersjach tej baśni ma on postać węża (Bettelheim, 1996, s.469). Odzyskawszy ludzką postać książę wyznaje, że został ukarany za egoizm i tylko bezwarunkowa miłość mogła go uratować. Wąż symbolizuje wykorzystanie innej osoby dla własnych egoistycznych celów, najczęściej uwiedzenia. Róża, która jest symbolem miłości pomiędzy ojcem a córką, może też oznaczać utratę dziewictwa, deflorację, która wydaje się aktem bestialskim zarówno dla młodej dziewczyny, jak i dla jej ojca. Baśń dowodzi, że obawy ich były nieuzasadnione. Miłość młodej kobiety do ojca zostaje przeniesiona na osobę przyszłego małżonka. Targana sprzecznymi zobowiązaniami Piękna wraca do bezpiecznego domu dzieciństwa tylko po to, by zdać sobie sprawę, że osobą, którą kocha naprawdę jest Bestia. Gdy tylko podejmie ostateczną decyzję, by zostawić dzieciństwo za sobą, możliwość związku erotycznego jawi się przed nią w całym swoim pięknie.

Bettelheim zauważa, że baśń Piękna i Bestia wyprzedza o wiele stuleci teorię Freuda, że dopóki dziecko nie wyrosło z edypalnej fazy rozwoju, to znaczy dopóki wszystkie swoje uczucia łączy z osobą rodzica, musi doznawać odrazy wobec dziedziny płci, gdyż tylko taka negatywna postawa gwarantuje przestrzeganie zakazu kazirodztwa. Kiedy uczucia miłosne zostają w toku dojrzewania przeniesione na osobę odpowiedniego partnera, pragnienie seksualne przestaje być odbierane jako zwierzęce i odrażające (Bettelheim, 1996, s.471).

Piękna i Bestia zawiera motywy fantastyczne będące pod wieloma względami lustrzanym odbiciem Małej Syrenki. Obie główne bohaterki pozbawione są imion, co czyni z nich swego rodzaju "Everywoman" - uosobienie kobiecości jako takiej, nie zaś historie poszczególnych kobiet. Do tej kategorii można by zresztą zaliczyć i Kopciuszka. Inną symptomatyczną prawidłowością jest fakt nieobecności matek bohaterek. Zarówno Syrena, jak i Piękna pozbawione są istotnej pomocy w poszukiwaniu swojej kobiecości. Obie też opuszczają znany świat dzieciństwa, by zmierzyć się z problemami dojrzewania do miłości. Jednak, gdy Syrena wymyka się do ukochanego ukradkiem, wbrew woli ojca i babki, bohaterka Pięknej i Bestii zostaje oddana Bestii właśnie przez ojca, który spełnia dane przyrzeczenie.

W obu baśniach występuje motyw potworności. Syrena była pięknym potworem, który stara się udowodnić, że jest istotą ludzką. Piękna sama skonfrontowana jest z odrażającą bestią i musi nauczyć się doceniać to, co niewidoczne dla oczu. Baśń pani Leprince de Beaumont dociera do samego sedna naszej obawy przed brzydotą. Wielokroć podkreślany fakt dobroci i nienagannych manier Bestii wobec dziewczyny pozostaje niezauważony przez nią samą, uporczywie oceniającą swego adoratora wyłącznie na podstawie jego wyglądu. Brzydota zmusza Bestię, by zachowywał się tak, jakby przymioty charakteru nie mogły jej nigdy zrekompensować. Chociaż Piękna jest przedstawiana jako osoba inteligentna - wystarczy chociażby przypomnieć sobie wersję filmową studia Disneya, która czyni ją prawdziwą intelektualistką - w pewnej mierze jest niedojrzała. Uosabia czysto duchową i emocjonalną stronę natury ludzkiej, która musi być uzupełniona przez połączenie z częścią cielesną, zwierzęcą reprezentowaną przez Bestię. Ich zaślubiny stanowią więc symboliczny wyraz integracji dojrzałej osobowości. Innowacją wprowadzoną przez panią Leprince de Beaumont jest tylko to, że Piękna nie musi już odbywać długiej i pełnej przeciwności drogi w poszukiwaniu swej dojrzałości - liczy się uświadomienie sobie przez nią swej prawdziwej natury. Najważniejszym elementem baśni jest nie rozwój uczuć, które Bestia budzi w Pięknej, lecz rozwój samej bohaterki. Cierpi ona do czasu, aż sama uświadomi sobie, że jej miejsce nie jest już w dziecinnym świecie i że musi teraz iść tam, dokąd prowadzi ją serce.

To, co czyni Piękną i Bestię tak poruszającą, jest podkreślenie, że dojrzałość seksualna możliwa jest do osiągnięcia jedynie w związku zbudowanym na miłości i wolnym wyborze. Dlatego właśnie, mimo że rozłąka - będąca przecież rozdzieleniem z własną duszą - niemal zabija Bestię, nalega on, by Piękna wróciła do domu ojca i czeka cierpliwie, aż będzie gotowa go poślubić. Jak twierdzi Roger Sale, pani Leprince de Beaumont chciała przekazać dziewczynkom powierzonym jej pieczy, że mogą być szczęśliwe, jeśli uwierzą w możliwość szczęśliwego związku i dzięki temu zamienią bestię w każdym mężczyźnie w przystojnego księcia. Miłość może przezwyciężyć strach. Zła czarownica, która przeklęła Bestię to w istocie sama Piękna, tak więc "ta, która rzuca czar, może go też zdjąć" (Sale, 1978, s. 62).

Osiemnastowieczna baśń Piękna i Bestia jest również świadectwem swoich czasów, podobnie jak Syrena Andersena, pozostawała w kręgu dziewiętnastowiecznego systemu wartości. Właśnie XVIII wiek zaznaczył się poszukiwaniem indywidualności i osobistego szczęścia. Idee te realizowane były w dużej mierze również przez kobiety, pod względem wykształcenia i oczytania stojące wówczas wyżej od mężczyzn. Postulat małżeństwa opartego na wzajemnej miłości, szacunku i zbieżności zainteresowań, jeden z ważnych tematów Oświecenia, realizowany jest między innymi poprzez dydaktyczną rolę baśni takich jak Piękna i Bestia.

Rola baśni w socjalizacji dziecka trudna jest do przecenienia, czego dowodem są chociażby liczne apele o codzienne czytanie dzieciom. Nieco większych trudności dostarcza uwzględnienie specyfiki socjalizacji małych dziewczynek. Od najmłodszych lat są one bowiem poddane różnorodnym presjom, tak w życiu jak i w baśniach. Naciski te wynikają z dominującego w naszej kulturze męskiego sposobu widzenia świata i podporządkowanej roli społecznej kobiety. Dziewczynka bardzo wcześnie uświadamia sobie własną odmienność i ograniczone możliwości, a większość baśni, operując stereotypami, jeszcze ten stan pogłębia.

Krytyka feministyczna podsuwa kilka sposobów rozwiązania tej zawiłej sytuacji. Po pierwsze, można napisać całkiem nowe baśnie. Wiele pisanych współcześnie książek dla dzieci stara się nie powielać stereotypów dotyczących ról płciowych. Można też przerobić istniejące już, powszechnie znane baśnie. Próby takie idą w dwóch kierunkach. Niektóre, jak Bajki poprawne politycznie Jamesa Garnera, w swoich wysiłkach unowocześnienia znanych opowieści tak, by nikt czytając je nie poczuł się urażony, stają się w istocie parodią baśni. Jednakże błędem byłoby sądzić, że wszelkie próby ingerencji w klasyczny kanon baśni muszą skończyć się porażką poprzez sprowadzenie do absurdu. Inną drogę proponuje Angela Carter, która w tomie opowiadań Czarna Wenus w błyskotliwy sposób reinterpretuje klasyczne baśnie, szczególnie eksponując w nich wątki psychoanalityczne. Jedną z przetworzonych tam baśni jest Piękna i Bestia, zamieszczona pod tytułem Oblubienica Tygrysa. Opowiadania Carter, mimo iż w zasadzie pozostają wierne baśniowym pierwowzorom, są wieloznaczne i nasycone erotyzmem, przeznaczone raczej dla dorosłego czytelnika.

