wtorek, 28 października 2008

Mój własny Faust (szkic inscenizacji)

Słyszeliśmy w niedzielę w warszawskim Teatrze Wielkim wykonanie Fausta Gounoda – słyszeliśmy, bowiem na tę „inscenizację” nie dało się patrzeć. Ja Fausta uwielbiam i naprawdę nie spodziewałam się, że taki "samograj" można zepsuć - a jednak można. "Tworzę teatr nie-interpretujący, to zadanie pozostawiam widzom" - puszył się reżyser w przedpremierowej rozmowie z jakąś gazetą. Ja w takim razie zdecydowanie wolę mieć do czynienia z interpretacją, z którą się nawet nie zgadzam, niż z kimś, kto by udowodnić swą wielkość od reżyserii się powstrzymuje (ale chyba już od brania kolosalnych honorariów nie, bo z tego co słyszałam, z uwagi na wysokość tantiemy spektakl pójdzie w Warszawie tylko 4 razy). Wizji jakiejkolwiek - dramaturgicznej czy plastycznej - jako rzekłam, nie było. Były groteskowe makijaże i miny takie jaką demonstruje sam twórca w tym wywiadzie . Była pusta przez większość przedstawienia scena niewypełniona kompletnie niczym, z zawieszoną w dalekim tle płaską dekoracją w stylu "pikseloza". Było "odkrywcze" spostrzeżenie kostiumografa (Wilson przecież nie-interpretuje!) że Faust i Mefisto to w istocie ta sama osoba (ja na to wpadłam jakieś 15 lat temu). Po jedynym ciekawym plastycznie fragmencie przedstawienia - pierwszym akcie w olbrzymiej bibliotece, gdy wszystko opustoszało, a na scenę wykuśtykał chór ubrany w identycznie skrojone szarobure kostiumy, wyłączyłam wizję i uznałam, że znalazłam się na wykonaniu koncertowym. I wtedy zaczął się zupełnie inny Faust - taki, jakiego nikt, nigdy i nigdzie zapewne mi nie zagra. Symboliczny, intertekstualny, zwielokrotniony i par excellence operowy. Ale ja nie nazywam się Wilson…

Faust - jak nie było w Warszawie

Akt I

Scena podzielona jest na trzy obszary: na dolnym poziomie po lewej stronie gabinet Fausta, po prawej inne pomieszczenie chwilowo zaciemnione - ponad oboma poziom górny.
W gabinecie Fausta panuje nieład. Na podłodze walają się książki, nuty, ubrania, rekwizyty teatralne, jakieś naukowe przybory. Pod ścianą stoją nieduże organy (to ważne i jeszcze się przyda), z drugiej strony, obok zaciemnionego pomieszczenia, na ścianie umocowane jest duże lustro.

Faust nie jest ani młody ani stary – a raczej dość dojrzały żeby czuć zgorzknienie, ale wciąż dość młody, by być w stanie wielkim wysiłkiem woli się z tego podnieść. Ubrany w czarny garnitur i białą koszulę (koniec XIX wieku). Nie wierzy w nic i chce umrzeć. Gdy śpiewa o wstającym nowym dniu, powoli rozświetla się górna część sceny i okazuje się, że jesteśmy w teatrze, na próbie – „rolnicy” są przebranymi w kostiumy chórzystami, „młode dziewczęta” to corps de ballet. Faust od niechcenia bawi się buteleczką trucizny; już niemal nalewa płyn do typowo teatralnego kielicha i przymierza się, by spełnić toast do swojego odbicia w lustrze, kiedy za lustrem zapala się światło (widać jakąś garderobę) i wchodzi Mefistofeles. Wygląda identycznie jak Faust. Grzebie w stercie rzeczy, wyciąga jakąś partyturę, wciska doktorowi w ręce. Wskazuje ręką w stronę sceny, gdzie właśnie próbuje solistka-Małgorzata. W chwili, gdy Faust odkłada truciznę na bok i wznosi toast do Małgorzaty pustym kielichem, Mefisto przebiera się w leżący gdzieś na podłodze długi szkarłatny płaszcz, kapelusz z piórami i zakłada maskę (jakąkolwiek, byle wyglądał dostatecznie teatralnie i diabelsko). Faust się nie przebiera, w ogóle się nie zmienia; zmieniło się jedynie to, że po raz pierwszy od dawna (i zapewne ostatni) poczuł nadzieję, że jego życie może się zmienić.

Akt II

Zmiana dekoracji. Scena teatralna. Właśnie dobiegła końca próba. Studenci, żołnierze, mieszczanie, kobiety to tylko aktorzy ćwiczący do przedstawienia. Teraz odpoczywają, piją, jedzą, flirtują. Walenty jest jednym z nich – śpiewając swoją arię wręcza Małgorzacie, swojej narzeczonej, pierścionek na łańcuszku. Ona reaguje na to bez namiętności, po bratersku, ale przyjmuje podarunek i wychodzi odprowadzana szarmancko przez Siebela. Ważne: Siebel i Walenty ubrani są w identyczne stroje; Siebel jednak zachowuje się bardziej wyraźnie jak wielbiciel, a nie jak kolega z zespołu.

Nadchodzi Mefisto w czerwonym płaszczu. Robi duże zamieszanie – przy arii o złotym cielcu (dla efektu dodałabym nad sceną kołyszący się żyrandol) rzuca Wagnerowi (reżyser? dyrygent?) partyturę (na okładce napisane: FAUST). Dokucza Walentemu i Siebelowi (zdążył wrócić). Musi być widać, że Walenty i Siebel to ta sama osoba: wykonują te same gesty itp. Gdy scena pustoszeje, przychodzi Faust – Mefisto każe mu stanąć z boku, z reżyserem. Zespół kontynuuje próbę, tańczą walca. Gdy przychodzi Małgorzata, Faust wręcza jej partyturę (zabrał Wagnerowi) oraz różę. Solistka jest spłoszona, ale wkłada kwiatek w dekolt, potem oddala się. Balet dalej tańczy walca.

Akt III

Na dolnym poziomie znajdują się drzwi do garderoby Małgorzaty i zaciemniona przestrzeń (już wiemy, że to gabinet Fausta). Powyżej opustoszała w tej chwili scena.

Mefisto niepostrzeżenie dostaje się do garderoby przez ruchome lustro i podkłada szkatułkę z klejnotami. Siebel zostawia swój bukiet pod drzwiami. Faust patrzy przez lustrzaną szybę na pokoik Małgorzaty (aria Salut demeure chaste et pure…) Małgorzata zabiera szkatułkę z garderoby i śpiewając pieśń o królu Thule idzie na scenę – jest bardzo zaskoczona, że w środku jest prawdziwa biżuteria. Podczas arii z klejnotami reszta sceny jest zaciemniona, w tle widać siedzącą publiczność, która na koniec bije brawo. Marta (garderobiana) rozmawia z Małgorzatą po udanym przedstawieniu. Już ma z nią iść do garderoby, gdy nadchodzą Mefisto z Faustem. Marta z Mefistem zostają na scenie, siadają z boku przy stoliku (ewentualnie w bocznej loży), Mefisto przynosi jej bombonierkę. Flirtują i rozrzucają złotka od czekoladek, podczas gdy druga para schodzi na dół.

Faust odprowadza Małgorzatę do jej garderoby, oboje są strasznie onieśmieleni, w końcu Małgorzata żegna się i odchodzi, niemal ucieka. Mefistofeles wychodzi na proscenium i odprawia swoje czary – scena zjeżdża na dół, widać teraz tylko ją. Jest całkiem pusta, po deskach snuje się dym. Małgorzata i Faust wspólnie próbują do przedstawienia - Faust stoi z nutami i patrzy w partyturę, Małgorzata śpiewa (duet Laissez-moi… aż do „eternelle”, wtedy książka wypada Faustowi z ręki). Do duetu „oh nuit d’amour” stoją obok siebie, Faust tuż za Małgorzatą, obejmując ją. Kiedy już mają się pocałować, na moment gaśnie światło, a kiedy się zapala, okazuje się, że Małgorzata obejmuje Mefistofelesa. Odpycha go przestraszona, scena podjeżdża do góry. Mefisto znika, a Faust nadbiega z kulisy i kontynuują duet (divine purete…). Ponieważ Małgorzata jest mocno zalękniona, Faust znów odprowadza ją do garderoby, z pełną rewerencją, umawiają się na jutro.

Faust ma ochotę przylać Mefistowi, gdy się spotykają, ale ten ciągnie go natychmiast do jego gabinetu, skąd we dwóch patrzą jak Małgorzata wspomina swoją schadzkę, wdzięcząc się przed lustrem. W kulminacyjnej scenie, za sprawą Mefista lustro otwiera się, a Faust i Małgorzata padają sobie w ramiona.

Akt IV

Garderoba Małgorzaty/ gabinet Fausta. Małgorzata rozpacza przed zamkniętym lustrem; siedząc przy toaletce, ze smutkiem rozpakowuje paczuszkę, gdzie znajdują się buciki niemowlęce. Tu może nastąpić – wycinana zazwyczaj – scena z Siebelem, który nieskutecznie próbuje ją pocieszyć, Małgorzata jednak wciąż czeka na Fausta. Na scenie powyżej trwa próba chóru. Fausta nigdzie nie ma, natomiast za ścianą jest Mefistofeles, który gra sobie na organach, a potem dręczy znękaną wyrzutami sumienia Małgorzatę, odzywając się do niej zza lustra. Rolę chóru demonów odgrywają artyści próbujący piętro wyżej, plotkujący o Małgorzacie.

Powrót żołnierzy odbywa się jako „teatr w teatrze”, Siebel-Walenty (czyli jednym słowem Rywal) bije się z myślami – oczywiście ktoś „życzliwy” już mu doniósł o zdradzie Małgorzaty. Jej samej nie ma, siedzi w garderobie i płacze. Gdy scena pustoszeje (zostaje tylko Walenty i Siebel) pojawiają się Faust i Mefisto. Mefisto machając nogami buja się na żyrandolu i śpiewa swoje złośliwe kuplety, Faust bezskutecznie stara się go uciszyć; Walenty nie słuchając błagań Siebela wciska Faustowi do ręki szablę (rekwizyt teatralny) i zmusza do pojedynku. To jest moment na stereotypowe powiewające koszule i porządną bijatykę. Gdy Walenty pada ciężko raniony, widz zauważa, że na piersi Siebela też jest krwawa plama. Faust ucieka, Mefisto znika (wraz z żyrandolem), na scenę wbiega chór, a za nimi Małgorzata. Walenty zrywa jej z szyi łańcuszek z zaręczynowym pierścionkiem, przeklina ją i umiera; w tej samej chwili Siebel również pada martwy.

Akt V

Pusta scena. Mefisto ustawia rekwizyt-tron i każe Faustowi siadać. Faust czyni to niechętnie i rozpoczyna się Noc Walpurgii. Corps de ballet występuje jako corps de ballet i wdzięczy się przed Faustem ile się da. Mefisto prezentuje solistki: bliskowschodnią piękność, potem jedną z baletnic, romantyczno-gotycką królewnę, uczennicę w mundurku (całkiem współczesnym). Faust patrzy na to wszystko coraz bardziej przerażony, z rosnącym niedowierzaniem. Piękne dziewczęta wpychają mu się na kolana, próbują go całować - Faust stara się je odgonić, Mefisto się śmieje. Tymczasem Małgorzata piętro niżej rozbija lustro w garderobie i przechodzi do gabinetu Fausta. Przerażona ogląda panujący tam nieład, widzi organy, w końcu znajduje buteleczkę trucizny, którą Faust chciał zażyć na początku pierwszego aktu. Nalewa do kielicha i pije.

We fragmencie instrumentalnym po tym, jak Faust rozkazał Mefistofelesowi prowadzić się natychmiast do Małgorzaty, ma miejsce scena zbiorowa w teatrze. W obecności chóru, na scenie, Małgorzata ma krwotok (duża, rozmazana plama na deskach plus pobrudzona cała dolna połowa białego kostiumu do „sceny więziennej”) i mdleje. Chór rozchodzi się, Faust i Mefisto znajdują Małgorzatę leżącą nieprzytomną na scenie. Mefisto oddala się i kochankowie zostają sami. Scena zmienia się podobnie jak w III akcie do sekwencji ogrodowej (gwiaździsta noc, dym na deskach, ogólnie bardzo romantycznie). Małgorzata rozpoznaje Fausta i padają sobie w ramiona; wtedy okazuje się, że ona nie rozumie co się z nią dzieje, majaczy w gorączce. Gdy próbuje wstać, ciągnie się za nią krwawa smuga; leci Faustowi przez ręce, kiedy ten stara się wyprowadzić ją na zewnątrz. Nadbiega Mefistofeles (bez swojej czerwonej peleryny, tylko w kapeluszu i masce), chce pomóc Faustowi uratować Małgorzatę. W czasie szamotaniny dziewczyna zrzuca mu kapelusz (więc coraz bardziej widać, że Mefisto to w istocie sam Faust). W finałowym tercecie Małgorzata praktycznie omdlewa, wiesza się na Fauście, który osuwa się na kolana i błaga ją o przebaczenie (ona wydaje się mu wybaczać, ale trudno ustalić, na ile jest świadoma). Mefisto krzyczy na Fausta i Małgorzatę, żeby się pospieszyli, ale bez efektu. Na dole, na poziomie garderób, zbiera się tłumek chórzystów. W ostatnim wysiłku Małgorzata wstaje, podchodzi do Mefista i ściąga jego maskę – teraz widać bez żadnej wątpliwości, że jest identyczny jak Faust. Swoją ostatnią kwestię „Va, tu me fais horreur!” Małgorzata wrzeszczy do obydwu, po czym pada nieżywa. Faust rozpacza łapiąc się za głowę, Mefistofeles odchodzi w kulisę. Ostre światło na dolny poziom sceny, gdzie gapiący się na nich od pewnego czasu chórzyści wykonują finałowy chór aniołów przekonani o własnej moralnej wyższości.

Kurtyna

piątek, 24 października 2008

"Burn After Reading"

Wspólna wizyta w Warszawie w związku z premierą Fausta i przyjemnościami towarzyskimi. Szczątki sympatycznej jesieni.

Zaparkowanie samochodu gdziekolwiek w Warszawie wiąże się z późniejszym wyjmowaniem zza wycieraczek i z wszystkich możliwych szczelin samochodu reklam "namiętnych studentek", "profesjonalnych masażystek", "trzeciej godziny gratis" ilustrowanych zdjęciami wypiętych, napiętych i opiętych damskich tyłków opisanych imionami i numerami telefonów. Podobno zresztą ulotki te stały się collectors' items wśród kilkuletniej dziatwy. Mam więc w rękach taką ulotkę, czytam spodem adres przybytku rozkoszy: Chłodna 39. Chyba lepiej byłoby Gorąca 21.

Rzadko chodzimy ostatnio do kina. Nie lubię zwłaszcza przymusu oglądania półgodzinnego bloku reklam i tzw. zajawek przed seansem - ale z drugiej strony nie mam na tyle nonszalancji aby wejść na salę pół godziny po nominalnej godzinie rozpoczęcia umieszczonej na bilecie. Z trzeciej strony: w dawce homeopatycznej (telewizji nie oglądamy, internet sterylizuje nam firefoksiany adblock i filtr na skrzynce pocztowej) reklamy są nawet zabawne.

Ponieważ rzadko chadzamy, wszystko jest dla nas nowe i nieznane, w tym i tak zwany repertuar. Przez pewien czas (zanim zobaczyłem plakat) myślałem, że Świadectwo to po prostu polski tytuł filmu High School Musical III. Nie mogliśmy też pojąć dlaczego pojawiła się na ekranach animowana wersja jednego z odcinków Gwiezdnych Wojen (Atak Klonów). Po co robić kreskówkę z poniekąd kreskówki?