Reinterpretacje klasycznych baśni, przeznaczone zarówno dla dzieci, jak i dorosłych, objęły też Małą Syrenkę. W 1989 roku studio Disneya wypuściło własną animowaną wersję baśni Andersena, diametralnie różną w treści od oryginału. Po pierwsze, córka króla mórz otrzymuje w niej imię Ariel. Nie ma też groźby utraty życia, jeśli nie oczaruje księcia. Wszystko kończy się jednak dobrze, a syrenka w najwłaściwszej chwili odzyskuje głos i zdobywa miłość ukochanego. Co ciekawsze, sukces filmu sprawił, że postanowiono kontynuować opowieść i w roku 2000 ukazała się część druga - Powrót do morza, gdzie Ariel musi ponownie stać się syreną, aby ratować swoją córkę. Jeszcze inną, humorystyczną wersję Syreny zawarł w opowiadaniu Trochę poświęcenia Andrzej Sapkowski. Syrena imieniem Sh'eenaz żąda tam od księcia - za pośrednictwem tłumaczącego wiedźmina - aby to on zamienił parę nóg na rybi ogon. Książę jest oburzony:

- Zimna makrela! Niech sobie znajdzie dorsza!
- Co on powiedział? - zaciekawiła się Sh'enaz podpływając.
- Że nie chce mieć ogona!
- To powiedz mu... Powiedz mu, żeby się wysuszył!
- Co ona powiedziała?
- Powiedziała - przetłumaczył wiedźmin. - Żebyś się utopił.

(Sapkowski, 1995, s.183)

Jeszcze inną możliwością jest dogłębna analiza literacka i kulturoznawcza baśni z punktu widzenia ich roli dla socjalizacji kobiet. Obnażenie ukrytych przekazów ideologicznych pozwala czytelniczkom podejść do baśni w sposób świadomy. Próby takiej podejmuje się między innymi Clarissa Pinkola Estes w książce Biegnąca z wilkami. Będąc z zawodu psychoanalityczką szkoły jungowskiej, Estes podkreśla mityczne korzenie baśni i ukazuje rolę zawartych w nich archetypów, zwłaszcza archetypu Dzikiej Kobiety. Baśń, podobnie jak mit, ma według niej działanie wyzwalające, które może być wykorzystane w psychoterapii.

Pytanie, czy kobiety mogą "wybić się na mit", zadają też polskie teoretyczki, Kazimiera Szczuka i Kinga Dunin. Obie analizują Kopciuszka, podejmując tematy ograniczania i okaleczania kobiet, które jak widzieliśmy nie są specyfiką tylko tej baśni. Mimo, iż główne pytanie o istnienie i zasadność istnienia mitów kobiet pozostaje bez odpowiedzi, toczące się dyskusje z pewnością doprowadzą do zmian pożytecznych dla następnych pokoleń małych dziewczynek.

Bibliografia:

* Aarne Antti, 1964, The Types of Folktale, Helsinki: Academia Scientiarum Fennica.
* Andersen Hans Christian, 1911, Baśnie, Warszawa: Wydawnictwo J. Mortkowicza.
* Bettelheim Bruno, 1996, Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni, Warszawa: Wydawnictwo WAB.
* Campbell Joseph, 1997, Bohater o tysiącu twarzy, Poznań: Zysk i S-ka.
* Carter Angela, 2000, Czarna Wenus, Warszawa: Czytelnik.
* Dunin Kinga, 2000, Karoca z dyni, Warszawa: Wydawnictwo Sic.
* Estes Clarissa Pinkola, 2001, Biegnąca z wilkami, Poznań: Zysk i S-ka.
* Garner James, 1994, Politically Correct Bedtime Stories, London.
* Opie Iona i Peter, 1974, The Classic Fairy Tales. Oxford: Oxford University Press.
* Sale Roger, 1978, Fairy Tales and After. Cambridge Mass.: Harvard U. P.
* Sapkowski Andrzej, 1995, Miecz przeznaczenia, Warszawa: Supernowa.
* Szczuka Kazimiera, 2001, Kopciuszek, Frankenstein i inne. Feminizm wobec mitu, Kraków: Wydawnictwo eFKa.
* Thompson Stith, 1946, The Folktale, New York: Holt, Rinehart & Winston.

niedziela, 13 września 2009

Ukraińskie postscriptum

Komentarz AndSola do naszego poprzedniego wpisu zainspirował nas do dłuższej odpowiedzi. Pisze więc AndSol:
Można by na pokutę za kolonialną przeszłość nauczyć się ukraińskiego. Znam niewiele osób, które się go ostatnio nauczyły. Tylko jedna z nich jest młoda.

Pewno z tym ukraińskim byłby taki problem, że za bardzo podobny do polskiego. To, wbrew pozorom, wcale nie ułatwia. Część wyjazdu spędziliśmy w towarzystwie Saszy – syna ukraińskiego wspólnika mojego klienta (wiem, to bardzo skomplikowana relacja rodzinna), który skończył prawo na Uniwersytecie Karola i porozumiewał się z nami tak, jak mu było najłatwiej, czyli po czesku. Zaiste słowiańska wieża Babel. Zresztą ukraiński w czystej postaci momentami brzmi jak język „Starej Baśni” – przykładowo „żertwa na chram”.

Dość symptomatyczne były instrukcje rozlepione po lwowskich tramwajach jak „pięknie i poprawnie” komunikować się w różnych wokółtramwajowych sytuacjach (w domyśle bez naleciałości rosyjskich i polskich). Czyli na przykład nie „stojanka” ale „zupinka”. I nie „reszta” ale „zdacza”. Ale już na przykład w Kamieńcu Podolskim, który należał do Polski po raz ostatni w roku 1772, polskiego naucza się razem z angielskim w „koledżach” o profilach turystyczno – biznesowych. Nasza lokalna przewodniczka właśnie takim wyuczonym („bezkorzennym”) polskim władała w stopniu zupełnie zadowalającym.

Mawia się często (i to porównanie jest dość już wytarte), że zachodnia część Ukrainy to taki ukraiński Piemont. Dziwią we Lwowie, nie tylko nas, Polaków, ale także Ukraińców z innych części tego kraju, ulice i pomniki Bandery, Szuchewycza i innych prowydników OUN.

Pisze dalej AndSol:
A warto by było. Powiązania z Ukrainą (oczywiście zupełnie odmienne od dawnych) można stworzyć i dobrze by zrobiły obu stronom.

Powiązania chwilowo są takie, że większość napotkanych Ukraińców, z którymi zamieniliśmy więcej niż pięć zdań dowiadywała się o możliwość zatrudnienia w Polsce albo o zaproszenie do uzyskania wizy. Dzisiejsza złotówka zaś przy hrywnie jest jak dawniejszy dolar przy złotówce. Nolens volens bycie Polakiem (z Polski) jest tam synonimem do bycia nababem. Choć oczywiście miejscowych „Onasisów” tam też nie brakuje.

Widać oczywiście, że kraj się zmienia, w końcu nie mieli wiele późniejszego startu niż my. Z tych strzępów informacji, jakie docierały do nas a dotyczyły funkcjonowania administracji wyłania się jednak obraz zbiurokratyzowanej korupcji (albo skorumpowanej biurokracji). Zwłaszcza miejscowa policja (według miejscowego powiedzenia – jedyne bydło, jakie upasie się na asfalcie) bierze w łapę bez skrępowania i niemal zupełnie otwarcie. Kiedyś jakiś znajomy mojego klienta skręcił pod zakaz i został odłowiony przez mundurowego. Tłumaczył, że nie wiedział (nie widział), że nie ma skrętu z głównej drogi. „Ależ skręt jest, ale płatny” – odparł nie tracąc rezonu policjant.

Mychajło prosił, żeby mnie przepuścić” – to sugestia wziątki przy realnych czy urojonych naruszeniach przepisów drogowych (portret Mychajła Hruszewskiego widnieje na banknotach 50 hrywnowych). Razu pewnego tekst zadziałał i bez załącznika – jakiś Michajłow okazał się być lokalnym naczelnikiem policji. Poważniejsze sprawy załatwia Taras (Szewczenko, ten ze stuhrywnówki).

Smutną zaś jest historia naszego przewodnika po Cmentarzu Łyczakowskim, młodego chłopaka, na którego czeka miejsce na Uniwersytecie Jagiellońskim i stypendium ufundowane przez Stowarzyszenie Wspólnota Polska, ale najpierw musi nazbierać na łapówkę, bez której nie uzyska paszportu. Paszport normalną drogą nie będzie wydany, bo jakieś tam zamieszanie istnieje z brakiem meldunku. Tutaj już ani Mychajło ani Taras nie pomogą, chyba że w grubym pliku.

Idealistyczne wizje AndSola tworzenia nowych powiązań realizuje na razie ów mój klient, którego odwiedziny były pretekstem do całej eskapady. Rzekłbym orka na ugorze – gdyby nie to, że swoje ukraińskie hektary uprawia nie dość, że bezorkowo to ekologicznie (stąd to zdjęcie plantacji amarantu). Uprawa ekologiczna (bez pestycydów i nawozów sztucznych, udokumentowana na lata wstecz) jest o tyle łatwa, że setki tysięcy hektarów na Ukrainie leżą od kilkunastu lat odłogiem, porastając wysokimi na chłopa chwastami i młodym lasem. Tego się z dróg nie widzi wcale, albowiem towarzysz Stalin w swej przenikliwej mądrości polecił obsadzać szosy gęstymi szpalerami drzew aby wróg nie zauważył na jakich uprawach biją aktualnie rekordy wydajności kołchoźnicy.