A co do samego filmu (vide tytuł wpisu) - zabawny, dobrze zagrany, sprawnie wyreżyserowany. Natomiast to, co we mnie zostanie na dłużej, to niemy podziw nad starszym ode mnie Bradem Pittem grającym nastolatka.

środa, 8 października 2008

Jak hrabia z biskupem winem handlowali i co z tego wynikło

Ostatnio byliśmy w księstwie, które nie ma księcia, tylko dwóch półksiążąt. Monarchia jest półelekcyjna (bo druga połowa jest nominacyjna), przy czym elekcja odbywa się mocarstwie ościennym (nominacja zresztą też). Mało kto uświadamia tego ościennego wyborcę, że wybierając sobie prezydenta, wybiera też komuś półksięcia. Księstwo nie utrzymuje sił zbrojnych, a mimo to toczyło długą acz bezkrwawą wojnę z Niemcami, wypowiedzianą w 1914. W pospiechu zapomniano dopisać księstwo do Traktatu Wersalskiego i tak pierwsza wojna światowa trwała na tym małym obszarze aż do 1958, ignorując zupełnie fakt, że w międzyczasie zaczęła sie i skończyła druga. Rozwiązanie tej zagadki znajduje się w Pirenejach, na pograniczu hiszpańsko - francuskim i jest jednym wielkim straganem pod firmą Andora. Ponieważ księstwo nie jest członkiem "unii brukselskiej, nierządnicy europejskiej" i jako obszar wolnocłowy kusi niskimi cenami, na granicy odbywają się szczegółowe kontrole bagażników i w ten sposób pieniądze zaoszczędzone w Andorze wydaje się na opłaty celne we Francji lub Hiszpanii. Według traktatu z 1278 ludność Andory ma płacić swoim co-princepsom rocznie cztery szynki, czterdzieści bochenków chleba i sześć galonów wina. To, co służby celne obu państw rekwirują podróżującym na granicy znacznie przekracza wartość daniny.

Raz jeden podjęto próbę zespawania dwóch półksiążąt w jednego księcia. W 1934 pewien słowiański awanturnik ogłosił się pełnym księciem, przyjął tytuł Borysa I i wypowiedział wojnę biskupowi hiszpańskiego Urgel (pierwszemu półksięciu). Wojny prezydentowi Francji (drugiemu półksięciu) nie wypowiadał, bo uważał się za regenta króla francuskiego, którego nieprawnym sukcesorem był właśnie prezydent republiki francuskiej. Biskup uśmiechnął sie i zadzwonił po sanitariuszy. Sanitariusze zabrali jego Książęcą Mość do Madrytu, gdzie go, przede wszystkim wylegitymowali. W papierach Jego Książęca Mość miał napisane Borys Michajłowicz Skosyriew i jako miejsce urodzenia Wilno. Na terenach Półwyspu Iberyjskiego nawet dziś trudno o dobrą znajomość geografii Europy Wschodniej, więc zarejestrowali Skosyriewa jako Polaka. On sam uważał się raczej za Białorusina. W 1917 wraz z falą białej emigracji przedostał się do Anglii. Niewiele wiadomo o jego zajęciach i źródłach dochodu. Na pewno współpracował z Olivierem Locker-Lampsonem, który był jednym z dowódców brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego w Rosji. Po wielu latach Skosyriew utrzymywał, że wykonywał tajne zlecenia Rządu Jego Królewskiej Mości. Z pewnością rząd brytyjski nie zlecał Skosyriewowi puszczania w obieg fałszowanych czeków - pod takim zarzutem był przesłuchiwany przez londyńską policję w 1919. Zaprotokołowano wówczas, że przesłuchiwany pracuje jako tłumacz w japońskiej misji wojskowej.

W 1925 Skosyriew na "nansenowskim paszporcie" wyjeżdża do Holandii. Nie wiadomo, co tam robi. Sam później twierdził, że oddawał usługi na dworze królowej Wilhelminy, która nadała (!) mu tytuł "comte d'Orange". Z pewnością Skosyriew otrzymał wówczas holenderski paszport, bo legitymował się nim w latach trzydziestych. Tradycyjnie niewiele wiadomo o jego podróżach. Twierdził, że nauczył sie hiszpańskiego w Kolumbii, gdzie prowadził firmę eksportową. Na początku lat 30 Skosyriew przebywa na Balearach, gdzie podaje się za profesora literatury angielskiej. Żeni się, ale nie przeszkadza to mu w licznych romansach, miedzy innymi ze świeżo rozwiedzioną multimilionerką amerykańska, Florence Marmon. W 1933, zagrożony wydaleniem z Hiszpanii, przybywa do Andory.

Pirenejskie księstwo przeżywa wówczas okres niepokojów społecznych, napływowi robotnicy hiszpańscy (anarchiści, syndykaliści i anarcho–syndykaliści) wzniecają strajki, zbliżają się wybory do parlamentu, podatki rosną, ceny nie maleją - w Andorze musza interweniować francuscy żandarmi. W takiej atmosferze Skosyriew przygotowuje swoje entree. W porozumieniu i za zgodą francuskich monarchistów ogłasza się władcą Andory w imieniu prawowitego półksięcia, pretendenta do tronu Francji. Ogłasza również plan rewitalizacji gospodarki, poprzez zniesienie ceł i budowę kasyn (na wzór Monako) oraz wielce socjalistyczną w duchu konstytucję. Biskupowi już kasyna kwaśno smakowały, ale ta swoboda wyznania i poglądów przebrała miarkę. Skosyriewa aresztują hiszpańscy gwardziści, mimo że podobno przypadł nawet do gustu tubylcom.

W Madrycie nie bardzo wiadomo, co zrobić ze Skosyriewem – ma wiele paszportów, powołuje się na rozliczne wpływowe znajomości, co więcej, twierdzi, że z tym księciowaniem to był tylko żart i (jakbyśmy to dziś powiedzieli) happening. Jedyne, co można zrobić, to wydalić delikwenta. Najbezpieczniej do Portugalii. Na granicy portugalskiej Skorsyriew jest znów aresztowany i wydalony, tym razem do Francji. Która - tak, tak, czytelnik zgadł – aresztuje Skorsyriewa i wydala go, przewidywalnie, do Hiszpanii. Tak więc Skorsyriew błąka się po okolicy (zahacza jeszcze o Maroko), aż w końcu, w 1938 władze francuskie zezwalają mu na osiedlenie się.

I tak Skorsyriew dożyłby może spokojnej starości w pachnącej lawendą Prowansji, gdyby nie pewien austriacki wegetarianin. W 1939 wraz z innymi elementami politycznie niepewnymi trafia do obozu internowania pod Tuluzą, z którego wychodzi po klęsce Francji. Archiwa Wehrmachtu rejestrują obecność Skorsyriewa wśród oddziałów niemieckich na froncie wschodnim, w charakterze „cywilnego specjalisty”. Trop urywa się w 1943. Następny ślad datowany jest na kwiecień 1945 – wówczas Skorsyriew trafia do amerykańskiej niewoli. Zwolniony, po przesłuchaniach, jako nie-Niemiec i nie-nazista. W 1948 aresztowany przez Rosjan w Eisenach, na terenie radzieckiej strefy okupacyjnej. Z Syberii wraca w 1956, osiedla się w RFN, w Boppard, gdzie umiera w 1989. Zdecydowanie postać z potencjałem na bohatera filmu sensacyjnego.

Inne jest jeszcze ciekawe zjawisko geograficzne w pobliżu, zwie się Llivia. Jest to hiszpańska eksklawa na terenie Francji. W najwęższym miejscu „dużą Hiszpanię” od Llivii oddziela pas Francji mniej więcej dwukilometrowej szerokości. Przed Schengen rozwiązane to było tak, że na skrzyżowaniu „drogi hiszpańskiej” z „drogą francuską” stały sobie nakazy jazdy na wprost (i zakazy skrętów w lewo i w prawo). Dziś już oczywiście wszyscy jeżdżą sobie jak chcą – a i podejrzewam, że dawniej też tak robili. Skąd się to wzięło? Na mocy traktatu pirenejskiego z 1659 Hiszpania zobowiązywała się oddać Francji, między innymi, 33 wsie powiatu (comarca) Cerdanya. Hiszpanie podpisali traktat, ale coś im tak chytrze z oczu patrzało. No i wyjmują z czarnej aktówki akt nadania Llivii praw miejskich datowany na 1528. I mowią „ha! – bierzcie wsie, i bierzcie kmiotów, ale przecież Llivia to miasto. Miasto!”. Tu Francuzi się zmieszali i mówią, że dobrze, zostawcie sobie Llivię, tylko nie budujcie tam murów, zamków ani umocnień. Na co Hiszpanie mogliby odpowiedzieć, że jakie tam mury budować po wsiach, a jakie zamki na 13km kwadratowych, ale że byli ludźmi dobrze wychowanymi i nie chcieli przedłużać rozmowy, na tym się traktat pirenejski zakończył.

Potem jeszcze Francuzi pokazali, że są równie dobrze wychowani, bo całkiem za darmo dali Hiszpanom łąkę – gdzieś przecież ci miastowi musieli paść owce i krowy – oraz szereg innych udogodnień (las, dostęp do strumienia). W 1939, pod koniec wojny domowej, był nawet pomysł, aby rząd republikański schował się na terytorium Llivii i tam sobie rządził snując plany rekonkwisty, ale ostatecznie upadek republiki był tak szybki, że do niczego nie doszło.

poniedziałek, 22 września 2008

Czytanki z prehistorii internetu

Daniel Wilczyński pojawił się na soc.culture.polish latem 1994. Przebywał tam krótko, niecałe dwa miesiące, ale pisał dużo i na różne tematy. Szczególnie upodobał sobie geopolitykę, motoryzację i stosunki społeczne. Był Daniel przykładem pozytywnie zaangażowanego w sprawy kraju Polonusa, najprawdopodobniej drugiej lub może nawet trzeciej generacji.

Ponieważ sam Daniel pouczał (bodaj p. Juliana Ilickiego) "I nie wycagaj jedna fraze i patrz izolowano na ta", chcąc przybliżyć twórczość Daniela zdecydowałem się wycągnąć wszystkie możliwe frazy. Rzucają one wiele światła na to, co nazwano na sciepie później 'syndromem szfeckim'.

Swego czasu Joanna Chmielewska (autorka kryminałów, najpopularniejsza polska pisarka w Rosji) bawiła swoich czytelników polszczyzną inspektora Muldgaarda. Daniel przebija Muldgaarda, chociażby dlatego, że jest autentyczny.

Pisownia oryginalna (pisało się wtedy bezrobaczkowo), interpunkcja nieomal też - pozlepiałem tylko 'myślociągi' w akapity.

Ale teraz już światła gasną, szmer na widowni cichnie, powoli unosi się kurtyna. Proszę Państwa, monodram Daniela Wilczynskiego pod tytułem "Szwety". Voila!




Duzo Polakuch i antiPolske sily mowi zle o Polsce na zachodzie. Tak w Polsce jak i na zachodzie. Dlaczego ? W historjy tam duzo przykladow ale ja wybram te co w mojim czasu sie ujawnialy: Ja tam kiedys slyszalem nie tak dawno voice of america po Polsku i tam mowiono ze w tej Americe jest tak piekne i tak dobrze i wszystko majom etc.. To znaczy ze w Polsce jest ochydnie . Ja rozumiem.


Radio wolna europa tez dobrze pomaga. Oni troche zaduzo prawdy mowial w troncajal sie. Rzad Polski musi byc ten co trzyma waznom informacje a nie ludzie biegem. Jak rzad cos chce cos zrobic a wolna europa sie wtronca no to efekt tej decyzji wyplynie jak pjach. Jak to by wygladalo jak twoj sadsiat by chodzil 2 metry po tobie co dzien.


Polacy kochajom egzotyzm "mandarinki i Polo" Duzo Polakuch uwaza: Lepiej jeden Polo w lesie jak dzesiec Polonezow w renku. W szwecji sie tylko jedzenie szwecke sie je mimo ze nie powinno (malo ludzi polnocny kraj etc..) W Polsce powinno sie jesc to co
Polska produkuje: mleko zamias herbata ,kawa,czy te ruzne orenzady. jagody,truskawki zamiast mandarynki,pomarancze,cytryny.
etc..


Brak w Polsce nationalyzm ,to znaczy konstruktywny . Na zachodzie ludzie sie bardzo interesujom o swojom narodzie za duzo imigracja obcokrajowcow ,EWG, ekonomia narodowa, swoje zaklady ,etc.. I otych rzeczach co dzien sie o tym mowi,w pracy na wolnym czsie etc.

Reklama telewizijna pokaze prawie tylko szwedske rzeczy. Ludzie maja reklame na swetrach .Jak by bylo Krakus czy Jelcz,Star. Ten konstruktywny nationalyzm jest wazny bo reguluje stosunki medzy indywydem (obywatelem) i Panstwem (kolektywem) . Jak indywydzi majal czesc panstwa u siebie to sie lipiej rozumial (bez ogromnej dyskucji i wytlumaczenia) i tez co jest wiecej wazne ze panstwo niebedze budowalo
straszne arsenaly zeby wewnetrzno otrzymowac te stosunki.


Jak pozatem panstwo jest slabe to ludzie bedal wybudowac straszny revir zeby utrzymowac pewnosc przeciwko inym czlowiekem. Jak masz jezoro z rybami i ludzie lowiom i ryby sie konczom jak nie masz panstwa no to sie ryby skonczom i wszyscy pozniej glodzom. Nikt nie szkonczy bo traci (twierdzenie dezyzja grania) A jak masz dosyc silne panstwo i dotego konstruktywny nationalyzm to sytuacja bedzie
regulowana i stabylna. Rybaki sie beda rozumic ze saba i panstwo. Troche miej sie bedze lowilo i ryby sie nie skonczom.


Co ja zarobiem no to panstwo a co panstwo to i ja. Waznie dodac to wszystko musi budowac na demokracje. Ludzie muszom wybierac ten najlepszy rzad. Inny rzecz, brak "idiosyncratetic knowledge" miedzy Polakami szczegulnie na zachodzie. Inny rzecz, Polacy za duzu wiedzo co mowi do nich na zachodzie. Polacy powinny zobaczyc dokladnie jak sie robi i mysly na zachodzie. Polska musi mocniej powiedzic gdzie
stoji w stosunkach przciwko zachod i rzeczysce inne marody i odrazu wysoko reagowac jak cos nie dobrze. Bo tak bedze marginalizowana i bedzie sie deptac na nia.


Polacy powinny tez wiecej szerszej mowic o ekonomji i polytyky i nie wstydzic co sie na zachodzie uwaza o tym. Za malo sie mowi o za duzo imigracja obcokrajowcow ,EWG, ekonomia narodowa, swoje zaklady ,etc.. Dlaczego sie nic nie mowi o cienzarowka STAR czy JELCZ co sie nimy stalo jak im idzie etc..


Ja sie cieszem ze tam ktos daje zwoje argumenty przeciwko (czy moze za) moje bo to roby dyskusce otwartom i zywom obogaca i stego moze cos konstruktywne wyjdzie.Zegarek co stoji tez pokazuje czas kiedys dobrze. Ale zegarek co chodzi za szybko tez nie pokazuje czas dobrze. I ten zegarek trzeba troche powolnic. (sensu ekonomicznej)


Ja nie chcem zmienic zdanie ludzi bo trzeba powiedzic co sie uwaza argumenty i anti argumenty. Wszysci mamy ten samy cel zeby postawic Polske silnom i stabilnom. I biegamy na swojich scieszkach na polach ,przed lasach do tego celu . Tylko nikt nie moze byc cichy ,wszycy muszom dawac swoje argumenty i muszum tez brac inne argumenty zeby zmienic kierunki. Przy samym koncu prawdobodobnie wszyscy stojimy blyzel ze sobam i ten co wygra moze lepiej przekonac innych.

koniec zartow powaznie FSM 126 (MALUCH) jest bardzo dobry samochod w sensach narodowo ekonomicznej. Tansza prudukcja,miej materialu ,prosta konstrukcja etc. Bieze malo palywa (okej powinnem brac miej) Tarcze miej na ulicach (kto placi za tarcienia ulic ?) Bieze malo miesca ,kto biedzie placil za szersze drogi, garaze, parkingy etc. budowanie bardzo kostuje niestety ludzie tego nie wiedzom. Dlaczego ten fantastyczny Mercedes chce takom koncepcje miec dzisaj i produkowac take MALUCY ?


Trzeba sie przyznac ze te male samochody majal slabosci Okej ktos tam mowil ze sie siedzi na silniku na MALUCU ale jak ja jechalem takim Polo to ja myslalem ze mialem silnik na kolanach. Nie to powazne jest ze te samochody male nie sa pewne przy wypatkach. Te samochody sie nadajom na okriegach duzo mieszkancow (miastach) i do tego tez te argumenty z gory.


Powino sie przed podatki,paliwo,ubespieczenie na samochody wykierowac ze male samochody w miastach a duze samochody pod miastach. Naszy duzy samochod jest POLONEZ. Inna rzecz moze nie dotego. Autostrady powino sie miedzy duze miasta (okrega) dosyc blisko lezance. Tym wieksze okrega tym dalej mogom lezyc zeby motiwanie budowania autostrady.(duze okrego w sensu ludnosc. przemysl, administracja, strategja etc..)


STAR i JELCZ sa dobre cienzarowki oni sa nie zaduze i nie zamale. Na zachodzie takich niema .Dzisaj francuzi beda take stej klasy produkowac. Jak w Polsce jusz sie zaczyna budowac to take cienzarowki sa idealistyczne. Po co miec za duze i kolorowe (i droge rzeczywisce) cienzarowki zeby transportowac rzeczy dosyc brudne (cement polwyrobki etc.) w Polsce. Te duze i kolorowe cienzarowki nadajom sie za maksymalny export. Jak ja by bylem Polytykem z jakas potegom to ja odrazu przed 2 miesancow postawilem te dwa zaklady na maksymalnom produkcje.


W tamtym tygodnu taki maly szweti Bialy Niedzwiedz masakrowal 8 ludzi do smierci na zalym miesce i on byl w stanu bardzo pragmatycznym i dokladnym.


Ja jednak muszem troche opowiedzic i tych szwetach dlaczego oni maja tak "dobrze". Od roku 1860 do pierwszej wojny swiatowej szweca brala straszne pozyczki od angli, niemcach, franzusuch. I stego czasu te wszystke znane szwetcke firmy zaczely i ich duzo bylo. Tez sie budowala infrastrukture (linje pociagowe,drogi,elektrofikacja,
kopalnie zelazne etc..)


Kiedy wojna pierwsza zaczela i potem ,te dlugi zniknely (nic nie byly wartosciowe) i jak by wojna sie nie zaczela to by oni nigdy nie splacily te dlugi. Na pierwszej wojnie to szweti za bardzo droge pienodze sprzedawaly wyrobky i zelazo etc.. do narodow w wojnie i strasznie zarabialy. Pamietac ze szweti sie strasznie bogacily na
pierwszej wojnie. Ale tez sie bogacily na niemcow. A prawica (obserwuj prawica ,tak prawica szwetska) byla (i jeszcze jest) ogromnie pro niemiecka (historycznie hitlerostwo powstala szwetcji ale to jest inna historia) zaczela ogromne nationaliziwanie wszystkej wiekszych zakladach infrastrukturalnych (kopalnie ,koleje,elekrofkowanie..) Wolne tylko te priwatne firmy istniec co byly 100% lojalne prawicy polytyky.


Dlaczego ? Zauwazyly ze te priwatne firmy sprzedawaly tez drogo do niemcow. Juz miedzy wojnamy to juz niemiecki przemysl byl faworizowany przed szwetce. A kedy druga wojna zaczela sie to szwetcki przemysl tanej z przedawal do niemcow jak to koszta produkcji. szwety jescze tez tak ogromnie szmugel prowadzily ze Rossjani museli wsiakac te statki .szwety do dzisaj nazekajom bo mowily ze byly NEUTRALNI +:-) (i mowiom ze dzisaj sa ,te karole) Szwetzi asz tak pomagali niemcom na
drugej wojnie ze glod byl wiekszy szwetcji jak w Polsce na wojnie drugej swiatowej. szwetcja sie bogacila na pozyczkach z tamtego wieku i przed pierwszom wojne swiatowom .


Na drugej nie bagacili sie bo oni strasznie pomagali niemcom. Odrazu po drugej wojne zaczela szwetcja tez siejescze bogacic . Tym razem to bylo "hitlerowske zloto" . Niemcy wszystko wziely od zschodu i szwedzi zaczely sprzedawac duzo do niemcow i oba zarabialy jeden drugego pomagal. Prawa i lewa reka pomaga .Dlaczego? Bo to siedzi w te same cialo .


No zpowrotem do Polski . Plan Balczerowicza jest fiasko w ekonomicznem sensu. Psykologycznie moze jeszcze : Chciely zachod no to majom zachod. Te wszystke reserwy od czasu Mazowieckego i Suchocki buduje na czas Jaruzelskego. W tym czase byla ogromna reprezja polytyczna i to nie dobrze. Ale ekonomiczne rzad musal agerowac "demokratycznie" bal sie robic bledow i sie jakos optimalnie sie staral.


Mimo polytycnej reprezji to modernizacja sie pospieszala. Wszystko ekonomyczne kierowanie jednak nie tych powojennych rzaduch wina. Co Polski rzad mogl z robic po wojne drugej jak tylko piach zostal. Co Polski rzad mogl z robic ze swiat bojkotowal Polske od roku 1980 za wojne w afganistanu.


Polacy dotego sa Slowianie. Co Polski rzad mogl z robic ze na zachodzie szcegulnie szwecji sie nie kupuje Polski Krakus i Polskom Szynke etc.. . dlaczego szwety jedzom farbowana gelatine z cukrem i farbowana moka zemiakowa z tluszczem. Ja jednak je havregryn i siadle mleko . Na zachodzie szczegulnie szwecji nie kupuje Polske towary mimo ze sa lepsze bo wszystke kierowniki o organizacje so lojalne do szwecji i do
niemiec.

Co Polski rzad mogl z robic ze Rossja musala karmic centralnom azje co tylko rosla strasznie demgrafycznie i nigdy sie nie skonczylo. Co Polski rzad mogl z robic ze Rossja musala pomagac z Polskom caly ten 3 swiat co zachodu nie oplacalo sie miec. Co Polski rzad mogl z robic ze ameryka po wojne zaczela ogromne zbrojenie po wojnie z Rossjom. Co Polski rzad mogl z robic ze zachodnie umuwienia sie tak dlugo
trzymajom jak paczka Tetra Paku. Jak arabowie podwyszyly olej to zachod szybko dawal straszne pozyczki zeby wybudowac przemysl energie gazowom i weglowom na export na zachod. Ale jak pozniej olej poszet nadol to dollar poszet nagore i porzyczki taksamo . Zachod nie kupowal tej energi momo ze tana byla. Co Polski rzad mogl z robic ze niemcy i szwedzi grozily caly czas.


Jak juz Rossja troche puscila to juz zaczely te kraje nachodzic. Komuna wiedzala ze tak bedze i dlatego jak naj pozniej chcaja poscic wladze .Ludzie tego nie wiedzely i ruznica miedzy zachodem i zschodem byla wieksza ekonomicznie i zachod by mogl wykupic Polske. I zachod zaja tak Polske jak z Indianamy za jeden BMW. Pamietac co Komuna robila polytycznie i ekonomycne to trzeba odruznac. Powina budowac
demokrackje i w puszczac wiecej prywatany rynek. Ekonomycznie zachod jest wiecej panstwowy jak sie daleka widzy. Polytycznie sie zachod zaczyna ciemnic.


Co zachod teskni o Polsce zeby byla dziky nieswobodny rynek i niedemokratyczna systema. Patrzyc na te kraje uruguay argentyna Te kraje byly po wojnie bardzo bogate i polytcznie demokratyczne. Ale im nie wolno bylo exportowac na zachod i co : bieda i diktatura Jeszcze na duzo miescach w uruguayu sie urzywa samochody z latach 1920.
Dlatego trzeba isc na retret plana Balczerowicza w ekonomicznym sensie i wybudowac jakas strategie narodowom. Bo ten plan buduje ze Polsce wolno exportowac. A Polska jest nie tylko bojkotowana oficialnie tylko tez mentalnie. Polska naj wiecej wygra z handlem Rossjom,Amerykom i Daleki zchodem. A nie krencic sie zachodniom europom i 3 swiatem.


Moja rada jest zeby prawica i lewica sie w Polsce jakas umuwila o strategje wspolnom na pare lat wybudowala a pozniej mogly ludzie wybrac co chcom bo jednak bedzie demokracja. szwedzi tylko chcom platac sie i czas zabierac za Polske.


Czy naprawde to jest prawda ze leszek z Polski pojecha do turcji zeby zpolprace robic o produkowania starego grata F16. Sie pozniej martwi z kolegom z turcji o demokracje w Rossji. Ja dzienkuje. turcja naprawde nie jest demokratycznym krajem o duzo miej jak Rossja . Plemionka Polske w tym kraju nie wolno wcale mowic po Polsku. Bardzo duzo ludzi siedzi wtym kraju w wiezeniu (i w jakich warunkach). Ten kraj przecziesz ma wojne domowom . turcja jest historycznym wrogem do Polakow i ogulnie do Slowianow. Dzisaj ten kraj wszedzie ma wrogow : grozi na Bulgarie,Grecje,Arabow etc.. F16 nalezy do turcji bo oni maja wrogi co maja nie specialnie dobre samoloty.


Dla Polski potrzeba samoloty latach poznych 80 czy 90 . Polska bedze musala bic sie przeciwko lepszych samolot w europie. (prawdopodobnie przeciwko niemcow w wladze republikanuch) Polska tez potrzebuje wiecej anty-tankowych broni zeby umiec przebic polmetrowych panzar w niemieckim leopardzie. Tez potrzebuje anty-samolotowe instalacje. Potrzebuje instalacje radary, zeby szybko ostrzegac ale tez ludzi na
miescu do okolo Polski zeby widzic sytuacje na miescu. Wybudowac wszedzie komunikacje, zeby nikt sie nie na slepo bil. Wojsko musial bedze umiec robic szybke ,koncentrowane ataky przeciwko wroga i musi by elastyczne na caly kraju.


Koniec te czasy kiedy studia przerywal sluzbe i desertera nie trzeba bic bo to jest slaba reklama tylko dac cywylnym rzadzie reke i wlozyc desertera na pol roku do wiezenia ,poscic pol rok, i jeszcze raz do wiezenia jak deserter nie chce do wojska i tak dalej. Koniec tez te czasy kiedy zolniesz kopal i robil extensyvne rzeczy w wojsku zolniesz musi konsentrowac sie jeden rzecz : wroga wyzucic z Polski. Musi tez
dzisaj tworzyc jakas policje co moze operowac na duzych terenach bo przyslowisci bedze duze infiltrowanie z zachodu i niekontrolowana imigracja 3-swiata. Wojsko ,Policja i terenowa Policja powina sie zrobic bardzo popularnia przes reklama szczegulnie do kobiet.


To jest naprawde wstyt ze rodzice i szczegulnie matka nie chce puscic swoj syn do wojska. Dzisaj wojsko powino nie byc za mocne tylko musi byc wiecej efektywne. Bardzo waznie zeby umiec mobilizowac pare X miljonow ludzi na X godzin i trzeba uczyc sie panowac take sytuacje : naprzyklad : stare babsko co niema 10 kg kelbasy i dostaje panyke i zaczyna krzyczic i wrzesczyc. Koniec tez tego czasu ze gwiazdy sie chowaly z boku frontu wszyscy nagure do generalu musza agerowac przy samu froncie. Ogulno polytycznie to Polska dzisaj robi hystoryczny blad. Polska powina sie zblyrzac sie do Rossji a nie do turcji i weger.


Polska musi dawac gwarancje faktyczne ze nie jest przeciwko Rossji jeden taky rzecz moze byc ze kupic spaniale Rossijske samoloty Mig-29 czy Sukhoi-27 prawie zadarmo i tez inne sprzedy. Ja myslem ze zachod tez by sie niegniewal bo lepiej uspokojic Rossje i Polska bedze lokalnym stabylnym ,silnym narodem. Polacy powiny pakazac solidarnosc do Rossji i liberalna prasa powina przeprosic Jeltsyna. Dlaczego Polska nie handluje wiecej Rossja w okregach Kaliningradu i dawac dobre mozlywosci Rossji dochod miec do Kaliningradu przes Polske zeby wymanewrowac tych litwinuch co sami probuja wykorzystowac ten handel z Rossja. w Polsce to jak by Leszek W, by troche wiecej byl pragmatyczny i nie sluchal tych liberalnych doktorow, to by odrazu jego partia BWDR spolke jakas by zrobila z Pawlakem i Lewica zeby wymanewrowac ten liberalny wpyw co grozi na lewice. BWDR by przezyla jak socialkonserwatywna partja. Ja nie jestem jakis komuna etc tylko ja
chcem miewiencej jak sie na zuchodu mysly.


Niestety jeszcze duzo Polakow mysly ze na zachodu szczegulnie w nowym jorku ulicy sa z zlota i nikt nie pracuje. Czy lepiej jeden Polo wlesie jak dziesec Polonezuw w reku. Obudz sie Lech Walesa !! Ja mowiem jeszcz raz : Walesa i stronictwo do oko jego (Katolici,Konserwatywne etc.) powiny dawniej i dzisaj jak naj szybciej
zpolpracowac Lewica i z Pawlakem . Dlaczego. Te liberale i anty-Polske sily sie plontaja do Lewicy i do stronictwa Walensy i siedza rzeczywiscze w unji demokratycznej. To znaczy ze te liberaly i anty-Polske sily siedza ze wszystkich stron.


Jak Lewica ,Pawlak i stronictwo co do okola Walensy, sie zbiora no to nikt znich nie beda opirac sie na tych liberaluch i anty-Polskich sil i beda miec wiekszasc glosuw w Sejmu i Senatu. Bo trzeba pamjat ze tam jest jakis czesc Lewicy co sa liberaly i czesc stronictwa Walesy liberaly i anty-Polske sily. Przyslosci te wszystke liberaly
,anty-Polske sily, i inne destruktywne sily beda sie zbierac do unji-demokratycznej i to jest dobrze bo ludzie beda wiedziely gdzie ich sie ma. unja-demokratyczna bedze miala gdzies miedzy 6% - 16% glosuw w Polsce. Stronictwo do okalo Walensy bedzie partja centrum-konserwatywna co beda miec glosy Katolycke (ale te anty-polske
sily do unji) social-konserwatyne,konserwatyne,jakes intelektulne etc.. no i bedzie bral pro-Polske liberaly od unji. miewiecej 20% bedzie mial.