I jeszcze AndSol:
Tia... gdzieś w tamtych stronach był nawet biskup o moim nazwisku. Oczywiście nie jestem jego bezpośrednim potomkiem, chcę tylko powiedzieć, że tam też jest część moich korzeni.

Nawet dość podobny, zwłaszcza na tym zdjęciu po prawej.

niedziela, 6 września 2009

Ukraina dla mało zaawansowanych

Moja babcia, dama obecnie stuletnia, rzekła kiedyś (z grubsza czterdzieści lat temu, po swojej pierwszej powojennej wizycie we Lwowie), że polski przedwojenny Lwów pamiętała jako atrakcyjną i elegancką kobietę, a wizytę we Lwowie radzieckim odebrała jak spotkanie z tą samą kobietą, tylko zaniedbaną, brzydko postarzałą i złachmanioną.


Tak się zdarzyło ze względów zawodowych, że dane było mi po raz pierwszy zobaczyć kawałek Podola, kawałek Wołynia i mały kawałek Bukowiny – a przede wszystkim odwiedzić Lwów, miasto rodzinne mojej babki i matki. Moja dotychczasowa znajomość Ukrainy ograniczała się do kilkudniowej wizyty w Kijowie przed trzema laty. Tym razem było dłużej i bardziej autentycznie, bardziej od podszewki. Więc kilka słów refleksji z kolejnego spotkania z kobietą z metafory mojej babki, tym razem w wydaniu trzecim, samostojnym ukraińskim, takim trochę ogarniętym.


Po Lwowie turlają się wśród infernalnych zgrzytów i dzwonków zdezelowane tramwaje (głównie korzystaliśmy z nich w kontekście dojazdów do/z dworca kolejowego). Bilety tramwajowe można kupić w kioskach, ale i tak wszyscy wolą kupować u motorniczego, dzięki czemu tramwaje jeżdżą jeszcze wolniej. Bardzo częstym zjawiskiem jest kontrola biletów, ujawnienie gapowicza kończy się zazwyczaj awanturą i pyskówką, najczęściej z udziałem osób postronnych. Widzieliśmy też trolejbusy (razem z tramwajami noszą dumne miano elektrokomunikacji), ale jakoś nie były nam po drodze.


Małe i duże autobusy czyli tak zwane marszrutki to oddzielny mikrokosmos. Niby wszystkie opisane z numeru i trasy, ale turyście początkowo dość trudno zorientować się w regułach i zasadach rządzących tym światem. Na przykład do Żółkwi (tak jak podaje przewodnik) marszrutki odchodzą z Awtostancji (dworca autobusowego) nomier dwa, ale za powrotem wsiedliśmy do jakiejś innej marszrutki, która dowiozła nas niemal do centrum Lwowa. Niby obowiązują bilety (kupiliśmy je w kasie biletowej), ale tak naprawdę wszyscy wsiadający pasażerowie podają kierowcy jakieś zwitki drobnych hrywien – trudno pojąć czy i jak rozlicza się on z tych opłat.


Do owej Żółkwi to najpierw planowaliśmy pojechać elektropojezdem z dworca podmiejskiego, ale tam odesłano nas na dworzec główny. Na głównym informacja kolejowa utrzymywała uporczywie, że do Żółkwi jedzie jeden jedyny pociąg i to o 18:00. Informacja kolejowa we Lwowie jest zresztą nominalnie odpłatna (3.5 hrywny), ale najwyraźniej za złe wiadomości opłat nie pobiera się. Swoją drogą i poczekalnia kolejowa (zał pokraszczenogo komforta) we Lwowie jest za opłatą (3 hrywny za godzinę).


Korzystanie z taksówek psuje bardzo humor. Nie ma liczników, opłatę za przejazd negocjuje się przed kursem. Z obcokrajowców taksówkarze drą skórę niemiłosiernie. W sumie najwygodniej poruszać się po Ukrainie własnym samochodem. Drogi (w sensie utrzymania nawierzchni) są gorsze niż w Polsce, natomiast dość przyzwoicie oznaczone i w miarę szerokie. Obowiązuje prawo silniejszego, im droższy (większy) samochód, tym mniej stosuje się nie tyle do przepisów, ale zasad zdrowego rozsądku na drodze. Kłopot jedynie z przekraczaniem granicy w obie strony. My tego nie zaznaliśmy, ale z relacji naszych polskich gospodarzy wynikało, że dwugodzinny postój to bardzo przyzwoity wynik.


Na Ukrainę przyjechaliśmy pociągiem. Pociąg jest sypialny, w ogóle nie taki jak obiecują strony www PKP Intercity (wagony i personel są ukraińskie, nie ma mowy o żadnych prysznicach czy odtwarzaczach dvd, w gniazdkach brak prądu, klimatyzacja nie jest włączana bo zużywa prąd właśnie), ale stanowi rozsądną alternatywę (cenową) wobec podróży samolotem.


Zdarzyło się nam też jechać pociągiem z Tarnopola do Lwowa. Był to pociąg międzynarodowy relacji Moskwa – Budapeszt i Belgrad (z wagonami bezpośrednimi do Salonik, Wenecji i różnych innych miejsc). Nasz bilet był na wagon plackartnyj – oznacza to wagon sypialny bezprzedziałowy. Nie byliśmy szczególnie zainteresowani spaniem (w końcu to dwugodzinna podróż tylko), więc przycupnęliśmy na dolnej ławce doskonaląc zmysł obserwacji. Smród początkowo nie do wytrzymania (wszystkie okna pozamykane), po kwadransie człowiek przywyka. Żal tylko trochę tych, co w takich warunkach jadą dłużej (dwie doby z Moskwy do Budapesztu), ale może miejscowy ludek odporniejszy. Nie wiem co o tych wagonach sądzi lokalny odpowiednik sanepidu, czy te wagony się jakoś myje, czyści i dezynfekuje – bo tak nie bardzo wyglądały na zadbane w jakikolwiek sposób. Za to w przedsionku wagonu coś w rodzaju samowara. Kipiatok jest, no chałodnyj.


W ukraińskich środkach komunikacji jeśli jakiekolwiek okno czy lufcik jest otwarte to wszyscy na wyścigi je zamykają. W XIX wieku panował obsesyjny lęk przed przeciągami, wygląda na to, że na Ukrainie przetrwał do dziś. W połączeniu z niezbyt ortodoksyjnym podejściem do higieny przynajmniej niektórych tubylców – dość niemiły efekt. Ukraińcy w ogóle lubią tłok – w polskiej kolejce obowiązuje niepisany półmetrowy odstęp pomiędzy kolejkowiczami, na Ukrainie dystans ten skraca się w zasadzie do kontaktu fizycznego. W owej płatnej poczekalni, mając do dyspozycji całą olbrzymią salę, dosiadła się do nas zupełnie nieznajoma Ukrainka. Nie, nie chciała z nami porozmawiać, nie chodziło też o jakieś względy bezpieczeństwa (wejścia do poczekalni pilnował ochroniarz, w środku bufetowa i kilka osób), po prostu uznała za właściwe usiąść akurat obok nas. Rozmawiała natomiast z kimś innym, przez komórkę.


W ogóle Ukraińcy mają telefony komórkowe przyrośnięte do głów, używa się mobilek często, głośno i bez większego skrępowania. Nie są rzadkością osoby dwu- a nawet trójkomórkowe. Dzwoniący telefon odbiera się po jakiejś chwili, w końcu niech otoczenie też sobie posłucha dzwonka. Nieważne czy obsługuje się w danym momencie klienta, rozmawia z przełożonym czy prowadzi autobus – telefon odebrać trzeba.


Ponieważ akurat byliśmy we Lwowie 1 września, trafiliśmy na rozpoczęcie roku szkolnego (akademickiego również, studenci nie mają tak dobrze jak w Polsce). Na ulicach parada dzieci w strojach narodowych - koszule i bluzeczki zdobione charakterystycznymi haftami krzyżykowymi. Tylko osełedców brakuje. Wśród nieco starszej młodzieży przeważa styl, który u nas zostałby natychmiast okrzyknięty ostatecznym bezguściem. Młodzieńcy paradują w prążkowanych garniturach z błyszczących materiałów - nieprzyzwyczajonym kojarzących się natychmiast z cinkciarzem albo alfonsem. Dziewoje w wieku lat 15-25 preferują styl jednoznacznie latarniany - krótko, obciśle, lśniąco, ostry makijaż i niebotyczne szpilki nawet na najgorszych wertepach. Szkoda, bo tylko się oszpecają, a wiele z nich ma zgrabną figurę i delikatną urodę opiewaną w przedwojennych przewodnikach. Generalnie, widać wśród kobiet jakąś zupełnie utraconą w naszych rejonach świata (chyba na szczęście) kompulsję bezustannego wdzięczenia się; inaczej zapewne nie czują się dość kobieco. Starsze pokolenie tradycyjnie, postkomunistycznie zaniedbane, większość mężczyzn po 30 zdradza symptomy chronicznego przepicia.