Tylko to wszystko zelezy czy Walensa i Kosciol sie obudza pojdal na retret i sie zrabia szersze i zaczna zpolpracowac Lewica i z Pawlakem. Lewica to bedzie miala 30% - 35% glosow przyszlosci Pawlak (rolnictwo ) bedzie mial 20% -25% I tak jest na zachodzie i bardzo dobrze funkcionuje. Tak szczerze powiedzic ze Pawlak jest dzisaj
Super-Polakem. I ja mowoiem Pawlak obudz tego Leszka co juz zasnol i ten Kosciol co sie zacza wiezyc liberala i anty-Polaka bo jednak masz ciche wiekszasc pod saba. I niedaj sie za jakas artyficilna multy-medialny,multy-narodywy krzyk z samodobrych figur co mysla ze cos odpowiadaja. bo to co ty (Pawlak) robisz to lezy wczasu. Ameryka nie jest tylko nowy jork a samochod nie jest tylko Polo i Rossja nie jest tylko trotzki i EWG nie jest caly swiat.


Przed zjednoczeniem niemca to jusz badanie w zachodnich niemca pokazalo ze 15% otwarto bylo za hitlera i 10% bylo neutralnie do hitlerstwa. To znaczy 10+15=25% z BDR


Czy naprawde to jest wina tych rencistow co nazekaja na wszystko ze hitlerowcy graza, przeciesz rentyscy wszedzie i ciagle nazekaja. A w exDDr to jusz bardzo duzo nieorganyzowanych hitlerowcuch grozy. Ja tu niemam zyfry na to ale to jest bardzo wysoka zyfra.


Dobrze ze jeszcze szwecja zaczyna slyszyc na malego ptaka Polskiego. Do sprawy :Szwedzi po prostu odrazu zabieraja Polska identyfikacje to znaczy ze tu ogulnie nie ladnie byc Polakem. Ale jak biezesz od kogos identyfykacje no to musisz jakas inna identyfykacje dawac. rzeczywisce szwecji powina to byc szwecka identyfikacja. ale tak prosto to nie jest.szwedzi wcale nie dawaja Polakom jakies identyfikacji
(szczegulnie nie dawaja szwedskiej) tylko nazucaja im kolektywne multykulturalna identyfikacje. Pszeciesz Polak w szwecji nic niema spolnego z afrykanem czy czlowiek z orientalji.(Polska jak kraj tez jest nazucona ten samy prozez od zachodu jak Polacy w szwecji)


Ogulnie Polacy nie mieszkaja w tych lepszych miesc tylko mieszkaja albo w gettach imigracyjnych albo jakies cienkej skorupy miedzy "kolorowymy" i szwedamy a Polki zginely do oba stron. Nic sie niedziwic ze Polki uciekaja od Polaka i Polskosci. Bo od 1960 latach zaczelo sie od jakis feministycznych grup z ameryky nazucac dziwna tradycje na Polakow I to bylo zeby chlopa wyzucic z domu i skonczyc pic piwo i zaczac brac narkotyke i skoncyc robic dzieci. Dzieci absolutnie nie wolno miec.Tylko wolno bylo 3-swiatem miec dzieci ale nie europa (w 70 lataach)


Te rzeczy juz w Polsce zczynaja przebijac. Ten feminyzm powino byc rzucone na 3-swiat bo tam zachod zepsol rolnictwo i jakis sie zrobil feodalyzm i tam sie zrobil za mocny tradicionalyzm i sie za duzo rodzi. Na zachodzie ten femynyzm bylo jakas krotky czas a w Polsce i miedzy Polakamy to jeszcze nie zginelo. Tez w Polsce bylo nazucone ultrastare tradycje jak babka mowila do curki-curki zeby ona miala siedzic wdomu i szyc.


I to niedziwno ze tak byla jak w domu nie bylo chlopa doroslego tylko femynysteczna i stara babcia. Tu szwecji nie tylko feminyzm grozi na Polaka tylko tez systema szwecka. Polski meszczyzna nie dostaje jakies normalnej pracy i ztego jego sytuacja w domu sie robi niska i ze jeszcze ma feministiczke w domu i to juz znaczy koniec rodziny. Te dzieci musza puzniej pomagac domowe rzeczy za femynysteczke i dla stara ultratradycna.


To dziecko (curka do femystycznej) rzeczywisce bedze prawie rekomendowana(od babki i matki) wziasc kogos z orientalji. A feminystyczka sie "zeni" swojim synem i nie chce puscic go bo jest sama.Dlaczego Taki orintalyczny meszczyzna (mowmy iranczyk) jest wychowany zeby sie robic dorosly od rodzicow . Rzeczywisce ma dwa rodzice a nie jeden. Nie pomaga w domu tylko juz od mlodych lat sie nastawia po trochu sie dojrzalac. Zaczyna sie uczyc,spotykowac ludzi (przeniewasz z swojich) ,i uczyc sie dobrze i pewnie jak brac kontakty naprawde jak zblyzac sie do ludzi,trenowac swoje osobyste sile. Rodzice dawaja jemo dobre jedzienie (nie processed food) i nie myje
sie jakis tanym mydlem tylko urzywa lepsze starodawne mydlo. Ubiera sie bardzo dobrze. Pracuje tesz ale nie w domu ,tylko juz ma otwarte oczy na spoleczenstwo ,zaczyna probowac ogulnie w roznych zaklad. I przy koncu dostaje dabra prace.


Dzisejsza sytuacja szwecji jest ze Polacy pojechaly nadol na tej socialnej drabince. Polycy sa przejechane od tych "kolorowych" dzisaj. Te pracy co Polaki i inne Slowiany powinny dzisaj miec sa dane do "kolorowych". Te "kolorowe" pszyjechaly tutaj do szwecji z straszna sila na jeden raz i odrazu byla dyskusja o imigracji. Oni byly reprezentowanie jak imigranci i oni byly postawiaone wysoko na drabine
socialnej z szwedskim spoleczenstwu zeby szwedzi niebrane byly jak razysty. Rzeczywisce wszysci nie moga siedzic wysoko. Ktos musal nadol.I to byly te "stare" imigranci szczegulnie Slowianie(Polacy).

Te "kolorowe" tez sie niedali rospruszyc gegrafycznie tylko sie trzymaja i kupuja rzeczy miedzy saba ,sklepy maja, importuja towary etc. Oni maja kompletnie niezalezna ekonomie od szwecji. Oni tez niedawaja sie rozumic szweduch zeby rzeczwisce nie byc rozpruszone.


Jak ja nie tak dawno mieszkalem w studetckim mieszkaniu to pokazalo sie ze strasznie smierdzalo przy wejscu i szwedzi muwili ze myszy weszly nagure do sciany (sciany sa z gypzu,z gredy). Mie nazucaly zeby isc do administora mimo ze ja bylem nowy w korytazu i smierdzalo juz dlugo. I tam ine rzeczy tez co mi sie niechce tutaj muwic bo szkoda czytacza meczyc bagatelja. Dlaczego, szwedzi sie po prostu sie baly byc rejistrowane od administracje tej firmy mieszkaniowiej. To znaczy jak juz szukasz moze ine mieszkanie w tym miescie no to widaj ze cos tam nazekales na cos. I to jest typikalne za szwecje. nic nie mow ,nie wtroncaj sie bo bedziesz zapisany. Oni naprawde kochaj wszystko rejistrowac i kochaja po sobje postawc monumenty jak tylko oni by byly na swiece.


Mimo tego to mi sie bodobaja szwedki. statystyka szwedska jest znana na calym swiece ,tylko niestety jeszcze za duzo Polakuch jeszcze ja wieza. taka sama statystyka mowi ze szwedzi normalnie nie pija Wodki i Piwa co grupy "anty-polnocne-europeyczne" zabronily. Przeciesz oni raba strasznie duzo Wodki w domu , co minute szwecji sie lapa z alkoholem. Organyzacje liberalne zabronily szwedom pic alkohol. Wolno tylko pic alkohol w domu. Jak ktos ma jakies bardzo slabe piwo w reku i zaczyna troche pic
no juz kara albo do aresztu mimo ze on siedzi gdzies w lesie. Szwedzi jada do dani i do innych kraj zeby sie napic otwarto. Dunczycy maja 5milj ludzi a pija za 14 milj fajna statystyka :-)


Taka sama prasa liberalna ciagle pokazuje social-pornograficzne rzeczy z Polski. Jak to nie Katowice no to staryzne aborcja bieda nedza choroby it.d ostatnio czytalem prase liberalna rano i wymjot (zygalem) prawie dostalem (nie, to nie byla Wyborcza,ja zygalem a nie gazeta) pokazala ta prasa , prawie polowe strony, polowe nogy pod amputacji jakegos grubego,ciemnieszego chlopaka. Obraz byl taki ze prawie tylko pol nogy sie na calym obraz widac. Temat byl trafyka w Polsce i jak trzeba pomagac. Wcale sie nie dziwjem sie ze szwedzi dostawaja Pawlowske reakcje z Polakuch i z Polski.


Czy taki wydactwa kziazek w szwecji chce robic kziazke o Warszawie. No i rzeczywisce bierze jakegos clonka do tej ksianzki z turcji i czytacz po tych duzo obras fotografycznych mysly (ja niewiem jak Praga dzisaj wyglada) ze Warszawa jest Praga. Czarno biale obrazy,stare ludzie,pomarszczone ludzie,tylko prawie konie ,tylko zalamane domy ,nedza, it.d . (ta ksiazka nie jest zrobiona odrazu po wojnie)


szwecji zycie nigdy niebylo dobre dla Polaka i nie jest i nie bedze. szedzi i Polacy sie nigdy spezialnie rozumiely. to znaczy ze mentalny odleglosc miedzy Polakem i szwedem jest za daleko. I dotego masz ze szwedzi sie ruszaja mentalnie na zachod-poludnie mimo ze zajely estonje it.d Polska sie rusza na zschod-polnoc mimo ze zachod sie zrobil popularny it.d. szwecji sie duzo pisze o wszystkim ale nie
otym co nie wyglada estetycznie w szwecji.


Bardzo duzo rzeczy tutaj sa formalizowane i z daleko to wladnie wyglada ale jeszcze wiecej rzeczy sa nienapisane. Ktos powiedzal ze polytyka jest teatr ze polytycy graja
teatr. Tu szwecji to luidzie musza tanczyc a rzady patrza sie i rzadza kogo im sie podoba. Tancz tancz moj kolego ale nie miej pretencji jak ktos zgory cie nie wybra,probuj innym razu. jak "kolorowym" nie cos niepozwalja no to strasz pozarna wychodzi (czytaj liberalna prasa) gasi i "kolorowy" jest uratowany. ale jak Polkl czy iny Slowian nie tylko ze pozwolony ze jeszcze wykopany nadol na mocna ulice no kto tam cos pisze ,przeciesz on nie jest "kolorowy" i to nie razyzm.


Pacz historje ile miljonow wymordowanych Slowian i to sie o tym nic nie muwi. szwedzi nie miely wojny w szwecji na 500 lat. raczej chcialem powiedzic nigdy tam bardzo dawno przed Waza to wszed jakis dunczyk ale dosyc krotko siedzal i pozatem niekontrolowal zaly kraj. szwedzi miely bardzo duzo czasu zeby wyslyfowac rzad tak zeby tylko na szwecke warunky agerowac. byrokracja jest tutaj bardzo stara i
agerowala tutaj bez interupcji ,caly czas kontynualnie. Rzad,zaklady,ludzie it.d sa integrowane do jednosci. (to nie jest jakas mystika z indji )


Jak cos z szwecji to juz znasz szwecje mozna powiedzic jak hologram. Duzo Polakow tu bardzo cienszke zycie dostaly bo w pracy ciagle dostawaly cienzejsze i nudniesze prace jak szwedzi mimo ze juz byly uwazane jak szwedzi i miely te same obowiazky jak szwedzi. I tak ogulnie za Polakuch szwedskim spoleczenstwu. A jak zauwazom ze
rozumiesz ze cos niedobrze , no to jusz mobilizaja i wszyscy sie dostosowoja szybko. szwedzi niemcy sa bardzo dobre na masywna i szybka adaptcje wszyscy moga sie szybko dostosowac do bardzo kepskich sytuacj. szwecke rzady i zaklady it.d nigdy nie zmienysz jak Polske bo szwecke institucje czy byrochracja czy zaklady sa ogromnie stare jak bardzo stare dzewo. to jest bardzo cienszko ruszac cos na tym starym
drzewje. Szczegulnie jak dotykasz kozenie jak to boly i jaky krzyk. A w Polsce to nie stety to taka femynstyczka i taka stara czarownica da rade kompletnie orkany dawac. powinny w Polsce przeciesz miec jakies meteorologyczne stacje z dosyc dobrymy meteorologamy zeby podawac te wszystke nazuty co wychodza od zachodu.(nie zapomiec tez te lokalne)

I stego wychodzi ze Polacy sie rozpruszaja i mimo ze moze jakas prace maja lepsza poruwnac do duzo "kolorowych" to jak socialna grupa oni leza nizej jak kolorowe i rzeczywisce duzo nizej jak te "niekolorowe" (czytaj biale zachodnie). Polska i Polacy maja dwa blysze wrogi i to jest szwety i niemcy. szwetamy sie bierze albo z peinadzem albo sie przestrasza ich.W historji to ciagle te dwa kraje nachodzily na Polske i Polakow. Dzisaj to takzamo rabia.


ten faszyzm powstanie w szwecji i niemiec ale on nie bedze agerowal tutaj szwecji czy niemiec tylko bedzie eksportowany do 3-swiata. Ja wiem ze duzo zydow z stanowiskach czy intelektualnych czy z zakladach chciely nawiazac europe do 3-swiata tak ekonomicznie jak polytycznie. I co maja dzisaj. wszyscy ich gonial na zalym swiecie. A co maja zrobyc jak moze taki hitler pszyjdzie z 3-swiata. A Slowianie ich juz nie uratuja bo beda za slabe dzienki ciemno-niebieske i liberaly.


Take republikanie (ciemno-niebieske) w ameryce tak nie nawidzyly Slowian w ameryce. ze favorizowaly chinczycy czy afrkanie zeby nie dawac glosow do demokratow. Bo demokraci reprezentuja tez zschodna europe (czytaj Slowian). Te anglosaxy,niemcy czy skandynawy nigdy nie podziela wladze z Slowianamy czy europie czy w ameryce. Nachalne
sa,wszystka chca,jak naj wiecej chca zajac ale nie chca sie dzielic (oni lepiej z diablem pojda spac jak maja sie dzielic z Slowianami)


Dzisaj opadla poludniowa afryka jak troche by sie podzelyly i nie byly tak nachalne to jeszcze oni by miely troche ziemi. Dobry nachalny adenauer byl co nie zgadzal sie propozji od Rossji ( europa taka by 50latach byla jak dzisaj jest ). nie adenauer chcial wszystko i dzienki jego to Polska i Rossja mesely sie cierpic jescze te 40 lat
zeby uratowac zachod na atakach anty-kolonialnych.


niemcy czekaja na buchanana w ameryce. zeby poscic swoje republikanie. bedze moze stalo miedzy buchanana i jakis "kolorowy" a na nakogo zachodnio-europeiczne (czytaj slowianie) beda glosowac ?. na buchanana ?? niech te republikanie w minesota czy kansas zaczna glosowac na demokratuch i skoncza trzymac za mocno na niemca bo tak to dostana "kolorowego". I moze stego wszyscy biale chcal byc Slowianie zeby sie
schowac bo "kolorowe" nie sa glupie co tutaj sie mysli.


Niech zachod przeprosi co on zrobil Rossji i Slowianom szczegulnie ciemno-niebieske i liberaly i powiny pojechac i pokleknac do Patrarka Prawoslawnego w Moskwije.


maly notys I te finczycy powiny miec Rossijski jak trzeci jezyk (dzisaj maja finsky i szwedski) i sie konczyc chowac sie zboku szweduch. Bo Polski czytacz musi wiedzic ze kiedy finlandja byla czesc szwedzji to tam nic niebylo (tylko szwedski sie
mowilo) i tylko sie bralo ludzi do wojska. Jak Rossijski Czar zaja ta czesc z szwecji ztych wszystkich wojen, to zaczela tam sie cywylizacja. Rossja postawila stolice Helsinki, finczykuch nauczyla finski saune,dragspel im dali, nauczyl jich wszystko unywersytety it.d postawil straszny przemysl. finlandja byla to najlepsze miesce z calym Czarstwu. W calej Rossji to Czar byl najwyszy ale finczycy byly na
drugim miescu do okolo jego. Dzisaj te finczycy pluja na Rossje i udawja jak nic bo oni sa "nordic" (te slowo jest stuczne zrobjone bo finczycy nie sa skandynawamy) (nordic = skandynawja + finladja) to co nordic dal do finczykuch jest alvar alto i tove janson. te dwa osoby naprawde pedagogicznie wykrencily finczykuch na zachod. Te dwa wiecej byly zachod jak zachod sam.

czwartek, 18 września 2008

Odpryski operowe

Na pewnym forum poświęconym operze wywiązała się mała dyskusja o niemieckiej szkole reżyserii operowej, dyskusja z moim udziałem, albowiem i ja czerpię pełną chochlą z garnca kultury wysokiej, który stawia się przed mieszkańcami Berlina, Hamburga i innych miast niemieckich.

Rozmowa tym razem o najnowszej premierze Turandot w berlińskiej Deutsche Oper.


Legat napisał na forum, między innymi
„Zastanawiałem się, jak z BAJKI o Turandot (...)”

Święty Paweł napisał do Koryntian (1 Kor 13,11) Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce. Może gdybym zobaczył Turandot jako siedmiolatek, byłaby dla mnie BAJKĄ. Zainteresowałem się jednak operą jako dorosły już człowiek i nie potrafię widzieć bajki nawet w „Hansel und Gretchen”. Jednym z uroków opery jako syntezy sztuk jest pewna wielowarstwowość. Nie każdy musi przez wszystkie warstwy kroić, ba – nie każdy musi mieć świadomość istnienia wszystkich warstw, żeby cieszyć się tymi, które wybrał. Ot, po prostu jeden zje wisienkę z tortu, inny zliże krem z góry, inny podziubie trochę widelczykiem a jeszcze inny odwróci do góry nogami, wyje ciasto, a krem i wisienkę z obrzydzeniem odsunie. I żaden nie jest lepszy, pełniejszy czy kompletniejszy. Jednego w operze interesuje bardziej muzyka, drugiego bardziej teatr, trzeciego jeszcze możliwość spotkania z przyjaciółmi. Nic nie jest obiektywnie lepsze. Ja przyzwyczaiłem się do niemieckich wystaw, trochę nawet łatwiej niż do zgłaszanego wcześniej w tym wątku (a propos Holendra) postulatu wyrzucania inscenizacji na śmietnik. Cóż, to są Niemcy, zawsze będą ci, którzy chcą książki czytać i ci, którzy chcą je palić.

Pyta Legat
„skoro buczą, to czy to oznacza, że te eksperymenty są przyjmowane z entuzjazmem?”
Zauważ, że nie wszyscy buczą. Zawsze jest jakaś krzywa Gaussa, abstrahując od tego, że (zwłaszcza na premierze Holendra) „buczałów” była większość. A ci, co buczą to przecież pod przymusem nie przychodzą. I raczej nie przychodzą zwabieni nadzieją, że wreszcie będzie jak w Metropolitan.
Pisze też Legat o „braku pokory dla muzyki i dzieła”. Oczywiście można dyskutować, czy bardziej niepokorne są inscenizacje alla tedesca czy – stanowiące smutną większość w Polsce – spektakle, w których chałturnicy niewprawną ręką prowadzą orkiestry akompaniujące „solistom o coraz bardziej niesprawnych aparatach głosowych” (że zacytuję pewną osobę passe) a nuty pana Mozarta uszlachetnia się kompozycjami zespołu BoneyM.

Mała paralela. Każdorazowe wystawienie jakiegokolwiek musicalu Andrew Lloyda Webbera w jakimkolwiek teatrze wiąże się z wykupieniem licencji na replica production. (Wyjątkiem akurat jest „bieda z nędzą” non replica Phantoma w warszawskiej Romie, ale tu też wchodziła w grę licencja i dziesięć lat starań). W replica productions kupuje się nie tylko prawo do wystawienia, ale i kostiumy, dekoracje oraz reżyserię – słowem, całą inscenizację jako nienaruszalny pakiet. Dzieje się tak, dlatego, że w czasach Webbera prawa autorskie łatwiej egzekwować niż w czasach Webera. Wyobraźcie sobie teraz, Najmilejsi, hipotetyczną sytuację, w której w świecie opery obowiązują ściśle egzekwowane prawa autorskie do inscenizacji. I zostańcie na chwilkę sami z tym waszym przerażeniem…

Skoro godzimy się na to, że Kalaf chodzi po scenie albo w kimonie albo w kusym garniturze albo dresie albo w szatach buddyjskiego mnicha, to – konsekwentnie – powinniśmy się godzić na cokolwiek, co nie ingeruje w partyturę i libretto (w sensie śpiewanego tekstu, a nie didaskaliów). To przynajmniej jasne kryterium. I obiektywne.

Z faktu, że z opery można zrobić w warstwie teatralnej wiele, nie wynika jeszcze, że trzeba to wszystko robić. Widziałem w Niemczech wiele spektakli, które mi się nie podobały, których nie rozumiałem, które kłóciły się z moim poczuciem estetyki i zdrowego rozsądku (Nabucco molestujący seksualnie swoje córki, Trubadur z Leonorą podcinającą sobie żyły na koniec każdego aktu i karzełkiem tłuczącym gipsowe figurki). Ale właśnie dlatego że wychodzi to raz lepiej a raz gorzej będę bronić prawa reżyserów operowych do ich własnej interpretacji – na zasadzie: „zrób, pokaż, a potem pogadamy”.

Kiedy byłem małym chłopcem wydawało mi się, że droga ku dorosłości przebiega równolegle do szlaku ku stetryczeniu. Z niekłamaną radością zauważam, że im jestem starszy tym, paradoksalnie, więcej we mnie tolerancji, pogody ducha, ciekawości świata i ludzi. Mniej we mnie kostycznej kategoryczności w osądach i chęci do narzucania innym swoich poglądów. Wygląda na to, że jestem na tym forum jedynym bodaj apologetą wspomnianej przez Legata wielkiej rewolucji. Ale nie mam zamiaru się przy tym upierać…

sobota, 6 września 2008

Tekst przypadkowo okolicznościowy na rocznicę 11 września

Koniec sierpnia tego roku, samolot z Denver do Tulsa w stanie Oklahoma. Wysłużony Boeing United Airlines z rzadziej (Economy Plus) rozstawionymi fotelami. W rzędzie przede mną siada typowa rodzina muzułmańska - trzy kobiety w hidżabach w nieokreślonym (od tyłu!) wieku, osesek oraz głowa rodziny. Facet wczesna trzydziestka - późne dwadzieścia, ubrany z europejska, rysy dobitnie bliskowschodnie, przycięta bródka, słowem typowy "dwudziesty porywacz".

Samolot kończy przyjmowanie pasażerów (żeby nie napisać z angielska boarding), Pan Arab wstaje i udaje się do toalety (siedzimy z przodu samolotu), gdzie rezyduje przez czas dłuższy. Samolot zaczyna kołować na pas, stewardessy odbębniają safety presentation, gdy nagle z toalety wychodzi Pan Arab i wraca na swoje miejsce.

Wśród pasażerów uśmieszki, ale załodze do śmiechu nie jest. Start zostaje przerwany, samolot zawraca do gejtu (jak to się nazywa po polsku? brama?). Kapitan ogłasza, że jest security concern i zaczem concern się nie rozwiąże nigdzie nie polecimy.

Drzwi otwierają się, na pokład wkracza facet w długich niebieskich gumowych rękawiczkach i zamyka się w toalecie. Następnie facet wychodzi (będzie jeszcze potem wracał dwa razy), a na jego miejsce wchodzi facet z psem. Najpierw spacerują po przejściu (tutaj pies współpracuje chętnie), a później facet usiłuje wepchnąć psa do toalety - teraz pies nie wykazuje entuzjazmu.

Na pokład wchodzi dwóch smutnych panów i zabierają Pana Araba. A potem jego paszport. Teraz następuje półgodzinna przerwa na reklamy, w trakcie której nie dzieje się nic.

Po pół godzinie jeden ze smutnych panów przyprowadza Pana Araba, sadza go na miejsce, tak jakby otrzepuje i tak jakby mamroce "sorry". Kapitan, uradowany jakby wygrał co w totolotka, zapodaje, że zaraz lecimy i że wszystko w porządku. FBI tripple checked i dało clearance. W porządku jak w porządku - godzina opóźnienia.

Historyjka ma dwa ciekawe elementy. Pierwszy element to kontrast pomiędzy pasażerami oklaskującymi smutnych panów wyprowadzających Pana Araba a tymi samymi pasażerami zachowującymi grobową ciszę na ponowne wprowadzenie Pana Araba. Drugi element to komentarz siedzącej obok mnie pasażerki:

- If he was wearing a kippah they would have stopped and returned the plane as well. To bring him medical assistance.

piątek, 22 sierpnia 2008

Blizny

Wróciliśmy, choć jeszcze nie ostatecznie, z wakacyjnych wojaży. Chciałam napisać coś optymistycznego – na przykład o operach Verdiego w Arena di Verona – ale przypadkowo wpadł mi w ręce artykuł, który dał mi do myślenia.

Dwudziestoczteroletni sierżant Ty Zeilgel, żołnierz amerykańskich Marines, został ciężko ranny w Iraku. Atak terrorysty-samobójcy zmasakrował całą jego twarz oraz znacznie uszkodził ciało. Gdy chłopak nieco doszedł do siebie, wrócił do rodzinnego Illinois, gdzie w październiku 2006 poślubił swoją – jak mówią Amerykanie – „childhood sweetheart”, czyli narzeczoną „od zawsze”, dwudziestojednoletnią Renee Kline. Ich historią zainteresował się londyński Times .

Nieco bardziej mieszane uczucia budzi we mnie obecność na tym ślubie artystki fotograficzki Niny Berman, która napstrykała zdjęć, a potem umieściła je w swojej galerii. Za jedno z nich otrzymała w 2007 roku nagrodę World Press Photo. Może miała dobre intencje, może naprawdę chciała zwrócić uwagę na okrucieństwo wojny i potęgę miłości, ale być może kierowały nią mniej górnolotne motywy.

Rany wojenne potrafią być naprawdę paskudne, zresztą widok okaleczonych młodych męskich ciał jest pani Berman nieobcy, gdyż poświęciła im już cykl fotografii zatytułowany „Purple Hearts”, tak jak odznaczenie przyznawane w USA rannym w akcjach wojskowych. Konkurs World Press Photo zaś od lat zdaje się żerować na obrazach ludzkiego nieszczęścia i bólu, epatując nimi publiczność.

Przy każdej takiej okazji zwykle nasuwają się te same pytania o to, czy zmasakrowany fizycznie (i zapewne psychicznie) człowiek ma "prawo" do szczęścia, miłości, seksualności. Czy narzeczona, której oświadczył się będąc przystojnym chłopakiem w mundurze ma "obowiązek" z nim pozostać naprawdę mimo wszystko. Moim zdaniem, państwo Zeigel oboje wykazali się ogromnym hartem ducha, Renee być może nawet większym. Życzę im szczerze wiele szczęścia, wytrwania i ogromnego samozaparcia w pokazywaniu wszystkim okrutnym idiotom tego świata gdzie jest ich miejsce. Bo, że takich nie brakuje, to oczywiste - dobrze przynajmniej, że rany tego chłopaka mogą być uznane za świadectwo bohaterstwa na polu walki.

W tym artykule, który zwrócił moją uwagę, autorka, Lindsay Beyerstein, stara się analizować miny państwa młodych. W przypadku Ty trudno jest wręcz mówić o minie, jako że przez straszne blizny jego twarz niemal nie przypomina człowieka, a czułość wobec nowo poślubionej żony wyraża on raczej postawą całego ciała. Renee wygląda jakoby jak ktoś „uchwycony w chwili słabo skrywanej paniki.” Patrzy w obiektyw z wyrazem determinacji i niemalże straceńczej odwagi. „Trwa przy nim, stając naprzeciw nieznanej przyszłości” – komentuje dziennikarka.

Ja widzę w całej tej inscenizacji – każdy ślub, jak by na to nie patrzeć, jest inscenizacją, deklaracją dwojga osób wobec otaczającego ich świata – parę innych elementów. Nie wiem czyim pomysłem było zatrudnienie uznanego fotografa oraz, co ważniejsze, udostępnienie prywatnych zdjęć do szerokiego obiegu, wystawianie w branżowych konkursach. Mam nadzieję, że Ty i Renee sami na to wpadli, a nie zostali bezwzględnie wykorzystani w celach czystko komercyjnych.

Bowiem mamy tutaj do czynienia z odegranym mitem. Jest to opowiedziana w uwspółcześnionych dekoracjach historia Pięknej i Bestii, a może raczej – zwłaszcza, że rzecz dzieje się przecież w Ameryce – „musicalu wszech czasów”, czyli „Upiora Opery”. Dla każdego, kto widział sztukę Andrew Lloyda Webbera (czyli dla jakichś, lekko licząc, 8 milionów widzów) ta analogia będzie się nasuwała sama przez się. Przed premierą (1986 Londyn, 1988 Nowy Jork) prasę obiegły zdjęcia aktorów w kostiumach wykonane przez Terry’ego O’Neilla, w tym portret ślubny Erika i Christine (Michael Crawford i Sarah Brightman) - on w swej zwykłej masce, ona w welonie, trzymający się za ręce. W przedstawieniu takie romantyczne zakończenie nie ma miejsca, a główni bohaterowie po pożegnalnym pocałunku rozstają się, jak można mniemać, na zawsze. Christine ma wyjść za mąż za bogatego i przystojnego adoratora, a tytułowy Upiór zapewne – zgodnie z powieściowym pierwowzorem Gastona Leroux – umrze z miłości i rozpaczy. Dla sporej części publiczności takie rozwiązanie było zbyt okrutne, a bohaterowie francuskiej powieści z początku XX wieku funkcjonują od w amerykańskiej kulturze popularnej co najmniej 20 lat jako udręczeni kochankowie, którym bezduszny świat odebrał szansę spełnienia i szczęścia.

W porównaniu z Ty Zeigelem, bohater Webbera miał sporo szczęścia – a już w wersji filmowej musicalu, z Gerardem Butlerem w roli głównej (2005), wygląda przy nim jak ktoś, kto przedawkował solarium, a teraz urządza infantylne histerie. Zdjęcia Niny Berman są drastyczne, nawet bardzo drastyczne. Szacunek i sympatia, jaką budzą we mnie młodzi, miesza się z voyeurystyczną „guilty pleasure”, która przywodzi na myśl dziewiętnastowieczne jarmarczne pokazy „wybryków natury” (przedstawione, na przykład, w znakomitym i opartym na faktach filmie Davida Lyncha „Człowiek-Słoń”). Nie mam złudzeń, że dla większości odbiorców te portrety są apologią ludzkiej godności i stałości uczuć pomimo przeciwności losu. Inny, Obcy – nawet nie aż tak bardzo odbiegający od norm dotyczących wyglądu, jak sierżant Zeigel – nie spotyka się dzisiaj z tolerancją o wiele większą, niż sto lat temu. Może w miasteczku Metamora w Illinois, gdzie wszyscy się znają, a Ty cieszy się opinią zasługującego na szacunek bohatera wojennego, jest nieco lepiej. On sam, w rozmowie z „Timesem” przyznaje, że reaguje na gapiących się ludzi wzruszeniem ramion. Renee, w zdaniu podsumowującym artykuł, oznajmia dziennikarce Sarze Baxter, że zamierzają wkrótce „starać się o dzieci”, niczym typowa amerykańska „housewife” lub też relacjonująca swój uwieńczony ślubem romans „celebrytka”. Naprawdę życzę im szczęścia i przekonania się na własnej skórze, że stereotypy można przełamać – nawet jeśli z pomocą popkultury. Tak potraktowana popkultura czyni realne życie bardziej znośnym, a może nawet czasami ratuje zdrowe zmysły. Tego, czy ich młodzieńcza odwaga nie okaże się na dłuższą metę walką z wiatrakami, już raczej nie wystawią do nagrody World Press Photo.

sobota, 12 lipca 2008

Goło, niewesoło

Okropnie nie lubię wypowiadać się na tematy „aktualne” i „bieżące”, przede wszystkim dlatego, że mało co na świecie ma krótszy termin przydatności do spożycia. Wczorajsze sensacje, którymi ekscytował się świat pojutrze nic nikomu nie mówią. Pomysł, aby w ogóle napisać coś o burzy wywołanej publikacją w Australii aktu sześcioletniej Olympii Nelson wziął się stąd, że po pierwsze głos w tej sprawie zabrały dwie osoby, które szanuję i znam nie tylko wirtualnie, a po drugie temat aż tak „bieżący” nie jest.