Kuchnia zachodniej Ukrainy nie zaskakuje amatorów pierogów ruskich i barszczu; może tylko tym, że tutejszy (prawdziwie ukraiński) barszcz jest mniej buraczany niż jego nadwiślańskie wcielenie, a za nazwanie pierogów "ruskimi" można narazić się tubylcom. Przejdą "rusińskie", ewentualnie - ale "moskal" to wróg znacznie gorszy od "lacha". Wśród zakąsek prym wodzi sało, czyli po prostu słonina przyprawiana papryką i czosnkiem - smakuje znacznie lepiej niż brzmi, ale i tak dla wielu turystów bez mocnych trunków niestrawna.


Mimo to ludzie bardzo mili i serdeczni; jadąc obawialiśmy się trochę, że zostaniemy potraktowani jak Niemcy w dawnych Prusach Wschodnich - niczym dawni zaborcy zwiedzający utracone kolonie. Rzeczywiście, wrażenia chwilami bywają dziwne - kojarzyły mi się z tym, co (jak przypuszczam) muszą czuć Anglicy na wakacjach w Indiach, ale to raczej nam było czasem niezręcznie. Kamieniec Podolski i Chocim wyglądają jak żywa dekoracja do Trylogii, takoż i Zbaraż, który okazał się jednorodzinnym pałacykiem umieszczonym w miniaturowym forcie. Wiśniowiec spektakularnie odnowiony z zewnątrz - ale już w środku lastryko, linoleum, farba olejna i wystawa jakichś ukraińskich artystów bardzo ludowych (kniaź Jarema się w grobie przewraca). Zamek w Podhorcach bardzo zniszczony, w bardzo wczesnych stadiach renowacji. Aż nie do wiary, że 40 lat temu nakręcono tam kilka scen Pana Wołodyjowskiego. W tych czasach mieściło się tam sanatorium gruźlicze a herb Koniecpolskich na bramie przykryty był portretem Lenina (co rzuca dziwne światło na ówczesne metody leczenia gruźlików). Potomkowie (można by raczej powiedzieć: niedobitki) Polaków, jeśli już pracują w turystyce, to pokątnie i chyłkiem. W państwowych muzeach rządzi siermięga i zdarza się spotkać "biurwę" jak z filmów Barei.


Za to z powrotem symptomatyczna historia. Po przekroczeniu (znów pociągiem, znów bez prądu w gniazdkach i bez działającej klimatyzacji) granicy zapytałem panią ze Służby Celnej czemu celnicy nie mogą chodzić po pociągu razem ze Strażą Graniczną (bo żeby razem z Ukraińcami, to już nawet nie oczekiwałem). Pani skwitowała mój wniosek racjonalizatorski słowami "Jak panu nie odpowiada to radzę nie jeździć tym pociągiem". A potem celnicy razem z wopistami (bo jednak można coś razem), w głębokiej nocy stali sobie na peronie dworca w Przemyślu przy którym stał ten nominalnie sypialny pociąg i głośno perorowali (zapis ścieżki dźwiękowej mniej więcej taki "I on, kur.. wtedy im, kur..., przypier... żeby kur... wiedzieli co się, kur... dzieje. No bo tym ch... to inaczej, kur... nie dało"). Rodakom ku pokrzepieniu serc.

A tutaj kilka zdjęć.

sobota, 1 sierpnia 2009

Księga Obcego

Mała wysepka oblana zewsząd wodami błękitnego do nieprzyzwoitości morza. Słońce i nagrzane słońcem góry. Przyjemnie ciepło przez większą część roku. Kuchnia prosta lecz smaczna, oparta o ryby, warzywa i oliwę z oliwek. Ludek miejscowy również prosty, życzliwy nielicznym przybyszom, zajęty swoimi prostymi zajęciami. W czasach, o których mówimy, mało znana miejscowym Germania dostarcza raczej niewolników a nie spragnionych relaksu emerytów. Ale to i tak nie na wysepkę; na wysepce czas płynie swoim, niespiesznym tempem, odmierzanym wschodami i zachodami słońca, powrotami rybaków z morza, sezonami zbiorów winorośli i oliwek. Starzy bogowie mają się jeszcze zupełnie dobrze, choć podobno gdzieś daleko nadano im całkiem nowe imiona.

Mało wiadomo o obcym, on sam niezbyt chętnie o sobie opowiadał. Mówił tylko, że za młodu był, albo chciał być, rybakiem. Wiadomo było też, że zajmował się pisaniem. Jego wspomnienia wejdą do kanonu literatury pamiętnikarskiej, czytane będą jeszcze po wielu latach. Cenione będą za lapidarność stylu, oszczędność w opisach i żwawą narrację. Bardzo trudno uciec od zawodu, czy jak niektórzy mówią, powołania. Nic więc dziwnego, że obcy, gdy już obszedł wysepkę wokół, poznał wszystkie zatoczki, zamienił słowo z wszystkimi pasterzami i wszystkimi rybakami i spróbował lokalnego wina we wszystkich trzech tawernach, zamówił sobie pergamin i zabrał się znów za pisanie.

Miejscowi mieli nadzieję, że obcy napisze coś z życia. Ich życia. Na przykład historię o starym rybaku, który złapał na morzu dużą rybę. Albo coś dla dzieci. Albo coś o zwierzętach. Coś, co pozwoli wszystkim skojarzyć nazwę wysepki, odróżnić ją od tysiąca innych, podnieść do rangi tych nielicznych, którym dane jest być ojczyzną jakiegoś filozofa, uczonego, mędrca, herosa, czy chociażby słynnego władcy. Wysepka nie miała szczęścia - nie tylko żadne z olimpijskich bóstw nie urodziło się ani nawet nie przebywało chwili na niej (co można byłoby uczcić sanktuarium albo przynajmniej świątynią), nie upodobała jej sobie żadna podrzędna boginka, nimfa ani nawet wyrocznia. Cała nadzieja w obcym i jego papirusach.

Problemy zaczęły się już na samym początku. Obcy najpierw przestał rozmawiać z ludźmi, a potem wyprowadził się z portowej wioseczki i zamieszkał w jaskini na wzgórzu. Miejscowi nie mieli doświadczeń z tymi, którzy piszą (nielicznym tylko dana była umiejętność czytania), ale wydało im się to dziwne. Jakże to, pytali sami siebie i bezradnie wzruszali ramionami, tak zostawić błękit nieba i wody, beżowy popiel wzgórz, srebrzysto-szarą zieleń drzew oliwnych, biel ścian chat i wynieść się do jaskini? Tylko cherlawy chłopak, którego tutejsi i tak mieli za półgłówka, wspinał się co kilka dni stromą ścieżką z koszykiem wiktuałów. Gdy wracał, opowiadał, że obcy wychodził nocą przed swoją jaskinię i wpatrywał się w morze, jakby na coś czekał.

Jeśli czekał na znajomy statek, nie doczekał się. Mijały lata, a obcy wciąż siedział na wzgórzu, pracując nad swoją książką, za całe towarzystwo mając oddanego prostaczka i czasem zabłąkane kozy. Niektórzy podejrzewali, że przybysz przed kimś się ukrywał, ale jeśli spodziewał się wstrząsającej i heroicznej śmierci z rąk zajadłych wrogów, i tym razem jego przewidywania go zawiodły. Pewnego dnia, gdy małomówny mężczyzna, który kiedyś dawno był cherlawym chłopakiem, wdrapał się jak zwykle z bochenkiem chleba i gomułką koziego sera, znalazł ciało obcego oparte o ścianę jaskini, jakby spał. W ramionach ściskał książkę.

Starannie wykaligrafowany i porządnie zszyty pergamin zniesiono do wioski, aby ci spośród sąsiadów, którzy posiedli umiejętność czytania, podzielili się z resztą jego treścią. Już pierwsze słowa wprawiły w zdumienie wszystkich zgromadzonych w portowej tawernie. W księdze nie znaleźli oni ani słowa o połowach ryb, ani tym bardziej o dzieciach lub zwierzętach. Z każdym kolejnym akapitem przed ich oczami pojawiały się obrazy zniszczenia, mordu i nieszczęścia, jakiego dotąd nawet nie potrafili sobie wyobrazić. Jakie tragedie spotkały obcego, że nie ukoiły ich nawet lata spędzone na idyllicznej wyspie, a ciągle - najwyraźniej narastając z czasem - ich wspomnienia powracały do niego w dręczących snach? Ktoś domyślał się, że starzec musiał być świadkiem wybuchu wulkanu, a może potężnego trzęsienia ziemi, albo przynajmniej wojny, która unicestwiła jego dom i rodzinę. Ktoś inny przypomniał sobie, że obcy prawdopodobnie był banitą, musiał więc za młodu wpaść w tryby wielkiej polityki. Albo wielkiej namiętności - sugerowali młodsi rybacy, wskazując na pełne goryczy strony opisujące jakąś egzotyczną piękność. Z każdą chwilą tajemnicza księga budziła w nich coraz większe przerażenie. A jeśli obcy był czarownikiem, i zemścił się na nich - chociaż naprawdę nie wiedzieli, za co - pozostawiając na wyspie przeklęty pergamin? Ostatecznie, po burzliwych dyskusjach, rybacy uradzili, że przerażająca księga powinna zostać czym prędzej usunięta z wyspy. Szczęśliwym trafem niepomyślne wiatry zagnały do zatoki kupiecki statek zmierzający do świątyni Artemidy w Efezie. Wioskowy półgłówek, który nie chciał się rozstać z dziełem obcego, którego uznał za swego mentora, dumnym krokiem wszedł na pokład dzierżąc w ramionach owinięty w wełniany koc tom. Gdy statek podniósł kotwicę, rybacy odetchnęli z ulgą, ale nie bez odrobiny żalu. Kto wie, czy jeszcze kiedyś przypłynie na wyspę Patmos jakiś przybysz z dalekiego świata. Ktoś westchnął ciężko i powoli ruszył w stronę wzgórza - trzeba w końcu pochować obcego.

sobota, 25 lipca 2009

Cottonopolis

Jak to możliwe, że dopiero teraz dotarłam do Manchesteru? Kiedyś dawno mignął mi przez okno pociągu po drodze do Glasgow; obiecałam sobie, że jeszcze tu wrócę (no bo jak można się na poważnie zajmować XIX wiekiem i nigdy tu nie zajrzeć?) i oto jestem. Niby też przejazdem, ale za to na cały dzień, nawinięty na własne nogi jak bawełna w przędzalni.

Bo Manchester to wciąż posępne i odpychające wiktoriańskie Cottonopolis – jądro industrialnej ciemności, gdzie czteroletnie dzieci zatrudniano w fabrykach zanim i tak większość z nich zmarła na tyfus czy cholerę. Dzisiaj odczyszczone, zdezodoryzowane, pozbawione sadzy i wszechobecnego dymu z węglowych palenisk wciąż przytłacza. Prosto ze stacji kolejowej wychodzi się na przedziwne pałace z plebejskiej czerwonej cegły, olbrzymie i ostentacyjne, a obok nich brutalne w swej geometrycznej prostocie fabryki. Chociaż obecnie zamieniono je na eleganckie galerie handlowe i stylowe lofty, mimo wszystko zachowały pewien specyficzny, niepokojący aspekt – jakby pozostało w nich coś z dawnej mordęgi robotników i wilczej ambicji właścicieli zakładów. W ten posępny, ceglany krajobraz wrośnięte są klasycystyczne zabytki. W miejskiej galerii sztuki głównie Pre-Rafaelici: na wpół oszalała, rusałczana „Ofelia” dziewiętnastoletniego Arthura Hughesa, kusząco-drapieżna „Astarte” Rossettiego, melancholijne dziewczęta sprzątające jesienne liście Johna Millais. W sali obok klasycyzujący „Wiktorianie w togach”: zdesperowana „Safona” Charlesa Mengina , żałobna „Andromacha w niewoli” Lorda Leightona , leniwe damy karmiące rybki w sadzawce Alma-Tademy. Wszystko wygląda jak kwiatek rzucony w środek błotnistej kałuży, zwłaszcza, jeśli spróbować sobie wyobrazić czasy, gdy te obrazy powstały.

W Muzeum Nauki i Przemysłu rekonstrukcja wiktoriańskich kanałów. Czuję się jak u Victora Hugo. Są (wypchane) szczury, ceglane sklepienia, brakuje wilgoci i smrodu. W innej sali ekspozycja maszyn włókienniczych; „still in working order”, jak tłumaczy przewodniczka i puszcza krosna w ruch. Ma się wrażenie, że za moment pod sufit pofruną ścinki bawełny, a potem będą spadać powoli, jak płatki śniegu. Jesteśmy w Milton z powieści pani Gaskell „North and South” (kto nie widział adaptacji BBC niech żałuje, ale youtube służy pomocą). Muzeum mieści się w najstarszej na świecie zachowanej stacji kolejowej. Z typową dla Anglików pieczołowitością zbiera się tam, składuje i udostępnia przedmioty z nie tak dawnej przeszłości (można zobaczyć „komputer” z lat 1960tych, maszynę do pisania i co starsze modele telefonów komórkowych – przez chwilę czuję się stara, że je pamiętam. Wszędzie mnóstwo rodzin z dziećmi (bo wakacje i sobota), całe jedno piętro zamieniono na olbrzymi plac naukowych zabaw – można wsadzić rękę w tworzące się tornado, poruszyć kamienną kulę, zostawić odcisk dłoni na termo czułym materiale – byłaby fajna zabawa gdyby nie ten otaczający mnie wrzask.

Tam, gdzie nie zachowały się oryginalne budynki, wstawiono nowe, niemal wszystkie wykonane głównie ze szkła, półprzezroczyste jak duchy. W większości są to duchy przyjazne, a przynajmniej neutralne, tylko hotel Hilton straszy ordynarną formą, wcinającą się w tkankę miasta jak wielki nóż w tort. Gdzieś między tym wszystkim zaplątana gotycka katedra i kilka domków z pruskiego muru. Przypomina mi się Lancaster, gdzie byłam jeszcze wczoraj. Nieduże miasteczko z kamienną starówką, zamkiem sławnym z procesu czarownic w XVII wieku, wielkim pomnikiem królowej Wiktorii i olbrzymim uniwersytetem, funkcjonującym praktycznie jako odrębna wioska o podwyższonym IQ (przydaje się, żeby się połapać w tym labiryncie). Przypomina mi się najlepsza konferencja, na jakiej byłam w życiu i dopiero co poznany profesor Hogle. Okazuje się, że wciąż jeszcze – mimo 6 miliardów ludzi na świecie – można spotkać w pociągu autora książki, którą uważa się za kamień milowy (z drugiej strony, przy odrobinie logiki to było do przewidzenia, że on przyjedzie na tę konferencję).

Wracam z gotyckiego Lancashire i wiktoriańskiego Cottonopolis cięższa o jakieś 10 kilo książek, kilka doniosłych przemyśleń naukowych, zmęczona jak koń po westernie, zadowolona, ale z nutką niedosytu i apetytem na jeszcze. Następny przystanek Samos.

sobota, 6 czerwca 2009

Granice gotyku

Znalazłam ostatnio w starych szpargałach pewną książkę, która należała kiedyś do mojej matki, a którą ja sama przeczytałam jako dziecko. Witold Arciszewski, W pogoni za szmaragdową gwiazdą, rok wydania 1959. Rzecz dzieje się na początku 20go wieku w Indochinach, ale tak naprawdę całość siedzi głęboko w poetyce późno dziewiętnastowiecznej gotyckiej powieści kryminalnej. Po wielu latach z samej intrygi pamiętam tylko wyrwane fragmenty, a głównego bohatera – Polaka nazwiskiem Jerzy Wojnar – wykasowałam jako niegodnego pamięci.

Nigdy nie byłam małym chłopcem, więc typ Tomka Wilmowskiego wzbudzał we mnie co najwyżej ukłucie zazdrości z powodu egzotycznych podróży; tym bardziej egzotycznych, że czytanych w czasach głębokiej komuny. Tytułowa szmaragdowa gwiazda była klejnotem należącym do Amerykanki zwanej Daisy, która – jak nietrudno przewidzieć – wzbudza zainteresowanie przystojnego pana Jerzego. Zanim jednak owo zainteresowanie ma szansę przekształcić się w coś poważniejszego, Daisy zostaje w tajemniczych okolicznościach uprowadzona i rozpoczyna się pościg.

Małym chłopcem nigdy nie byłam, ale małą dziewczynką to i owszem. Czytałam więc sobie grubą powieść Arciszewskiego raczej ze względu na postać porwanej blondynki, niż opisy przyrody kambodżańskiej dżungli. I w pewnym momencie, gdzieś w połowie tomu, zdarza się coś, co zapamiętałam – niemalże słowo w słowo – do dziś. Daisy zostaje przyprowadzona do zagubionej w dżungli świątyni bogini Durgi, umieszczona w luksusowych warunkach pod opieką natywnych służących, którzy trzęsą się ze strachu na samo wspomnienie o swoim panu, którego nazywają Tuan Maczan, co podobno ma znaczyć Władca-Tygrys. Więc ta
Daisy – do tej pory nie wiedząc, kto ją właściwie porwał i w jakim calu – zaczyna kombinować, że znajduje się w niewoli u potężnego maharadży. Pewnego wieczoru słyszy – w indochińskiej dżungli! – jak ktoś w świątyni gra Beethovena na fortepianie... Z nabożnym lękiem służąca prowadzi ją do swego pana. Daisy jest zaintrygowana...