Dwa lata temu, po powrocie z wakacji w USA, wypowiadaliśmy się na temat tamtejszych obyczajów plażowych. Ku naszemu zdziwieniu, na amerykańskich plażach obowiązywał – jedno lub dwuczęściowy - strój zakrywający biust, również dla „kobiet”, które wyglądały na około dwa lata życia. Ta dziwna ochrona moralności publicznej przed widokiem piersi, które do pokwitania mają przed sobą co najmniej pełną dekadę nałożyła mi się na dawne wspomnienie wizyty u moich krewnych w stanie Nowy Jork. Dwadzieścia lat temu z okładem mój – wówczas mniej więcej roczny – kuzyn beztrosko baraszkował na golasa po trawie na tyłach domu w willowym miasteczku dla średniej klasy średniej. Było lato (jak to w USA, gorące), był plastikowy basenik na trawie, ja (lat 8), kuzynka (lat 6) i nasze dwie matki – po prostu wakacyjna sielanka. Panie piły na tarasie zimne soczki o nieznanych w ludowej ojczyźnie smakach i robiły rozczulające zdjęcia gołego Petera do rodzinnego albumu (a zwłaszcza celem pokazania ich po powrocie z wakacji pozostałej w Polsce babci). Podobne zdjęcia, na których, na przykład, Ania i Peter (nazwiska przezornie nie podam) odbywali wspólną kąpiel w nowej wannie – rzecz jasna również bez odzieży – przychodziły do nas w większości listów od stryja.

Wtedy, lata temu, już można było zauważyć na horyzoncie pierwsze obłoczki nadciągającej burzy. Otóż pewnego dnia do ogrodu stryja i cioci wpadła sąsiadka, która przez kuchenne okno zobaczyła sceny gorszące, czyli owego gołego roczniaka na trawniku przy tarasie. I moja ciotka, z budzącą szacunek bezceremonialnością, odesłała wtedy lokalną L’Opinion Publique do wszystkich diabłów. Dzisiaj, obawiam się, sąsiadka wróciłaby w asyście policji. Bo mamy systemy ochrony wszystkich przed wszystkimi, wojnę z terroryzmem, wartości rodzinne itp. Mamy wyspecjalizowane instytucje, których jedynym sensem istnienia jest likwidowanie strachu przed własnym sąsiadem, pracownikiem, pracodawcą, członkiem rodziny. Strachu, który wzbudzają inne instytucje, rozpowszechniające obrazy zbrodni i zwyrodnienia czyhające ponoć na każdym kroku.

Kiedyś gołe dziecko było po prostu gołym dzieckiem. Wystarczy wspomnieć te niezliczone dziewiętnastowieczne pocztówki (w tym bożonarodzeniowe), te zdjęcia na niedźwiedziej skórze, które można było napotkać w niemal każdym rodzinnym albumie. Dziecięca nagość oznaczała jedno – niewinność. Niewinność odnoszącą się symbolicznie do doświadczeń widza wspominającego własne dzieciństwo, lub też widza jako rodzica, patrzącego z mieszaniną czułości i nostalgii na niewinność własnych dzieci.

Nie przeczę, że pornografia istniała (w tym dziecięca) – postać bardzo nieletniej prostytutki figuruje chociażby na osiemnastowiecznym obrazie Williama Hogartha „Marriage a la Mode, część 3” (1743-45). Może najbardziej szokujące jest w nim to, że wiekiem stręczonej bogatemu libertynowi dziewczynki nikt się nie przejmuje. Sto lat później (1885) dziennikarskie śledztwo prowadzone przez Williama Thomasa Steada wykazało, że w Londynie wciąż za parę funtów można kupić nieletnią dziewicę. Ale nikt nie zakładał, że zboczeniec jest wszechobecny; że czai się na każdym kroku (jak jego inne współczesne wcielenia: złodziej i podkładający bomby terrorysta) aby najpierw podniecić się każdym, najbardziej niewinnym widokiem dziecięcego ciała, a potem, pod wpływem tych obrazów, dokonywać gwałtów, a kto wie czy i nie mordów, na niewiniątkach.

Tabu dziecięcego ciała jest częścią szerszego zjawiska we współczesnej kulturze. Nie chodzi mi nawet o zakłamanie i dwulicowość społeczeństwa, które z jednej strony promuje wybory „małych miss” a z drugiej cenzuruje tę samą sztucznie rozbudzaną na potrzeby komercji erotyzację dziecięcego ciała. Chodzi o przekonanie przeciętnego obywatela, że na każdym kroku jemu i jego bliskim grozi śmiertelne niebezpieczeństwo w postaci Obcego, przed którym chronić go będzie dobre i opiekuńcze państwo, drobnym druczkiem dodając, że za cenę rosnących podatków i malejących swobód obywatelskich.

Nie wiem, na ile obrazy będące sztuką czy pograniczem sztuki (a tym jest chyba kicz, czyli styl charakteryzujący inkryminowane zdjęcie Olympii) są w stanie rzeczywiście pobudzić kogokolwiek do popełnienia przestępstwa. Myślę, że jeśli tak by było, potencjalny zapalnik dla umysłu dewianta mogłoby stanowić cokolwiek, również susząca się na sznurze przed domem bielizna. Pomimo pewnego doświadczenia z akademicką historią sztuki nie zamierzam popierać swoich wypowiedzi tytułami naukowymi (więc nikt mi nie zarzuci, że się z nimi obnoszę). Podsumowując, powiem jeszcze jedno. Sam problem nie jest nowy – vide kontrowersje wokół zdjęć Lewisa Carolla, na których zresztą wzorowane jest zdjęcie Olympii. Ogarniająca świat coraz szerszym kręgiem psychoza jest.

Dorota Babilas

wtorek, 1 lipca 2008

Czytanki na wakacje

Przy jakiejś tam okazji innej wyraziłem pogląd, ba, głęboką wiarę, że wielcy mistrzowie pióra wczesnego internetu gdzieś w otchłaniach cyberprzestrzeni wśród elektronów się przechadzają, na blogi i fora czasem spoglądają i - z rzadka - jakieś drobne cuda czynią. Wiara moja widocznie głęboką jest, bo - przyznam się, choć to przeżycie bardzo intymne i transcendentne - ukazał mi się kiedyś Piotr Filipski. Jak żywy był. Tylko taki jakiś smutny trochę.

Jak wiec widać, w wierze swojej umocniony zostałem. Ale ja w zasadzie nie o sobie chciałem dzisiaj. Tylko o ściepie. Ściepie z czasów prehistorii. Ściepa -naście lat temu to była pierwsza polska grupa usenetowa, dziś, podobnie jak bliźniacza Poland-L tylko już karykatura samej siebie.

Pierwsze dni lipca 1993 bogate były w dziwne znaki na niebie, ziemi i ekranach komputerów. Świeżo objawionemu na ściepie Edwinowi Jampolskiemu objawiło się przykazanie. Całkiem nowe. Jedenaste. Edwin (podówczas nadający z RPA) wyraził się skrajnie niechętnie o zjawisku emigracji - taka ściepowa prakontradykcja (my tam wsie emigranty byli, sieć krajowa dopiero raczkowała). Ponieważ Edwin, u samego zarania dyskusji, nadał jej charakteru teozoficznego, Piotr Filipski usłużnie dostarczył kilku religijnej natury dowodów na słuszność emigracji:

DOWÓD Z BIBLII I
Nie mam w domu Biblii ale jako specjalista od mnożarek wiem, że Pan Bóg nakazał w Księdze Rodzaju: "Idźcie i rozmnażajcie się." Jest to oczywisty NAKAZ EMIGRACJI, Pan Bóg by nie nakazał rozmnażania się w nieskończoność i potem życia i umierania jak szczury w klatce.

DOWÓD Z BIBLII II

Pan Bóg pokarał rodzaj ludzki podziałem na narody i języki z okazji pychy wykazanej budowa wiezy Babel. Tak jak odpokutowujemy (?) grzech pierworodny przez chrzest i życie pobożne, tak odpokutowujemy podział "babelski" przez EMIGRACJĘ, nauki języków obcych, i małżeństwa mieszane.

DOWÓD Z NIEZBADANYCH WYROKÓW BOSKICH
Gdyby Pan Bóg nie chciał abym wyemigrował i dobrze mi sie powodziło za granica, to by mi nie pozwolił. Im lepiej zarabiam, im większe zdobywam uznanie ludzkie za granica, tym lepszy to dowód ze moja EMIGRACJA jest nakazem Boskim. Nakazowi temu nie wolno się opierać.

DOWÓD Z JANA PAWŁA II
Znany krakowski filozof, ks. Karol Wojtyła, zdegustowany osiągnięciami socjalizmu, które właśnie zaszczytowały wysłaniem majora Hermaszewskiego w Kosmos, postanowił
ubiegać się o kierownicze stanowisko w ogromnym koncernie międzynarodowym. Pan Bóg poparł tę decyzję, która wymagała EMIGRACJI, i pozwolił mu wygrać silnie obsadzony konkurs. Resztę swego życia Jan Paweł II spędzi w pałacach Watykanu i już nigdy do Kraju na stałe nie wróci. Wiem z pewnego źródła, że Pan Bóg kocha mnie równie mocno jak JP II, i popiera moją decyzję o emigracji równie mocno jak jego.



I dalej, po kilku dniach, Pan Piotr dodał:


Jakoś nikt nie chce dodać do mojej listy dowodów ze EMIGRACJA ważna jest dla dobra OJCZYZNY. Proszę więc bardzo, EMIGRACJI korzystnej dla KRAJU przypadek szczególny.

DOWÓD z KGB czyli EMIGRANT DLA DOBRA I NIEPODLEGŁOŚCI OJCZYZNY W POCIE CZOŁA PRACUJE
Młody Feliks Dzierżyński niewielkie odnosił sukcesy jako polityk krajowej partii opozycyjnej. Gdy więc zachęcony został przez aktualny rząd do EMIGRACJI na Daleką Północ postanowił zmienić zawód i podjął pracę w przemyśle leśnym. Niestety,
z braku doświadczenia industrialnego, także bez zdecydowanych sukcesów. Zamiast jednak narzekać i biadolić, zamiast z podwiniętym ogonem uciekać z niczym do Kraju, Feliks bogatszy o doświadczenia organizacyjne w przemyśle, wrócił w swej przybranej ojczyźnie do pierwszej "miłości," polityki. I tym razem z ogromnym sukcesem; zostaje członkiem rządu. I jako minister zakłada organizację o wadze tak nadzwyczajnej ze nazwano ja Nadzwyczajką.

Mądrze obmyślona organizacja rozwija się, dzięki organizacyjnym talentom Feliksa, ponad wszelkie oczekiwania. Z punktu widzenia Starego Kraju nie sposób nie nadmienić faktu, że wyeliminowała ona wielu potencjalnych wrogów Polski, a Trockiego i Tuchaczewskiego, uczestników na nią napaści z 20-go roku, surowo ukarała. Rozkwit i owocna działalność założonej przez Feliksa Nadzwyczjki był jednym z głównych motorów powstania przyjaznych Polsce Państw Niepodległych, Ukrainy i Białorusi [sic! - tekst z 1993, dziś pewno trzeba by Litwą się posiłkować], po raz pierwszy skracając nasza granice z odwiecznym wrogiem, Rusią, do minimum. Żelazny Feliks miał wielu niechętnych wśród Rodaków, jak to zawsze bywa w przypadku gdy EMIGRANT odnosi sukcesy ponad wszelkie oczekiwania. Jednak dalekowzroczni wdzięczni Rodacy zawsze o nim pamiętali i w chwilach szczególnie ważnych i napiętych dla Kraju zbierali się pod jego pomnikiem, aby myśli i uczucia swoje dzielić, i przy okazji pomnik ten odnowić. Dla podkreślenia patriotyzmu tego zgromadzenia malowano najważniejsze części pomnika, ręce w szczególności, na piękny i bliski sercu każdego Polaka kolor amarantowo-czerwony. Z zadowoleniem, z głębokim zadowoleniem, trzeba dodać że obecnie pomnik Feliksa przechodzi kolejna głęboką restorację.

Dumając nad dziełem Wielkiego Feliksa nie sposób nie pomyśleć z drżeniem serca co by sie stało gdyby Feliks, wraz z innym wielkim EMIGRANTEM i przyjacielem, Julianem Marchlewskim, do Kraju Starego wrócił. Tak jak go zachęcali i przyzywali ludzie małego serca EMIGRACJI niechętni.



Ponieważ Edwin (jak to Edwin zwykle) nadal obstawał uparcie przy swoim zdaniu, Pan Piotr dostarczył dowodu ostatecznego:

Kiedy sie już wyjaśniło, ze mieliśmy do czynienia z objawieniem, mogę zakończyć moje DOWODY fajerwerkiem z wodotryskiem. Oto przykład emigranta który w OJCZYŹNIE by tylko niszczył w ogromnych ilościach skarb narodowy LAS POLSKI, do niczego dobrego się nie przyczyniając. Tak więc poniżej kolejny dowód na korzyści EMIGRACJI.

DOWÓD Z BOMBY WODOROWEJ czyli LENIWY EMIGRANT NA PALCACH LICZY, KAWĘ PIJE, W KARTY GRA, BOMBĘ WODOROWĄ ODPALA

Młody Stanisław Marcin Ulam zamiast spełnić prośby rodziny i dla dobra Ojczyzny na lekarza, adwokata lub bankiera sie kształcić, na Kresy Polski, do Lwowa ucieka, aby liczeniem na palcach się zająć. Wraz z grupą sobie podobnych leserów dnie cale zamiast w szkole w Kawiarni Szkockiej spędza, kawę z koniakiem pije, gdzie wspólnie tylko tylko jeden zeszyt prowadzą, bezczelnie "Ksiegą" Szkocką nazywany.

Nie mogąc znaleźć posady która by pensje bez pracy płaciła, zwabiony mirażem ulic złotem brukowanych, do Ameryki EMIGRUJE. Dowiedziawszy się, że w Starym Kraju tylko praca uczyni go wolnym, myśl o powrocie porzuca. Do firmy budowlanej się zaciąga, która od rządu pieniądze wyłudza, aby "Drugi Manhattan" na bezwodnej pustyni Nowego Meksyku zbudować. Zwyczajów swoich nie zmienia, kielni się nie ima, innych demoralizuje, z węgierskim komputerowcem Johnnym von Neumanem hazardem się zajmuje. Przyłapany na grze w karty, przed przełożonym się wyłgiwa, że "Metodę Monte Carlo" właśnie wynalazł i z Johnnym ją probują w oko czyli Black Jacka grając.

Z dala, z zawiścią, sukcesy Kraju śledzi, i gdy wyniki Planu Trzyletniego oznajmiono, sprzymierza się z węgierskim aktorem Tellerem, który wraz z Obim Ben Kenobim w Wojnach Gwiezdnych wystąpił, i SPOSÓB NA ODPALENIE BOMBY WODOROWEJ wymyśla, aby Stare Miasto Warszawy, nowo wybudowane według obrazów włoskiego EMIGRANTA Kanalii, z powierzchni ziemi zmieść.

Oskarżony o zdradę Ojczyzny, wyłgać sie probuje, że w głos Narodu się wsłuchał, Narodu który jakoby do Nieba prośby wznosił: "Truman, Truman spuść ta bania, bo jest nie do wytrzymania.", "Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa."

O czym ze smutkiem Wam przypomina
PeterF
przed emigracją: adiunkt polski zwyczajny, szary
po emigracji: uczony kanadyjski polskiego pochodzenia
niby to samo, ale jakże inaczej brzmi.



Co z radością zacytował
MB

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Upiór w Londynie

Babska wycieczka do Londynu - wymyślona nieco ad hoc z przyjaciółką, celem „odtrutki” po warszawskiej wersji „Upiora” w Teatrze Roma – przypomniała mi naszą małżeńską podróż do Wenecji sprzed kilku lat. Bałam się jechać do Wenecji i odwlekałam tę decyzję latami. Miałam co do tego miasta tak nieprawdopodobnie wyśrubowane oczekiwania (wskutek literatury i malarstwa), że obawiałam się, że rzeczywistość po prostu nie będzie w stanie mnie usatysfakcjonować. Na szczęście nie doceniłam rzeczywistości, która mimo wszystko potrafi niekiedy dorównać, a nawet przewyższyć marzenia. Z londyńskim „The Phantom of the Opera” Andrew Lloyda Webbera było podobnie.

Pierwszy raz widziałam ten musical na scenie w 1992 roku, jako osoba bardzo młoda – zatrzymałam się w Londynie po drodze z Edynburga do Warszawy. Byłam biedna jak mysz kościelna i całkowicie zdeterminowana, żeby w tydzień zobaczyć wszystko, co w Londynie z niskim budżetem da się zobaczyć. Bilety do Her Majesty’s Theatre były dla mnie największym luksusem tamtego pobytu (najtańsze i najlichsze jakie istnieją - trzeci rząd na trzecim balkonie, pamiętam jak wczoraj). Musical znałam wcześniej wyłącznie w wersji audio (Original Cast Recording) i zaryzykuję twierdzenie, że chyba żadne dzieło sztuki nie zrobiło na mnie większego wrażenia. I wtedy, w 1992, to przedstawienie to było coś tak nieprawdopodobnego, że całkiem nie pamiętam w jaki sposób w ogóle dotarłam do mojego łóżka w hostelu na dalekim Kensingtonie.

Dlatego się bałam. Całkiem na serio obawiałam się, że przez te kilkanaście lat stałam się zblazowaną amatorką sztuki trudnej i hermetycznej, za jaką uchodzi klasyczna opera (chociaż, gdyby nie Webber, nie byłoby dziś żadnych wycieczek do Wiednia czy Deutsche Oper) – i że byle musical mnie nie zaskoczy. Zwłaszcza, że już go przecież widziałam. Dodatkowo, widziałam też (z przykrym niedowierzaniem) film Schumachera z 2004 zrobiony na podstawie musicalu Webbera, z błogosławieństwem kompozytora, który głęboko mnie rozczarował. A ostatecznym argumentem była ta nieszczęsna „non-replica production” w Warszawie, która po prostu fizycznie mnie bolała. Kiedyś w Nowym Jorku zrobiono promocję broadwayowskiej repliki pod uroczo dwuznacznym hasłem „Remember your first time”. Przypomniałam sobie, wszystko i jeszcze więcej. Było tak samo porażająco jak za pierwszym razem, chociaż zupełnie inaczej.

W ciągu lat, które upłynęły, zmodyfikowano oryginalne przedstawienie w sposób bardzo dyskretny wprowadzając zmiany w reżyserii, kostiumach i choreografii. Zegarmistrzowska robota – to się powinno pokazywać studentom reżyserii jako dowód ile można zrobić mając „zadane” libretto, muzykę, kostiumy i całą inscenizację. Wbrew pozorom, można zrobić bardzo wiele – tyle, że zmienia się cały wydźwięk spektaklu. Ponieważ niedawno rozprawiałam się z inscenizacją Romy punkt po punkcie, będę się trzymać tej samej zasady, dodając gdzie potrzeba opcję „tak było/ tak jest”.

1. Orkiestra

Piękne, klasyczne brzmienie z otwartego kanału, żadnych rockowych orkiestracji. Dodatkowo na brawa zasługuje reżyseria dźwięku i wspaniałe efekty akustyczne w momentach, gdy głos Upiora rozlega się „z offu”. Naprawdę ma się wrażenie, że jego głos dobiega zewsząd, głośniki umieszczone są dyskretnie i działają bez najmniejszego zarzutu. Nie za głośno, nie za cicho, idealnie. To nawet nie była technika, która po prostu nie przeszkadza – ona pomaga, współgra z aktorami.

2. Scenografia i mechanika

Bon chic, bon genre – jak mawiają Francuzi. Klasa, styl i doskonały gatunek na każdym kroku. Dekoracje (jak do „Hannibala” lub sceny na jeziorze) wynurzające się dosłownie spod ziemi; bezbłędne, płynne zmiany. Nie było wprawdzie nawiązań do wystroju Palais Garnier – ale w tej wersji historii Upiora ich nie musi być. Fragmenty „operowe”: „Hannibal”, „Il Muto”, „Tryumf Don Juana” w doskonałym guście i stylistyce dziewiętnastowiecznej opery. Żadnych rubasznych naigrawań i drwin, szacunek dla wysokiej kultury z delikatnym przymrużeniem oka (zwłaszcza fragmenty spektakli w pierwszym akcie). Garderoba Christine wyglądająca jak garderoba, piękne lustro, w którym pojawia się sylwetka głównego bohatera. Dom nad jeziorem prosty, bez żadnych niepotrzebnych elementów – organy (nieduże, stanowczo bez olbrzymich piszczałek i błyskającej „dyskoteki”), łódka zamieniona w łóżko, zasłonięte kotarą stojące zwierciadło z ubraną w suknię ślubną figurą przypominającą Christine. Bez schodów, bez nieuzasadnionego nadmiaru rekwizytów – tak jak zaprojektowała to Maria Bjornson. Jedyne, do czego dało się przyczepić, to wprowadzone od czasów pierwotnej inscenizacji (9 października 1986) błyskawice pojawiające się przy niektórych scenach (uwertura, cmentarz). Ten jeden detal bym usunęła, był zbyt dosłowny; niepotrzebnie wprowadzał element fantastyki do czegoś, co pod każdym innym względem było rygorystycznie zaplanowane jako sztuka historyczna.

3. Kostiumy

Mistrzowskie dzieło Marii Bjornson. Wierne historycznie, odtworzone z dbałością o najdrobniejsze szczegóły, zarówno w scenach „teatralnych” jak i „współczesnych”. Suknie i garnitury z lat 1881-1882, a nie od Sasa do Lasa. Każdy detal znaczący, dodający swoją małą nutkę do kunsztownej układanki, jaką było całe przedstawienie. Zachwycająco spójne. Zauważyłam kilka drobnych zmian przy maskaradzie – Carlotta jako pajęczyca (nawiązanie do filmu „Pajęczyna Charlotty”?), inna suknia Christine (z diamentowymi gwiazdkami i podobnym stroikiem na głowie), Meg Giry w kostiumie do konnej jazdy. Jeden z dyrektorów – którzy obaj, jak dotąd, przebrali się za Upiora – miał dodany kombinezon z naszytymi „kośćmi”. Generalnie, kostiumy do balu nadal – tak jak w 1992 - były wielobarwne, rozbudowane znaczeniowo (np. znana z pierwotnego wystawienia żywa figurka małpki grającej na cymbałach), przekonujące i naturalne.

4. Choreografia

Piękna i przemyślana. W „Hannibalu” szczególne brawa dla wspaniale tańczącego nadzorcy niewolników (Simon Rackley). Scena próby corps de ballet w tle rozmowy Raoula i Christine w garderobie stonowana i wysmakowana wizualnie. Widać inspirację obrazami Degasa. Małe etiudki baletowe w „Il Muto” i „Don Juanie” gustowne i ładnie komentujące treść. W scenie balu maskowego widoczna zmiana. Jedną z postaci - obecną od początku grania „Upiora” - był pół-mężczyzna/pół-kobieta. Osoba ta (chyba jednak tancerz, sądząc po wzroście) występowała jako jeden z gości na schodach Opery a jej/jego kostium składał się z pionowo podzielonych stref, z których prawa ubrana była w przepołowiony cylinder i frak, a lewa w perukę i połowę spódnicy z gorsetem. W 1992, o ile pamiętam (ale mam też zdjęcie tej postaci w starym programie) osoba ta nosiła na całej twarzy typową maseczkę maskaradową. Teraz maska (a właściwie jej połowa) znajduje się wyłącznie po stronie „męskiej”, a strona „żeńska” bardzo przypomina kostium Christine do „Don Juana”. Czyli jednak lustro – Upiór i Christine w jednym. Co istotne, tę tajemniczą postać wydobyto choreograficznie z cienia, czyniąc z niej ważnego bohatera balu. Upiór/Christine najpierw tańczy z samą Christine oraz Meg Giry, a następnie w wyraźny sposób grozi Raoulowi, odgradzając go od ukochanej. W symboliczny sposób pokazano więc, z kim wicehrabia musi stoczyć pojedynek – nie tylko z Upiorem, ale i z samą Christine, znajdującą się pod jego wpływem.

5. Śpiew

Zespół Her Majesty’s można podzielić na śpiewaków bardzo dobrych i zachwycająco dobrych. Bardzo dobre były obydwie Christine (Leila Benn Haris i Robyn North). Tej pierwszej przyznałabym zapewne palmę zwycięstwa za piękne, czyste góry, druga miała nieco ładniejszy tembr głosu, ale wysokie dźwięki śpiewała raczej siłowo. Jestem jednak przekonana, że fakt, że odczułam niewielki niedosyt wynikał raczej nie z niedostatków wokalnych obu pań, ale poprzez porównanie ich śpiewu z doskonałymi technicznie i wyrazistymi aktorsko kreacjami reszty zespołu. Na pochwałę zasługują absolutnie wszyscy. Panowie Firmin i Andre (James Barron i Sam Hiller) – odpowiednio dojrzali, z perfekcyjną dykcją, co wychodziło zwłaszcza w doskonale zaśpiewanych ansamblach. Madame Giry (Heather Jackson) – bardzo przekonująca jako apodyktyczna kierowniczka baletu dopuszczona do sekretów Upiora. Jej córka Meg (Lindsay Wise) – łącząca ładny, naturalny śpiew z dużym kunsztem tanecznym.

Specjalne brawa dla duetu Carlotta i Piangi (Wendy Ferguson i Benjamin Lake). Oboje dali się poznać jako kompetentni śpiewacy dysponującymi pięknym sopranem i tenorem. Przy sporej wadze (Carlotta obsadzona jako stereotypowa „śpiewająca gruba dama” i Piangi jako takiż włoski tenor) zaprezentowali oboje wielki wdzięk i vis comica. W ich wykonaniu duety z „Hannibala” były przesympatyczne, a scena uwodzenia Hrabiny w „Il Muto” urocza i szczerze zabawna.

Alex Rathgeber jako Raoul de Chagny świetny wokalnie i aktorsko, jego wicehrabia nie przypomina ani rozmazanego, naiwnego chłopaczka, ani manipulatora skupionego bardziej na pojedynku z rywalem niż na kobiecie, wobec której deklaruje swoje uczucia (a takiego Raoula zapamiętałam z 1992 roku). Szczery, zdecydowany, rzekłabym męski – już na poziomie wokalnym.

Ramin Karimloo w roli Upiora jednym słowem powalający. Oczarował nas od pierwszej nuty pięknym, ciepło brzmiącym tenorem (to kolejny aktor, który zaczynał od partii Raoula). Pod względem aktorskim rola przemyślana w najdrobniejszym geście, spójna, konsekwentna. Wokalnie na poziomie najlepszych interpretacji tenorowych (moim zdaniem porównywalna z kreacją Crawforda). Młody wiek aktora (29 lat), który jak sądziłam będzie tu raził, był niemal niewidoczny spod charakteryzacji, śpiewu i gry. Ten Upiór był wprawdzie pełen energii i temperamentu, ale absolutnie nie chłopięcy.

6. Inscenizacja i interpretacja aktorska

Ponieważ po piątkowym przedstawieniu wyszłyśmy z Her Majesty’s na miękkich kolanach, postanowiłyśmy pójść w sobotę jeszcze raz. Tak więc znowu trafiłam na trzeci balkon, tym razem jednak do pierwszego rzędu, skąd po zaopatrzeniu się w lornetkę wszystko było widać nie gorzej niż poprzedniego dnia z pierwszego. Poszłyśmy przede wszystkim po to, żeby przekonać się, czy te drobne, ale bardzo znaczące, zmiany są dziełem aktorów, czy reżysera. Zdecydowanie reżysera – obie panie grające Christine grały tak samo (z minimalnie różnym efektem, ale tym samym wydźwiękiem).

- Prolog: aukcja

Znacznie starszy Raoul. Tak stary, że nie jest już w stanie zaśpiewać swojej kwestii do pozytywki, tylko mówi ją łamiącym się głosem.

- „Hannibal” – Coś, co było dla mnie zaskoczeniem w tej wersji to sympatia, jaką wzbudzili we mnie Piangi i Carlotta. Profesjonalni, choć oczywiście nieco kapryśni (nie dość, że temperament artystyczny, to dodatkowo włoski), wobec siebie nawzajem okazywali niewzruszoną lojalność i wsparcie. Wydawali się szczerze w sobie zakochani. Żarty z opery w stylu Mayerbeera nie przekraczały granic dobrego smaku, nie było szarż, choć oczywiście – bardzo słusznie - maniera primadonny pozostała.

- „Think of me” – uroczo w przypadku obu Christine. Czysto, naturalnie i z wdziękiem. Bez zmian przez 22 lata (czy jak w moim przypadku 16): debiutantka po raz pierwszy w głównej roli.

- „The Mirror/Angel of Music” – Meg koleżeńska i lojalna, Raoul zakochany jak sztubak, ale nie narzucający się jak wcześniej. Wszystko inne tak jak pamiętałam.

- „The Phantom of the Opera” – Christine przechodzi przez lustro i zaczyna się dziać coś dziwnego. Pamiętałam ją, jak szła za swoim Aniołem jak urzeczona; oczarowana i zachwycona w takim stopniu, że poszłaby za nim prosto przez otwarte okno. Tutaj nie – Erik bierze ją za rękę, prowadzi po rampie ze trzy kroki, a potem wypuszcza i idzie dalej, jak sądzę czekając, aż Christine za nim podąży z własnej woli. A ona nic, stoi. On się cofa, znów prowadzi ją kilka kroków i sytuacja się powtarza. Tyle razy, że to nie może być przypadkowe. Ta Christine nie pójdzie z własnej woli ani kroku, odwraca się, wprawdzie nie ucieka, ale trzeba ją prowadzić za rękę. Gdy płyną przez jezioro Christine siedzi jak królewna w gondoli, nawet nie rzuciwszy okiem w stronę gondoliera.