I wtedy następuje coś niesamowitego. Okazuje się, że ten Tygrys i tajemniczy maharadża to nie kto inny jak niejaki Mr Swanson, którego Daisy nazywa „kupczykiem" i o którym słyszała że „robi w kauczuku". Daisy nabiera przekonania, że całe to misternie zorganizowane porwanie ma na celu wymuszenie za nią okupu. To jest absolutnie nieprawda, ale blondynie nie daje się już tego wyperswadować. Biedny Mr Swanson może sobie teraz właściwie robić, co tylko chce. Może jej recytować Demona Michaiła Lermontowa – najczystszy duszeczypatielnyj romantyczny poemat gotycki o miłości niebiańsko-piekielnej, od którego ciarki chodzą po plecach. Może roztaczać przed nią perspektywy jednoznacznie mitologiczne; może stawiać ją na piedestał jako boginię, rzucać jej do stóp klejnoty, władzę. On jest w tym naprawdę niezły i z dużą wirtuozerią wchodzi w archetyp wywodzący się gdzieś chyba aż od Hadesa i Prozerpiny – to powinno być niezawodne. Wystarczy porwać tę Korę z miałkiej codzienności, zademonstrować jej całą swoją potęgę, żeby poczuła się małym kurczaczkiem - a następnie delikatnie wziąć ją na ręce, postawić na ołtarzu i paść u jej stóp.

Cytat: „Za niezmierzone bogactwa, za pełnię władzy nade mną, za dobro i zło, za wszystkie myśli, pragnienia i tęsknoty, które spoczną u twoich nóg, za pokorę, zachwyt i cześć ponad miarę ludzką, za miłość ogromną poza którą nie istnieje nic – kochaj." Klasyczne i krystalicznie precyzyjne mitologiczne uwiedzenie; rzec-by można, ćwiczenie praktyczne z multimitologii. To się nie mogło nie udać – ale nie udało się.

I tutaj docieramy do pytania o granice mitologii. Jestem dziwnie spokojna, że gdyby w świątyni pojawił się ociekający krwią satrapa z trzema obciętymi głowami wrogów w każdej ręce, byłaby wciąż spora szansa, że Daisy westchnąwszy „jesteś pan barbarzyńcą" zgrabnie osunie się w jego ramiona. To byłoby w sumie bardziej w konwencji, jakiś dziki egzotyczny władca. Ale biznesmen? – Daisy wymawia to słowo tak, jakby spluwała. Tu jest jej granica gotyku. Mając mało lat, pamiętam, że czytając to odczuwałam żądzę mordu: „Zabić kretynkę to mało!". Musiało upłynąć bardzo dużo wody, żebym zrozumiała, o co w tym wszystkim chodzi.

A chodzi właściwie o to, że każdy chce kochać, ale mało kto chce być kochany. Że oczywiście, jeśli ktoś ma w sobie jakieś komponenty Prozerpiny, to będzie wzdychać „proszę mnie porwać", ale dodatkowo natychmiast zacznie dokładnie precyzować kto ma porwać, dokąd i w jaki sposób. I jeśli ktoś wcześniej nieupoważniony ośmieli się porywać, to spotka się z frontalnym odporem. Z miliona powodów, z których każdy
następny jest bardziej durny od poprzedniego. Bo jest za stary, za młody, za gruby, za chudy, za wysoki, za niski, bo nie jest brunetem/blondynem, a my wolimy brunetów/blondynów, bo ma nie taki zarost, kolor oczu, bo nie umie grać na skrzypcach, bo ma nie takie wykształcenie, zawód, kształt rąk, zęby, bo ma trądzik albo nosi okulary, bo – do cholery jasnej! – jest biznesmenem a nie maharadżą i wygląda jak kupczyk. Bo coś jest inaczej, niż Ja Chcę. I właśnie dlatego tak niesamowicie łatwo popełnić identyczny błąd, co pusta lalka imieniem Daisy, choćby teoretycznie było się przecież całkowicie pewnym, że jest się ponad to.

Bycie mitologiczną bohaterką zawiera w sobie element przekraczania granic. Jeśli granice są znane – a tak teoretycznie jest, jeśli uda nam się rozszyfrować zawczasu archetyp, z którym mamy do czynienia - przekroczenie ich nie wymaga większego wysiłku, można się odpowiednio przygotować, umalować, ubrać w szpilki i przetrenować wdzięczne wachlowanie rzęsami. Przy ćwiczeniach praktycznych z mitologii granice są zazwyczaj nie tam, gdzie się nam wydaje, za to w miejscach całkiem niespodziewanych. Bo archetypy to nie gotowe, niezmienne scenariusze.

Mimo to, zawsze jest jeszcze nadzieja. W końcu w każdej mitologii chodzi o inicjację, o rozwój. Nikt nie ma obowiązku urodzić się mądrym od razu. Nie trzeba nawet koniecznie uczyć się wyłącznie na cudzych błędach. Ale jeśli ktoś dokonuje wyboru by nie uczyć się wcale – to są tego konsekwencje i to bardzo bolesne. Nie pamiętam, co w końcu stało się z powieściową Daisy. O ile się nie mylę, uciekła ze świątyni, a w końcu zapewne została bardzo konwencjonalną zdobyczą przystojnego i stereotypowego do bólu pana Jerzego. Nigdy nie została niczyją boginią, być może nawet nie dowiedziała się, co straciła. Utonęła w banale, w machinalnie wykonywanych codziennych czynnościach. Jeśli zachowała swoją powierzchowność i głupotę, może nawet była szczęśliwa – jako znudzona żona, kwocza matka, zaabsorbowana nieistotnymi sprawami gospodyni domowa, dekoracyjna lalka w towarzystwie. Ale jeśli, na własne nieszczęście, z czasem dorosła, to poczucie straty i obrzydzenia do siebie samej musiało być nieznośne.

Poradzenie sobie z inicjacją to jednak tylko połowa sukcesu. Mity mają często dość irytującą właściwość kończenia się wraz z rozwiązaniem początkowego konfliktu. A życie toczy się dalej i – jeśli się nie dotrzymuje mu kroku w rozwoju – można się własną mitologią udusić. Ilustruje to pewna bardzo smutna historia, którą miałam okazję obserwować na własne oczy.

On (nazwijmy go Adam) był wykładowcą na mojej uczelni w czasach, gdy dopiero co dostałam się na studia. Był dużej klasy mediewistą z tytułem doktorskim, prowadził też kilka obowiązkowych kursów lingwistycznych dla młodszych lat. Był to typ wykładowcy, przed którym studentki drżały ze strachu – cholernie inteligentny, diablo ironiczny, chociaż może nie porażająco przystojny, to o dosyć mrocznym typie urody. Dziewczyny nie wytrzymywały jego wymagań i kąśliwych komentarzy i masowo przepisywały się do grup innych prowadzących. Ja byłam chyba jedyną, która postąpiła odwrotnie, ale po pierwsze cenię złośliwą inteligencję, a po drugie po traumie liceum przysięgłam sobie, że nikomu nie dam się więcej zastraszyć.

Ona (nazwijmy ją Ewa) była ode mnie młodsza o mniej więcej dwa lata, cicha szczupła brunetka, ale z tych zdolniejszych. W pewnym momencie poszła plotka, że coś się między nimi dzieje. Pamiętam, że wszyscy patrzyli na nich z nieukrywanym podziwem, jak przemykali się po labiryncie korytarzy anglistyki. Zdawali się unosić nad ziemią jak jakieś mitologiczne bóstwa, biła od nich jakaś energia. To nawet nie była zazdrość o nią, czy o niego – tylko raczej taka dojmująca tęsknota jak w starej francuskiej piosence z refrenem „czy na mnie tak ktoś popatrzeć by mógł." Adam, nie tracąc nic ze swojej charyzmy, całował ziemię po której stąpała Ewa. A Ewa rozkwitając cała pełnią swojej urody i talentu wodziła za nim wzrokiem ociekającym uwielbieniem. To była akademicka mediewistyka połączona z wiktoriańskim mitycznym średniowieczem (ona zajęła się powieścią gotycką oczywiście). To były ruiny zamczyska, to była opera, to byli Abelard i Heloiza na naszej uczelni.

Bardzo szybko się pobrali, potem urodziło się dziecko, ona poszła na studia doktoranckie (ja już też wtedy byłam doktorantką). Miałam okazję poznać Adama trochę bliżej będąc wspólnie z kilkorgiem jeszcze kolegów na stypendium w Glasgow. Nawet w oddaleniu od siebie przez parę miesięcy oni byli do siebie przyrośnięci. Każdy temat kończył się Ewą, telefonem do Ewy, telefonem od Ewy. Potem Ewa przyjechała do Glasgow. Całkowicie zapatrzona w tego, który był jej mistrzem i ukochanym – konsultowała z nim każde słowo swojego doktoratu. Jednak, po powrocie do Polski, pojawiły się na wydziale plotki, że coś jest u nich nie tak. Stali się milczący, drażliwi. Nie byłam z nimi w stosunkach na tyle bliskich, by mi się zwierzali, ale z fragmentów wypowiedzi można było wiele zrozumieć.