- „The Music of the Night” – to było wstrząsające. Jeśli w Romie i filmie Schumachera narzekałam na niewczesne obściskiwanki, tutaj Erik nie tylko nie dotknął Christine, ale wręcz dokładał wszelkich starań, by stać od niej jak najdalej. Gdy próbowała na niego spojrzeć, nawet w masce, zasłaniał się ręką. Kiedy w końcu jednak spojrzała, natychmiast odskoczył o trzy metry wyciągając ręce bardzo obronnym gestem i schował się za organy. Ona ma tylko śpiewać, nic więcej. On nic od niej nie chce, on się w ogóle nie ośmiela niczego od niej chcieć. To ona jest aniołem, który mu spadł z nieba nad podziemne jezioro, a on, niegodny grzesznik, nie prosi o nic – ani o wdzięczność, ani o wzajemność. Wystarczy mu uwielbiać ją z daleka. On tylko chce, żeby Christine została primadonną. Tylko tyle – on naprawdę jest w stanie samego siebie o tym przekonać. Tę całą scenę przenika jakieś rozpaczliwe „Nie bój się…”, a ona i tak się trzęsie jak tchórzofretka. W 1992 oboje wydawali się kompletnie uwiedzeni sobą nawzajem, a cała sekwencja nad jeziorem emanowała erotyzmem. Tutaj jest desperacka i beznadziejna miłość z jednej strony, a z drugiej strony kamień i lód. Ona już swoje wie. Nie ma darmowych lekcji. A jak jej pokazał tę lalkę, którą trzyma w domu – tę ubraną w suknię ślubną i postawioną w ramie od stłuczonego lustra – no to po prostu zemdlała. Chyba z oburzenia. Co za bezczelność!

- „I remember…” – wstrząsów ciąg dalszy, siedziałam oczom nie wierząc. Ja pamiętałam wywiad z Crawfordem, który opowiadał, że dla niego to właśnie był klucz do całej roli. To, że Erik leży u stóp Christine niemal zdychając z upokorzenia, wstydu i żalu. Że wyciąga do niej rękę rozpaczliwie prosząc o maskę, jak o okruch ludzkiej godności. I gdy ona mu tę maskę podaje, ze współczuciem i też w sumie zawstydzona, że tak głupio wyszło – wtedy dopiero on zakochuje się w niej na dobre. Nie jak w marzeniu, nie jak w zdolnej uczennicy – jak Hades w Persefonie, na wieczność.

Tylko, że tutaj żadnej Persefony nie ma. Jest mała, ale całkiem świadoma swego Hera, która chce zostać królową Olimpu, a nie pod ziemią siedzieć. Pracę śpiewaczki traktuje jako sposobność poznania potencjalnego bogatego męża. Ten Raoul jej spadł jak z nieba – utytułowany i najwyraźniej zainteresowany. Jeśli nie pokpi sprawy, skończy jako wicehrabina i nie będzie już musiała dłużej pracować zarobkowo. Na razie obudziła się nad jeziorem i zdjęła (z ciekawości?) maskę Upiora. Niby wszystko replika – najpierw zaczął wrzeszczeć (ze strachu?) a potem osunął się na podłogę i płacze z bezsilnej złości. Tylko, że tym razem ona zwiewa w parterze aż pod kulisę. I kiedy on podczołga się, kompletnie rozpłaszczony na ziemi, pod to wybite lustro z lalką jakby się do niej modlił, ona poda mu maskę gestem: „No, zakryj się, patrzeć na ciebie nie można. Obrażasz mój zmysł estetyczny”. W pierwszej chwili Erik wręcz się odsunął zdziwiony, widząc wyciągniętą rękę z maską – a potem zaraz odprowadził Christine na górę. Gdyby tylko to jedno upokorzenie mogło mu uzmysłowić, że wszystkie swoje uczucia ulokował w osobie całkowicie tego niewartej… Jak Gilda w „Rigoletcie”, całkiem jak Gilda…

- „Notes” – scena w gabinecie dyrektorów koronkowa i tak przejrzysta, mimo trudności (każdy śpiewa co innego), że wszystko jest całkowicie jasne w warstwie zarówno podania libretta, jak i muzyki. Głosy przeplecione ze sobą, uzupełniające się idealnie. Logiczny podział sceny na podgrupy, czyli nie wszyscy na raz, tylko dwójki, trójki rozmawiające równolegle. Majstersztyk.

- „Il Muto” – no to mamy służącą, która chce zostać hrabiną. W warstwie teatru w teatrze, dyskretny uśmiech – a nie plebejski rechot! – w stronę „Wesela Figara”. W warstwie samej treści „Upiora” rywalizacja Christine z Carlottą. Nie da się ukryć, starsza diwa lepiej śpiwa – ale Erik chyba pogoniłby ze sceny samą Marię Callas, aby promować swoją muzę.

- „All I Ask of You” – to symptomatyczne, że Christine wychodzi do dachowego duetu z Raoulem w kostiumie Hrabiny z „Il Muto” (zaraz ma wejść na scenę). Jeszcze bardziej zgodny z przyjętą konwencją jest fakt, że owszem, całuje go entuzjastycznie, ale natychmiast potem odskakuje i wymaga jasnych deklaracji (czyżby: „Resztę dam po ślubie”?). Pamiętałam tę scenę z Christine rozdartą i niezdecydowaną, tutaj zobaczyłam cyniczną manipulatorkę. Jej nie trzeba namawiać do ucieczki, ona wręcz szczerze się cieszy, że koniec z tym śpiewaniem. Teraz zostanie arystokratką – czego chcieć więcej? A że powtarza do Raoula te same słowa, które wykrzykiwała do Erika przez lustro („guide and guardian...”) – no cóż, może ma ograniczony repertuar, jeśli chodzi o czarowanie mężczyzn. Mam wrażenie, że właśnie to – że używa dokładnie tych samych słów, które mówiła do niego – tak wyprowadziło z równowagi podsłuchującego parę Upiora. Po raz pierwszy zobaczył do jakiego cynizmu zdolny jest jego wyśniony Anioł (bo ona też była Aniołem Muzyki). Za coś takiego to… to jej żyrandol na głowę spuścić (tak, jak odgrażał się, że zrobi z Carlottą). W ostatniej scenie pierwszego aktu, Christine wychodzi przed kurtynę w pełnym kostiumie Hrabiny. Gdy żyrandol spada spod sufitu, stoi jak oszołomiona sarenka oślepiona światłami nadjeżdżającej ciężarówki. I wtedy Upiór krzyczy. Dopiero w piątek zrozumiałam, dlaczego on krzyczy „Go!” To nie chodzi o żyrandol, ale o Christine. Żeby się odsunęła, żeby nic jej się nie stało. Chciał ją ukatrupić z zazdrości (zwłaszcza jak usłyszał jak sobie „dośpiewują” z Raoulem spoza sceny), ale nie jest w stanie. Dlatego, że ją kocha, do zatracenia. Bez względu na wszystko. Choćby go to miało zabić.

Jeśli po pierwszym akcie uwierzyłam, że grą niuansów - umiejętnym chowaniem w cień pewnych kwestii i wyciąganiem na światło innych, modulacją głosu - można zmienić znaczenie nawet w „replica production” – drugi akt powalił mnie na kolana.

- „Masquerade” – piękna, barwna scena chóralna ze wspomnianymi już przez mnie zmianami choreograficznymi.

- „Notes”/ próba „Don Juana” – znów pięknie zsynchronizowana scena w gabinecie dyrektorów. Jeśli jednak poprzednio Christine wzbraniała się przed wzięciem udziału w zasadzce na Upiora (i była do tego bardzo kategorycznie nakłaniana przez Raoula) – tutaj ona po prostu się boi. Boi się, że ktoś stanie na drodze jej planu zostania wicehrabiną. Madame Giry i Meg coś wiedzą, ale milczą.

- „Wishing…” – ta scena była dla mnie bardzo ważna w poprzedniej inscenizacji (nawet trudno mówić tu o „poprzedniej inscenizacji”, bo zmiany są tak subtelnie wprowadzone, że w każdej chwili można się ich wyprzeć albo oznajmić, że jest tak, jak było od początku). Christine stawała na cmentarzu przed swoją własną traumą, całkowicie niezależną od miłosnego trójkąta. Po śmierci ojca czuje się samotna, opuszczona, nic niewarta. Wyje z tęsknoty, a jednocześnie marzy o tym, by nieżyjący ukochany ojciec mógł być z niej dumny. W 1992 Erik dość ryzykownie poszedł tym tropem, zapewniając Christine, że otoczy ją opieką, podobnie jak kiedyś ojciec. To była scena przebaczenia i pogodzenia, przerwana przez niespodziewane pojawienie się wicehrabiego.

Teraz Christine przybywa na cmentarz wściekła. Pierwsze wersy swojego songu (jeszcze raz „In dreams he sang to me…”) śpiewa z nieukrywaną nienawiścią w głosie. Ona przyjechała tam zebrać się na odwagę, żeby raz skończyć z tą operą, wyjść za mąż i stać się „uczciwą kobietą”. „Dość tego mazgajstwa, czas się otrząsnąć!” Ale ten natręt z piwnicy znów jej się narzuca. Gdyby nie to, że skojarzył jej się z utraconym ojcem, pewnie sama by sobie z nim poradziła. Na szczęście jest Raoul, gotowy w porę przyjść z pomocą. „Angel of Music, my Protector, come to me”? – w ogóle tego nie słychać (w 1992 wbijało w fotel).

- „Don Juan” – no to teraz pułapka i to podwójna. Raoul (jak wcześniej) naradza się z policjantami, a Christine (za sprawą subtelnych zmian reżyserskich) zasadza się na scenie. Pamiętałam „Point of no return” jako najbardziej poruszającą (i zmysłową) scenę drugiego aktu. Erik napisał tego „Don Juana” tak, że Christine po prostu zapomniała, że znajduje się na scenie. Jeden raz mogą wyśpiewać sobie to wszystko, czego nie ośmielali się powiedzieć. Przedtem to lustro znikło, teraz znika teatr pełen ludzi. Nie ma nic – tylko oni dwoje. On śpiewa do niej słowami Raoula usłyszanymi na dachu (co rozumiałam jako: „Byłem tam, słyszałem, ale wybaczam ci. Kocham cię nie mniej niż on.”) A ona zakłada sobie na palec jego pierścionek i odsłania kaptur kostiumu Don Juana, chyba tylko po to, żeby go pocałować jako narzeczona. Nic z tych rzeczy.

W obecnej formie Christine jest zimna i bezwzględna, a jej jedynym celem jest „wystawienie” Upiora oddziałowi strzelców wyborowych. Erik to napisał z tą samą motywacją – żeby usłyszeć, jak ona mówi, że go kocha, że o nim marzyła – choćby miała to tylko zagrać. I kiedy, po jego kwestii, Christine rozpoznaje jego głos, ona skłamie wszystko nie mrugnąwszy nawet powieką. Wyśpiewa mu wszystkie słowa miłości z obłudnym uśmieszkiem. To jest tak przerażające, że nawet Upiór nie jest w stanie tego wytrzymać. Siada na brzegu ławki, cały spowity w długą czarną szatę. Trzyma się kurczowo za kolana i chyba tylko czeka, żeby to się skończyło. Jestem pewna, że w tej interpretacji pożałował serdecznie, że kazał wystawić tę operę. Christine widzi to, więc posuwa się coraz dalej. Łapie go za ręce i zaczyna obejmować - siłą, opierającego się! – ona go po prostu molestuje, a co najmniej wciąga w jakąś masochistyczną grę. A kiedy Erik nie pozwala jej umknąć ze sceny – chce to zrobić chyba tylko po to, żeby nie stanąć przypadkiem na linii strzału – Christine ściąga jego kaptur. Mogła powiedzieć: „No, strzelajcie chłopaki”. Wtedy on powtarza do niej słowa, które usłyszał na dachu, słowa skierowane do Raoula de Chagny. Tu nie ma wybaczenia, tylko oskarżenie i gorycz. Christine weźmie ten pierścionek, ale zaraz potem zedrze jeszcze raz maskę Upiora. „Ty mi się śmiesz oświadczać? Spójrz na siebie! Z czym do gości, paskudo!” Jeśli analogiczna scena w lochu była wstrząsająca, to nie wiem jaka jest ta. Mnie po prostu zabrakło słów.

- „Down once more” – Erik miał do wyboru: dać się zabić od razu, albo chwycić Christine za rękę i uciekać. Jednak, mimo wszystko, zwyciężył instynkt przetrwania. Christine wrzeszczy jak Turandot: „No i co teraz?! Zgwałcisz mnie?!”, czym wprawia Erika w niemałe osłupienie. Raoul rusza z odsieczą, wręcz odszczekuje się wisząc z pętlą wokół szyi (no i bardzo dobrze, jest rywal a nie skamlące chłopię). Kiedy warknął: „Czy Christine ma kłamać, żeby mnie ocalić?” o mało nie zarobił w tę swoją przystojną facjatę. I wreszcie, raz, po latach i dziesiątkach obejrzanych wersji, ktoś (Ramin Karimloo) odegrał mi „You try my patience. Make your choice” tak, jak zawsze chciałam, żeby to zagrano. Bez krzyku, wygrażania, nawet sarkazmu. Najpierw chłodno („Denerwujesz mnie”), a potem już tylko bezgranicznie gorzko („No dobrze, dobij mnie wreszcie”). Tak było w ten piątek (w sobotę już nie tak idealnie, z większą dozą irytacji, ale oni dwa przedstawienia tego dnia grali, więc rozumiem, że byli skonani). W piątek, wszystko, co zdołałam na to powiedzieć, to „Rany Boskie…”

A potem ona go pocałowała. Z obrzydzeniem, jak ohydną żabę, którą trzeba pocałować w ramach egzaminu na wicehrabinę. „No dawaj tu tę swoją cholerną gębę!" Jeśli przed takim pocałunkiem Erik czuł się jak „coś, co pies wykopał”, to po pozostało mu nawet nie umrzeć, tylko po prostu rozpłynąć się w nicość. Oderwała się od niego na chwilę – nie dotknął jej nawet, oczywiście! – i przytuliła policzek do jego koszuli. Z widowni było doskonale widać ten wyraz obrzydzenia („Boże, muszę, ale za chwilę zwymiotuję…”). Potem pocałowała go jeszcze raz, tak dla wszelkiej pewności. Jeśli w 1992 Erik wypuścił Christine i Raoula mając na względzie jej szczęście, tutaj zrobił to chyba już tylko dlatego, że zrozumiał jej motywację. Kiedy po finałowym pocałunku stoją o dwa metry od siebie, z zaciśniętymi pięściami, oboje wlepiając wzrok w podłogę (a nie gapiąc się cielęco na siebie jak wcześniej) – żadnych złudzeń już nie ma.

W piątek (i w sobotę) to Raoul się zawahał, Christine zamierzała zwiewać nawet nie obejrzawszy się za siebie. To wicehrabia, zajadły rywal, miał wątpliwości: „Jak to? Chcesz zostawić tego człowieka na pewną śmierć? Christine, tak nie można…” Christine spełniła swoje marzenie – zostanie wicehrabiną i nigdy więcej nie zhańbi się śpiewaniem. A na koniec jeszcze wróci, żeby zostawić za sobą wypaloną ziemię. Odda Erikowi pierścionek – stoi tam z wyciągniętą ręką dobrą minutę, z gestem: „Weźmiesz go sam, czy mam ci rzucić pod nogi?” Wziął, kompletnie zdruzgotany, co miał zrobić… Skulił się w fotelu i zniknął. Gdy wbiegnie tłum – a przed nim Meg Giry przebrana w spodnie – nie znajdzie nikogo. Tylko leżącą pod peleryną maskę, którą podniesie, jakby chciała sama ją przymierzyć, tylko zabrakło jej odwagi…