Ewa się dusiła. Nie wytrzymywała po kilku latach roli uczennicy, Heloizy, Persefony. Być może nauczyła się już wszystkiego, co Adam mógł jej zaoferować. Być może własna praca nad doktoratem rozbudziła w niej pragnienie zmiany. Potrzebę przekształcenia ich związku w coś innego niż archetyp mistrz i uczennica. Jestem przekonana, że oboje bardzo się kochali. Ewa jednak potrzebowała swobody, wolności, partnerstwa. A Adam nie potrafił jej tego dać. Musiałby, mimo całego swojego uwielbienia do niej, usunąć się odrobinę z tym swoim mistrzowskim autorytetem, uznać ją za równą sobie – nie boginię, nie kurczaczka, którym można się opiekować – za partnerkę. Męczyli się w ten sposób przez jeszcze parę lat, do końca jej doktoratu. W atmosferze coraz większych wzajemnych pretensji, szarpania się o dziecko, awantur i kąśliwej ironii. W końcu wzięli rozwód. Adam przeniósł się z anglistyki – jak sądzę, żeby zrobić tam miejsce Ewie – ale ona po obronie nie została na uczelni. Straciłam z nimi kontakt i nie wiem, jak potoczyły się ich dalsze losy. Jednak ich historia tkwi w mojej pamięci jako przestroga przed potęgą mitologii. I przypomnienie, że nic – nawet wieczne archetypy – nie jest dane raz na zawsze.

Dorota Babilas

czwartek, 14 maja 2009

sobota, 9 maja 2009

Dzienniki sofijskie (2)

Do monastyru Rilskiego jedzie się z Sofii przez miejscowość Dupnica, która to nazwa – jak rzadko – oddaje charakter miasteczka. Upadły przemysł, który sobie leży od kiedy upadł, opuszczone bloki, zrujnowane ulice i chodniki. (Angielska wikipedia zapewnia cynicznie, że the town is wonderful vacation city). Dalej, gdy już się skręci w kierunku na monastyr, Bułgaria zaczyna ożywać. Handluje się miodem, syropem z szyszek, ceramiką, bawolim jogurtem i łukanką (miejscową odmianą kiełbasy), łowi się i serwuje turystom pstrągi.

Sam klasztor cieszy się patronatem UNESCO, choć jest znacznie młodszy niż się wydawać może. Iwan Rilski żył w wieku X i już za życia cieszył się opinią świętego. Pierwsze zabudowania, zniszczone wkrótce przez lawinę i odbudowywane przez kolejne stulecia, wznieśli najpewniej jego uczniowie. Sułtan Murat II (skądinąd znany jako ojciec zdobywcy Konstantynopola) początkowo nakazał zniszczenie monastyru, ale po fakcie poszedł do rozum do głowy i zarządził odbudowę. Rosyjska cerkiew prawosławna dostarczyła szaty i textbooki liturgiczne, a także zainaugurowała wielowiekową tradycję przysyłania rosyjskich (cywilnych rzecz jasna) doradców. W rewanżu Bułgarzy wysłali w tournee po Rosji szczątki świętego Iwana z Riły. Z całego świętego wróciła tylko lewa ręka, co w żaden sposób nie jest aluzją do pracowitości i energiczności Bułgarów ani do lepkich rąk Rosjan. W każdym bądź razie ręka jest przechowywana w stosownym relikwiarzu ale rzadko eksponowana, bo jej uzdrawiająca moc jest potężna i musi być pod kontrolą. Klasztor spalił się do cna w 1833 i w obecnym kształcie jest XIX wieczną repliką. Z tymi ginącymi częściami ciała, to doświadczony srogo jest również Borys III, ostatni car (ten, co się w parowozach lubował), pochowany w monastyrze w 1943. W 1944 nowy, komunizujący rząd Bułgarii przeniósł trumnę do parku pod Sofią. Gdy w 1993 nowy, niekomunizujący rząd zabrał się za wykopki to odnalazł tylko serce monarchy. Cisną się na usta dwa pytania – po co komunistom było ciało pozbawione serca (może jesteśmy na tropie jakichś mało znanych obrzędów stalinistycznych) oraz po czym poznano serce po latach pięćdziesięciu w ziemi.

Po Sofii jeździ się tanio taksówkami. Tak tanio, że aż nie opłaca się chodzić. Po bulwarze Witosza jeżdżą z bardzo dostojną prędkością, w akompaniamencie infernalnych zgrzytów i jęków, tramwaje. Oprócz taksówek, tramwajów, trolejbusów i autobusów jeżdżą po Sofii marszrutki (czyli busiki na quorum) za jedyne półtora lewa.

Po wizycie w Bojanskiej Cerkwi (peryferia Sofii, również UNESCO site) wstąpiła w nas energia i siły żywotne i zadysponowaliśmy spacer do ogrodu botanicznego Bułgarskiej Akademii Nauk, który wygląda jak zaniedbany park miejski. W oranżerii siedzi (i gra w tetrisa) znudzony cieć, który udzielił był nam informacji o dniach i godzinach otwarcia szklarni (generalnie to otwarte już było, teraz będzie zamknięte). Drugi ogród botaniczny, uniwersytecki, w centrum miasta – maleńki, ale również zamknięty na głucho. Za to poza miastem, przy drogach, obłęd kwitnących zdziczałych tamaryszków, judaszowców i złotokapu. W masywie Riły kwitną lilie martagon, za to w wyższych partiach Witoszy krokusy (a jeszcze wyżej to już kopny śnieg tylko).

Bułgarski brzmi jak czeski zapisywany cyrylicą. Problemów językowych nie doznaje się - Tietradka za pochwały i opłakiwania ot klienty na mechana.

poniedziałek, 4 maja 2009

Dzienniki sofijskie (1)

Pierwsze wrażenie po przylocie do Sofii to plątanina kabli (prąd, telefon, internet) wisząca na budynkach. Pamiętam z Anglii hydraulikę wyprowadzoną na zewnątrz budynków (bo nie zamarza), ale czegoś takiego w Europie nie. Podobno gdy się coś zepsuje, to nikt nie zadaje sobie trudu lokalizowania usterki, tylko ciągnie się nowy kabel. I tak wiszą te kablowe grupy Laokoona na ścianach, czasami jakoś upięte i udrapowane, ale przeważnie nie. Drugie wrażenie to zabudowywane balkony bloków, każdy inaczej, każdy na swój sposób. Na owych balkonach Bułgarzy urządzają najczęściej kuchnie, przekształcając kuchnie właściwe w jadalnie. Praktyczne dość, bo łatwo wietrzyć grillowanie czy smażenie. Trzecim wrażeniem są nierówne, wyrupotane chodniki, składające się z odstających, poluzowanych płytek. Zresztą drogi też nienajlepsze, w sam raz do leczenia polskich kompleksów. Tak na marginesie, dziura w drodze to po bułgarsku dupka. Na drzewach dogorywają biało–czerwone martenice, czyli tradycyjne ozdoby, którymi wszyscy obdarowują się wzajemnie pierwszego marca. Po kilku dniach noszenia przy sobie, gdy zrobiona z wełnianych niteczek plecionka lub laleczka nasiąknie troskami właściciela, wiesza się ją na drzewie albo chowa pod kamieniem. Jakoś nikt nie kwapi się ich wykradać.

Ogólne wrażenie podróży w czasie – w telewizji BigBrother i coś na kształt polsatowskiego Disco Polo Relax. I całkiem odrębny kanał na folklor. Z drugiej strony, na każdym kroku widać świadectwa burzliwej historii Bułgarii, która pod pewnymi względami zahartowała ją znacznie bardziej niż Polskę na tolerancję dla wszelkiej różnorodności. Przy jednym placu stoją prawosławna cerkiew, katolicki kościół, synagoga ustępująca wielkością jedynie budapeszteńskiej oraz najstarszy w Europie meczet. W lokalnej muzyce pop prym wodzi artysta zwany Azis – w zależności od potrzeb teledysku przybierający pozy umakijażowanego macho tańczącego ogniste tango z wypchaną silikonem pięknością, to znów odgrywający diwę-drag queen w fantastycznej sukni, wielkich kolczykach i … z podfarbowaną na blond bródką. Podobno piosenkarz od kilkunastu lat otwarcie mówi o swojej odmiennej orientacji seksualnej, wziął ze swoim partnerem medialny „ślub” (chociaż oficjalnie takie śluby są zabronione) oraz wychowują wspólnie dziecko. Inny - nie tak widoczny, ale równie szokujący – przejaw tolerancji to tanie i kupowane bez recepty pastylki antykoncepcyjne, dostępne nawet wobec faktu, że w Rodopach stoją całkowicie wyludnione wioski.

Kuchnia bułgarska zdradza różnorakie wpływy. Niektóre potrawy niby są znane, ale smakują inaczej. Chociażby popularna sałatka „sneżanka”, będąca wersją greckiego tzatziki. Kombinacja gęstego jogurtu, ogórka, czosnku i koperku stanowi też podstawę chłodnika znanego jako „tarator”. Na przystawkę jada się tu pasty z bakłażanów (kiopłe), podobne, a jednak trochę inne jak w Grecji, Turcji czy Jordanii; faszerowane ryżem i ziołami liście winogron (tutaj jest to typowa potrawa wigilijna), no i rewelacyjną „lutenicę”, czyli słodko-pikantną pastę z pieczonej papryki i pomidorów, w innych miejscach Bałkanów nieco zmodyfikowana (i na nasz smak nie tak doskonała) wersja znana jest pod nazwą „ajwar”. Bułgarzy opracowali nawet własną wersję znanej nam z Grecji taramosalaty. Jak całe Śródziemnomorze oraz Bliski Wschód, Bułgarzy lubują się w mięsach z grilla, często (co jest lokalną specyfiką) podawanych z akompaniamentem frytek posypanych tartym serem. Tutejsze desery niczym nie ustępują greckim i arabskim – orzechowe baklawy i pławiące się w syropie „tułumbiczki” oferują natychmiastowy zastrzyk glukozy.

Pije się. I to niekiedy ostro, ale w trochę inny sposób niż w Polsce. Powiedzmy, że tutaj raczej maratończycy niż sprinterzy są w poszanowaniu. Zaczyna się od rakiji do sałatek i starterów, gdy na stół wchodzą mięsiwa przychodzi czas na wina. Wina jeśli mają być przyzwoite, to nie mogą być tanie – to dla kontrastu ze znanym w kraju paździerzem kodowanym pod nazwą Sofia – od mniej więcej 15 lewów zaczyna się to, co można określić terminem „wino zacne”. Kończy się najczęściej mastiką – lokalną anyżówką – która musi być tak mocno schłodzona, że aż wytrącają się na biało parafiny z olejku anyżkowego. Często też miksuje się likier miętowy z lodem i mastiką – rzecz nazywa się obołok (chmurka) i powinna być pita w bezpośredniej bliskości (czasowej a i topograficznej nie zaszkodzi) własnego łóżka.

Rano, jeśli chcemy imitować obyczaje tubylcze, udajemy się do baniczarni, gdzie kupujemy świeżą banicę, którą popijamy buzą. Buza jest rzeczą straszliwą, która bardzo łatwo odróżnia Bułgara (wypije i będzie wołał jeszcze) od nie – Bułgara (zatnie się na pierwszym łyku, a czasem jeszcze przed). Buza to napój ze sfermentowanej pszenicy. Ma około procenta alkoholu. I to chyba tyle dobrego, co można o niej powiedzieć. (Buza, jeśli już o tym mowa, znana była efemerycznie w Polsce. I to, żeby było śmieszniej, w Białymstoku.) Ludzie mięksi popijają więc najczęściej banicę ajranem, który zupełnie niedaleko (i nomenklaturowo i smakowo) swojego tureckiego odpowiednika. Banica natomiast – zwłaszcza gdy świeżo z pieca – rozpływa się w ustach, choć oczywiście stanowi morderczą kombinację tłuszczu i węglowodanów z niewielkim dodatkiem białka (ser) dla niepoznaki.

piątek, 1 maja 2009

Smardze

 
Posted by Picasa


Pojawiły się masowo smardze.

sobota, 25 kwietnia 2009

Nasze ulice, kamienice zresztą też

U AndSola przeczytałem o najnowszych osiągnięciach IPNu w zakresie zwalczania zarazy komunistycznej, której hydra co i raz podnosi swą koleją głowę. Swoją drogą, gdzieś czytałem, że zecer pewnej ulotki z 1905 roku, jakkolwiek był o wiele mniej oczytany niż jej autor, ale ewidentnej - w jego rozumieniu - literówki nie puścił. I tak zrewoltowany lud wraz z agentami Ochrany zachodził w głowę dlaczego akurat carskiej wydrze należy łeb urwać. I kogo tak naprawdę autor miał na myśli.

Powracając do naszych mutonów, pozwoliłem sobie z biodra skomentować u AndSola, zwłaszcza, że identyczny dyskurs równolegle u Orlińskiego, więc miałem gotowce. Potem zebrało mi się na komentarz dłuższy, który niczym wąż boa cętkowany gięty urósł do rozmiarów, które blox uznaje za nieprzyzwoite dla komentarzy. Stąd musiałem się ewakuować spod kreski u AndSola do siebie, a to wszystko przyczynkarsko i dygresyjnie w temacie nazw ulic.

Otóż gdy w Poznaniu zmieniano nazwę ulicy Dąbrowskiego, z Jarosława na Jana Henryka, to myślałem, że zapamiętanie rajców miejskich jest tak wielkie, że nawet paryskiej komunie nie przepuszczą. Potem, gdy z Krasickiego Janka zrobiono Krasickiego Ignacego wiedziałem już że opatrznościowa mądrość przez radnych miejskich przemawia. Dlatego bardzo mnie zdziwiła zmiana ulicy Bema w Łęgi Dębińskie (Dafnis w drzewo bobkowe przemieniła się). Okazało się jednak, że ten Bem to nie ten co ze Starym Subiektem (Pamiętasz, Katz?) na Węgry chodził, ale Bem inny, komuch straszliwy, Alfred, który jaczejki bolszewickie zakładał w Poznaniu, gdyby którego - słowami Kaczmarskiego - nie zamordowano by to sam by mordował. Z pomysłu na ubemienie Bema skorzystała jednak całkiem ostatnio rada miejska Gniezna.

Swego czasu bodaj Artur Andrus postulował używanie prostego klucza przy zmianach nazw ulic. Oto na przykład ulica Armii Czerwonej. Pstryk i jest Ofiar Armii Czerwonej. Działa w większości przypadków - na Świerczewskiego na przykład. Ale jednak Ofiar Bohaterów Stalingradu już nie bardzo brzmi. Wzmiankowany Andrus poświęcił kiedyś spory wpis kwestii nazewnictwa ulic, w tym i lokalizacji zabrzańskiego oddziału Zakładu Upokarzania Staruszków przy ulicy Szczęść Boże. Bóg Zapłać!

Swego czasu (mówimy o epoce ancien regime) zabawnej ewolucji podlegała ulica Świętego Antoniego z Padwy w Bydgoszczy. W kolejnej odsłonie odpadła świętość i ulica nazywała się Antoniego z Padwy. Później Antoniego Padewskiego aby wreszcie stać się ulicą Padewskiego. Który być może był kolegą Paderewskiego, w każdym bądź razie zupełnie świeckim człowiekiem.

Inną jeszcze anegdotę nazewniczą opowiadał kiedyś Szymon Kobyliński. Rzecz dzieje się w Międzywojniu w Częstochowie. Bohater (raczej nie sam Kobyliński, bo daty nie grają) ma za zadanie oprowadzić jakichś Polonusów, którzy Kraj Ojców odwiedzając Jasną Górę zapragnęli nawiedzić. Od dworca PKP ku klasztorowi (zresztą z tym oblężeniem straszliwym za Potopu to była lipa straszliwa, co gdzie indziej opisałem) idzie się (i wtedy też szło) ulicą Waszyngtona. Wówczas jeszcze niespolszczonej, zapisywanej (kapitalikami) tak: WASHINGTONA. Zdarzyło się, że wróbelek czy inna ptaszyna niewielka (Gołąbek Pokoju to podobno świecka wersja Ducha Świętego) zrelaksowała się mimowolnie w pobliżu tabliczki z nazwą i rzecz cała przybrała taki wygląd - WĄSHINGTONA. Jeden z Polonusów spytał kimże był ów Hington i czemu wąs. Tutaj cicerone wykazał się refleksem i ad hoc spłodził historię o rodaku Ketlinga, niejakim Hingtonie, który, jak to z najemnikami bywa, walczył po stronie Karola Gustawa i tak trafił pod Jasną Górę, wiedziony szczególną niechęcią do Przenajświętszej Panienki, której bluźnił, urągał i szydził. Oto jednak kula z muszkietu, może nawet przez samego Kmicica wystrzelona, a niezawodnie bożą ręką niesiona trafia Hingtona w twarz, wąs srogi urywając, innej szkody nie czyniąc. Znak tak wyraźny otrzymawszy, heretyk prezbiteriański na Prawdziwą Wiarę Katolicką się nawrócił, którą żarliwie aż do śmierci wyznawał, a po śmierci klasztor jasnogórski suto legatami zaopatrzył. A wąs sam oderwany, w klasztorze wśród precjozów jest przechowywany. Sprawa się rypła dopiero wtedy, gdy wycieczka stanowczo domagała się od przeora (bo wycieczka była ważnego szczebla, sam przeor przyjmował) pokazania wąsa.

Parę wpisów wcześniej chwaliłem, że Toruń jest progresywny. Okazuje się, że jak najbardziej tak. I to by było na tyle.